publikacja 17.11.2009 11:03
Po 18 latach zabiegów, protestów, modlitw katolicy z Dniepropietrowska odzyskali swój kościół.
Przebudowana w czasach sowieckich fasada kościoła pw. św. Józefa w Dniepro¬pietrowsku. Przed schodami postawiono krzyż. Pod kwiatem z lewej zdjęcie kościoła z pocz. XX wieku fot. Roman Koszowski
Maleńka wspólnota pokonała potężny klan, kierowany z więzienia w USA przez byłego premiera Ukrainy. 19 listopada sąd w Kijowie podejmie ostateczną decyzję w tej sprawie. Budynek w centrum Dniepropietrowska przy ul. Marksa 91 nie przypomina świątyni. Nie ma wież, a dobudowana fasada w stylu „stalinowskiego klasycyzmu” upodobniła go do budowli wznoszonych masowo w czasach sowieckich. Dawniej jednak był to jeden z piękniejszych budynków w centrum Jekaterynosławia, jak do czasów sowieckich nazywało się miasto.
Mieszkało tam wówczas kilka tysięcy katolików, głównie Polaków, Niemców i trochę Czechów. Za patrona kościoła i parafii wybrali św. Józefa. Z ich składek w 1878 r. została wybudowana okazała neogotycka świątynia. W okresie prześladowań religijnych w latach 30. kościół zamknięto. Dopiero rozpad Związku Sowieckiego stworzył miejscowym katolikom szansę odzyskania kościoła. Zwłaszcza że w marcu 1992 r. wszedł w życie dekret prezydenta Ukrainy nakazujący zwrot obiektów sakralnych. W Dniepropietrowsku nie udało się go jednak wyegzekwować, choć zabiegał o to już ks. Marcin Jankiewicz, który w 1992 r. zorganizował tam na nowo parafię.
„Prywatyzacja”
Zanim katolicy zdołali załatwić wszystkie formalności, kościół został „sprywatyzowany”. – Zrobiono to błyskawicznie, z pominięciem wszystkich przepisów prawa – mówi Ludmiła Kowtiuk, jedna z parafianek zaangażowanych od lat w odzyskanie świątyni. Decyzję podjęto w 1996 r. Przekręt polegał na tym, że kościół, który był wówczas własnością władz miejskich, nagle przekazano do zasobów regionalnych, a Wojewódzka Rada Dniepropietrowska błyskawicznie go sprywatyzowała. Kościół sprzedano za śmiesznie małą kwotę 200 tys. dolarów bliżej nieznanej panamskiej firmie. Ta szybko się go pozbyła, sprzedając budynek kolejnej firmie, która także rozpłynęła się w niebycie.
Wcześniej jednak sprzedała go amerykańskiej korporacji Dugsbery Inc. z siedzibą w Kalifornii. – Tylko wartość działki, na której stoi świątynia, w samym centrum miasta, co najmniej 6-krotnie przekracza wartość tej kwoty – podkreśla pani Kowtiuk, która jest dyrektorem ds. pracowniczych w dużym zakładzie spożywczym. – Od początku nie ulegało wątpliwości, że za tymi wszystkimi spółkami, rejestrowanymi w Panamie bądź USA, stał najpotężniejszy człowiek w Dniepropietrowsku, Pawło Łazarenko – przekonuje Denis Dawidow, młody dziennikarz, który od wielu miesięcy tworzy strony internetowe parafii św. Józefa oraz był jednym z organizatorów akcji protestu na ulicy.
Łazarenko w latach 1996–97 był premierem Ukrainy, ale już rok później musiał uciekać z kraju, oskarżony przez prokuraturę o zagarnięcie ponad 2 mln dolarów z państwowej kasy i nielegalne przekazanie za granicę ponad 4 mln franków szwajcarskich. W 2006 r. został skazany przez Sąd Federalny USA na karę 9 lat więzienia i 10 mln dolarów grzywny za pranie brudnych pieniędzy, wymuszenia i oszustwa. Jednak w Dniepropietrowsku pozostali jego ludzie, skupieni wokół partii Hromada, która nadal odgrywa znaczącą rolę we władzach miasta i regionu. W budynku, gdzie znajduje się siedziba Gromady, mieści się zarząd firmy Dugsbery. Gdy kościół „prywatyzowano”, Łazarenko stał na czele władz regionalnych. Choć osobiście nie podejmował decyzji, nikt nie ma wątpliwości, że zapadła za jego sprawą i na rzecz firmy do niego należącej. Później okazało się, że do regionu nie wpłynęła ani jedna hrywna z tytułu tej transakcji...
Chodziło o ziemię
– Ludzie z Dugsbery nie ukrywali, że kościół ich nie interesuje – potwierdza Walery Gmyrko, starosta parafii, niegdyś wysoki urzędnik służb celnych, a obecnie dziekan wydziału prawa państwowej akademii służby celnej. – Im chodziło o grunt, który ma olbrzymią wartość. Zamierzali zburzyć kościół i na tym miejscu wznieść bank lub kasyno – dodaje. Parafia próbowała upominać się o swoje, ale z marnym skutkiem. Kolejne petycje i odwołania nie były skuteczne. Przedstawiciele Dugsbery twierdzili, że legalnie nabyli obiekt, a prawo stało po ich stronie. W sądach Dniepropietrowska parafia przegrała we wszystkich instancjach. Także wysiłki ojców kapucynów, którzy w 1999 r. przejęli parafię i przystąpili do budowy kaplicy i klasztoru w centrum miasta, nie były skuteczne. Kościół był zamknięty i czekał na zagładę. Była tym bardziej prawdopodobna, że w maju 2006 r. wybuchł tam pożar. Został szybko ugaszony, ale uszkodził konstrukcję dachu. Od początku podejrzewano podpalenie, ale nikogo za rękę nie złapano.
