Przy owcach

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 04.01.2010 08:19

Siostra Norberta ciągle dostaje listy. Ma problemy ze wzrokiem, więc nie może wszystkim odpisywać. Ale dobrze widzi każdego z piszących: więźniów, narkomanów, alkoholików, dziewczyny ulicy.

Przy owcach Nazywają ją specjalistką od odrzuconych i bezdomnych fot. Jakub Szymczuk

Najważniejsze to kochać drugiego, obojętnie, kim jest; nie pytać, co nawyrabiał – tłumaczy. – I tym się go zdobędzie. Nie dla siebie, dla Boga. Lepiej mi zmienić imię na Maria, to może zginę w tłumie – dodaje, bo dotąd nie pisano o niej w prasie. Codziennie, jeszcze przed piątą rano, zanim wszyscy wstaną, za tych „swoich” odprawia Drogę Krzyżową. Żeby łatwiej im było nieść krzyż. A w Wigilię za podwójnie samotnych w więzieniu zamawia Msze i się modli. To takie jej najlepsze prezenty.

Jej dobre oczy
Mogła mieć 9 lat, kiedy w rodzinnym Płocku razem z mamą poszły do piekarni po chleb. – A tam były dwie siostry: Krystyna i młodsza – Faustyna – pamięta. – Siostra Krystyna była bardziej spięta, surowa, po prostu jej się bałam. Wolałam kupować od s. Faustyny, miała dobre oczy, jej twarz była taka pociągająca. Sprzedawała chleb i tą swoją postawą apostołowała, no bo zwykłym życiem się apostołuje. Nie miała dużo czasu na rozmowę, ale była taka uprzejma. Dopiero po latach okazało się, że poznała wtedy przyszłą świętą – Faustynę Kowalską. Później spotkała s. Marię, która jako postulantka pracowała w Wilnie z s. Faustyną i chorowała na płuca. Opowiadała, jak s. Faustyna dbała, żeby dużo jadła. Odkładała s. Marii chleb i smalec do szufladki, aż ta w końcu wyszła z choroby. Z mamą Franciszką Łakomską s. Norberta chodziła do piekarni niedługo. – Matka zmarła przy piątym dziecku. Wiedziała, że tak się stanie, bo lekarz powiedział, żeby wybrała życie swoje lub mojej siostry – mówi. Decyzja nie podlegała dyskusji. Bez wątpliwości dokonywały się też wybory jej córki Marysi, dziś s. Norberty.

Czy pani kochała?
Kiedy już jako postulantka sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w krótkim weloniku na głowie płynęła statkiem po Wiśle, podeszła do niej starsza kobieta ze słowami: – Też miałam powołanie, ale nie było warunków. – Widzi pani, co to jest powołanie, do końca w człowieku siedzi – uśmiecha się, jakby wiedziała więcej. – To jest taki żar. Czy kiedyś pani bardzo kochała? To pani wszystko rozumie. Kiedy człowiek jest zakochany, nie ma żadnych przeszkód. I nie ustanie w biegu, aż się spełni. W czasie okupacji wszystkośmy w domu stracili, a ja ciągle nosiłam w sercu chęć, żeby wstąpić do zakonu. Potrzebny był posag i wykształcenie, a to było niedostępne. Ale niosłam ten żar i doszłam do celu, chociaż było pod górę.

Bo nie ma ludzi żyjących bez celu – małżonkowie, zakonnicy, samotni, wszyscy mogą poświęcić się dla innych. Ważne, żeby nie kręcić się wokół siebie, a to też może zdarzyć się w zakonie. Wielu pyta, czy jestem w klasztorze przez zawód miłosny. Ależ w żadnym wypadku. Byłam w szkole przewodniczącą samorządu, koledzy odprowadzali mnie w nocy do domu, ale nie miałam takiego celu. – Ta łaska jest niezrozumiała, to było we mnie zakodowane. Ja powołania sobie nie dałam, Bóg mi je dał – mówi. Kiedy szła do zakonu, tata Teofil powiedział: „Chcę jej szczęścia”. – I jest Siostra szczęśliwa? – Naturalnie. Gdzie bym spotkała tyle osób, którym mogłabym pomóc? Nasze zgromadzenie jest dla takich dusz. My jesteśmy przy dziewczętach ulicy, tych czarnych owcach. Do tej pracy jest potrzebna wiara w Boże miłosierdzie.