Siła modlitwy
Przełom w zmaganiach nastąpił 29 czerwca 2007 r. Przechodząc obok kościoła, proboszcz parafii o. Kazimierz Guzik OFMCap dostrzegł, że świątynia, która zwykle była szczelnie zamknięta, tym razem miała drzwi uchylone. Wszedł do środka. Wszędzie był straszny bałagan, widać było ślady po pożarze. Tam, gdzie niegdyś stał ołtarz, leżały góra śmieci i porozrzucane belki z dachu. – Nie wiedziałem początkowo, co robić. Zdawałem sobie sprawę, że nasze wejście tutaj będzie nielegalne. Ale jednocześnie pojawiła się myśl, że przecież to miejsce należało wcześniej do Boga niż do tego, który je sobie przywłaszczył – wspomina o. Kazimierz. Wspólnie z o. Błażejem Suską, wiceprowincjałem kapucynów na Ukrainie, który wówczas przebywał w Dniepropietrowsku, zdecydowali, że trzeba kościół zabezpieczyć. Z pomocą przyszli im parafianie.
Posprzątali trochę i odprawiono Mszę św. Radość nie trwała długo. Po kilku dniach wieczorem ochroniarze wynajęci przez Dugsbery wyrzucili ludzi trzymających tam straż. Eksmisja była brutalna, jedna z parafianek została zraniona. Dotarła tam również milicja i nakazała katolikom wynosić się. Około północy ludzie z płaczem wynosili z kościoła obrazy i Najświętszy Sakrament. Następnego dnia wrócili, aby na schodach kościoła odmówić Różaniec. Na wezwanie o. Kazimierza zostali tam przez całą noc. Od tej pory każdego dnia przychodzili pod kościół, aby się modlić. Czuwanie trwało bez przerwy dzień i noc. Gdy zaczął padać deszcz, na chodniku postawili pałatkę i powiedzieli, że jest to tymczasowa kaplica. Po kilku dniach ochroniarze z Dugsbery zepchnęli wiernych ze schodów kościoła. Teren został otoczony metalowym ogrodzeniem i ogłoszono, że zaczął się remont.
Decydujące starcie
15 lipca 2007 r. robotnicy przystąpili do systematycznej dewastacji kościoła, poczynając od dachu, który pocięli i zrzucili do środka. – Wiedziałem – wspomina o. Kazimierz – że jeśli będą mogli kontynuować ten remont, nawet bez zezwolenia, to przegramy. Trzeba było im zablokować transport materiałów budowlanych. Co nam pozostało? Jedynie solidarność i modlitwa. Zaapelowałem do naszych parafian. Pod kościołem wkrótce zjawiła się grupa wiernych, która zablokowała wjazd na teren budowy – opowiada. Poirytowani kierowcy próbowali interweniować, podobnie jak wezwane siły porządkowe, ale nic nie wskórali. „Przecież mamy prawo się modlić w dowolnym miejscu, gwarantuje to nam konstytucja, a my modlimy się przed kościołem, który nam niszczą”, przekonywał ich o. Kazimierz. Po kilku godzinach ciężarówki mogły wyjechać z gruzem, ale gdy wróciły, znów je zablokowano. Choć jedna z ciężarówek wjechała w modlących się, nikt nie ustąpił, kierowca musiał się zatrzymać. Nerwy wszystkich były napięte do granic możliwości. Nie rozchodzili się, a o. Kazimierz telefonicznie poprosił o wsparcie tercjarzy z franciszkańskiej szkoły ewangelizacyjnej w Starym Ostropolu.
Na wiadomość, że w Dniepropietrowsku niszczą kościół, przerwali rekolekcje, przejechali kilkaset kilometrów i następnego dnia rano byli już na miejscu. Ponad 40 tercjarzy z całej Ukrainy zamieszkało w kilkunastu namiotach rozstawionych na chodnikach. Otrzymali pomoc od lokalnej Polonii, która dała im zaplecze socjalne. Modlących się próbowano w różny sposób zastraszać i szykanować. Pewnego dnia pod kościół przyjechała nawet grupa uzbrojonych żołnierzy. Ten incydent świadczył o wpływach firmy Dugsbery. Wobec determinacji katolików po dwóch tygodniach musieli ustąpić. Ten czas zmienił jednak sytuację. Licząca ok. 300 osób parafia nagle zaczęła funkcjonować w świadomości mieszkańców półtoramilionowego miasta. Wielu mieszkańców, dotąd obojętnych bądź z niechęcią odnoszących się do katolików, stanęło po ich stronie. Zyskali także przychylność mediów, a przede wszystkim sami niezwykle się umocnili w czasie tych zmagań.