Mistrzyni
W 1948 r. przyszła do warszawskiego domu zgromadzenia przy ul. Żytniej, gdzie rozmawiamy. – To przeszło 60 lat temu – zamyśla się. Podczas wojny budynek sąsiadował z gettem. – Kto stamtąd uciekł, to do naszej furty – opowiada. – Teraz mieści się tu dom formacyjny. W pokoju nr 17 s. Norberta przyjmuje alkoholików, narkomanów. – Tam z nimi rozmawiam, podaję obiad – wyjaśnia. – Każda dusza to łaska. Ale z drugiej strony to bardzo obciążające, bo trzeba ją omodlić. Nic sama nie umiem, wszystkich Matce Bożej oddaję. A Ona nie zrobi krzywdy, bo kocha każdą duszę.

Marysia, tak jak s. Faustyna, nie miała wykształcenia. Odesłali ją, żeby eksternistycznie zdała maturę. Przy okazji zrobiła też dyplom mistrzowski z bieliźniarstwa. – Bielizna pościelowa, osobista, no i sukienki, bluzki – to jeszcze w to wchodziło – wylicza. Ma głos delikatny jak cienka igła, która potrafi łączyć słowa niewidzialną nitką. I wszystkie układają się w głębszy sens. – Siostra jest mistrzynią krawiecką? – pytam. – Nie, szyłam tylko lekkie ubrania. Uważałam, że jak pójdę do zakonu, to nie będę szyć męskich płaszczy – wyjaśnia.

Nauczyła się też haftu białego, którym zdobiła ornaty. Na nic nigdy nie narzekała. – Jak się coś lubi, to praca nie męczy – mówi. Uczyła bieliźniarstwa dziewczęta w szkołach zgromadzenia w Radomiu, Wrocławiu, Kaliszu, do 1961 r., dopóki nie zlikwidował ich Gomułka. Uczennice nieraz trafiały do nich przyprowadzone przez milicję z dworców. Wielokrotnie długo z nimi rozmawiała. – Czuły, że je kocham, nie chciały robić mi przykrości i nigdy nie uciekały – opowiada. – Teraz widzę, że to nie była praca na próżno. Ale wie pani, na czym żeśmy wszystko opierały? Na modlitwie i sakramentach. Do dziś wychowanki utrzymują z nią kontakt, piszą. – Przyznam, że piszą serdecznie, a miałyśmy z nimi kłopoty – mówi. – Dopiero gdy same zostały matkami, doceniły nasze wymagania.

Czasy s. Norberty
– Teraz już nie haftuję, nie szyję, czas minął. Bo wszystko ma swój czas. – Jaki teraz jest czas? – Na korespondencję z więźniami. To się zaczęło w stanie wojennym, kiedy ks. Bogucki, proboszcz ks. Jerzego Popiełuszki, poprosił, żebym zawiozła internowanej na Olszynce leki na astmę – opowiada. – Myślał, że zakonnicę łatwiej wpuszczą. I, o dziwo, strażniczka bez przepustki pozwoliła mi iść do sali widzeń. Tamta kobieta była w ciężkim stanie. Dała mi sygnaturę swoich akt i zaczęłam przynosić jej paczki. Następnym razem odwiedzała już trzy osoby, potem dziewięć. – Co mogłam, to dawałam – wylicza. – Kilo tłuszczu, kilo cukru, ciasto. Kiedy internowane przenoszono do więzień w Krzywańcu czy Lublińcu, wysyłała im paczki. Bywało, że pakowała je całe noce, a potem szła do pracy. Zaczynała od więźniów politycznych, skończyła na kobietach w ciąży.

W Krzywańcu przygotowała chrzest Sebastiana, syna uwięzionej. – Dali nam 4 godziny widzenia. Wszystkie więźniarki tak to przeżywały, jakby to było ich dziecko – pamięta. Do dziś s. Norberta nie wie, za co siedziała jego matka. – Z reguły o to nie pytam, rzadko kto powie prawdę. Jakby pani znalazła się w więzieniu, toby pani chciała, żeby panią sondować? Czułaby się pani poniżona. A matka Sebastiana przychodzi do niej, dziękując, że odwiedzała ją, kiedy była na dnie. Z czasem siostrę zaczęto nazywać specjalistką od ubogich i odrzuconych.

Niebieskie oczy i żal
Kiedyś trafiła na chłopaka po domu dziecka, który nie przystąpił do Komunii, a chciał wziąć ślub katolicki. Wierzył, że siostry mu pomogą. – Zgodziłam się, ale potem sobie myślę, taki przystojny młodzieniec, a ja mu będę mówić o szóstym przykazaniu – uśmiecha się. – No to zaprowadziłam go do poety ks. Jana Twardowskiego. On mówił takie kazania – 15 minut, ale sama esencja. U niego Andrzej przyjął I Komunię. – To tajemnica, że się spotyka tego, a nie innego człowieka – mówi. Sama spotykała wielu niezwykłych. W stanie wojennym pracowała jako maszynistka w kurii na Miodowej, u prymasa Stefana Wyszyńskiego. – To była taka silna osobowość. Jak przyszedł do naszego pokoju, to nawet maszyna elektroniczna stanęła – opowiada. – Pamiętam, jak zapytał mnie o nasz dom zakonny: „Dzieci, macie co jeść?”. Jak dobry ojciec. A jaki miał szacunek dla kobiet, zawsze wstawał, kiedy któraś z nas przychodziła. Tak robią dawniejsi panowie.

Tam też s. Norberta poznała ks. Popiełuszkę: – Wjeżdżał autem na dziedziniec, podchodził do naszego okna i dawał mi do przepisania teksty kazań, pieśni i modlitw odmawianych na Mszach za Ojczyznę. „Stale mnie śledzą” – pamiętam jego słowa. „Wożę w aucie kożuch, na wypadek, jakby mnie zatrzymali”. Chodziłam się modlić na Żoliborz, pamiętam ten tłum na balkonie kościoła i hen, daleko na dworze. Wszyscy mieli rozdawane teksty, żeby wspólnie śpiewać. Pamięta pani „Ojczyzno ma” – pieśń ks. Dąbrowskiego ułożoną specjalnie na ten czas? Ks. Jerzy stale był zatroskany o ludzi. „Tu wysłać lekarstwo, tu jedzenie” – prosił. Taki młody człowiek z gorejącymi oczami, zapalony, pełen energii, zawsze chodził w sutannie. Kiedy potem przywieźli go w trumnie, słychać było jeden niepojęty płacz.
Obok tych, którzy przeszli do historii, stale byli przy niej więźniowie. Raz poproszono ją do mordercy. Bała się, że zobaczy bandziora. – Przywitał mnie, jak się należy, miał takie niebieskie oczy, jak niewinny człowiek – opowiada. Wyspowiadał się trzy razy, tyle, ile zabił. – Czy to może być odpuszczone? – pytali jego koledzy. – Pan Jezus wycierpiał na krzyżu wszystkie zbrodnie – mówiła. Uważa, że bardzo ważny jest akt żalu. Codziennie przed zaśnięciem modli się: Boże, żałuję z całego serca, żem zgrzeszyła, i wolę raczej umrzeć, niż Ciebie raz jeszcze obrazić. – Siostra boi się śmierci? – pytam. – Ależ nie, przecież pójdziemy do naszego Oblubieńca.

Dwoje na drodze
Zawsze jest z nią dwójka ludzi, których doprowadziła do Boga. Oboje spotkała na drodze. Starszej pani o lasce pomogła pchać wózek. – „Do jakiego kościoła pani należy?” – zagadnęła. „Do żadnego, jestem przedwojenną komunistką” – usłyszała. Zaczęła nosić jej obiady, ale i troszczyć się o duszę. Okazało się, że pani Maria ostatni raz była u spowiedzi na własnym ślubie, a w jej mieszkaniu nigdy nie było księdza. – Poprosiłam ks. Stanisława Choinkę, kapelana niewidomych, żeby poświęcił jej mieszkanie – wspomina. – Pani Maria ubrała się elegancko: czarna suknia, białe włosy, profil rzymski. Ksiądz, wiedziony Duchem Świętym, zostawił jej konserwę na stole i tak ją tym ujął, że zaczęła myśleć o sakramentach. Kiedy zachorowała, znów przyszedł do niej. To był 6 stycznia. „Przyszedłem panią wyspowiadać”, powiedział.

„Ale ja nie umiem”. Tyle usłyszał, bo kobieta wyszła na ulicę się pomodlić. Już zdrowa zdecydowała się wyspowiadać przy konfesjonale – opowiada siostra. Zawiozła ją do kościoła na Piwną. Potem wysłała na rekolekcje, a sama odnowiła jej zaniedbane mieszkanie. „Tam ksiądz mnie przekonał, że Bóg jest duchem, przeżyłam takie oświecenie” – zwierzała się po powrocie pani Maria. Do końca s. Norberta traktowała ją jak matkę. – No i zmarła przy Bogu – zamyśla się. Drugi był mężczyzna o kulach, któremu s. Norberta pomogła przejść przez ulicę. Codziennie nosiła mu zupę w słoiku i stawiała na oknie. Przez tę zupę trafiła mu do serca. Nie spowiadał się od śmierci żony. – Zmarł, opatrzony sakramentami, i też go pochowałam – mówi. Wierzy, że wszystko można wyprosić postem i modlitwą. – Bo jak inaczej pani alkoholikowi, narkomance pomoże? – zastanawia się. – Najsłodziej obiecują i nie dotrzymują. Przemianę trzeba im wyprosić u Boga.