Chrystusowcy Ksiądz jak Tony Halik

Jarosław Dudała

publikacja 21.08.2009 08:52

Tony Halik był wszędzie. Polscy chrystusowcy też są wszędzie. Albo: prawie wszędzie.

Chrystusowcy Ksiądz jak Tony Halik Ks. Marek Zygadło przemierza samochodem całą Islandię, by dotrzeć do wiernych fot. Henryk Przondziono

August Hlond miał 12 lat, gdy samotnie wyruszył ze Śląska do szkoły salezjanów pod Turynem. Na szyi miał zawieszoną tabliczkę, za pomocą której ojciec dróżnik polecał swego syna opiece kolegów kolejarzy. Chłopcu z Brzęczkowic nie było u salezjanów źle, ale Bóg jeden wie, ile łez tęsknoty wsiąkło w poduszkę młodego Ślązaka. August wrócił do ojczyzny już jako pierwszy biskup katowicki. Gdy został prymasem Polski, założył zgromadzenie chrystusowców, specjalizujące się w opiece duszpasterskiej nad rozsianą po całym świecie polską emigracją.

Witaj w domu
Trzech polskich chrystusowców pracuje na Islandii. To luterański kraj o powierzchni jednej trzeciej Polski. Polacy stanowią tam jakieś trzy czwarte spośród 10 tys. zarejestrowanych katolików. Na drugim miejscu co do liczebności są katolicy z Filipin, a dopiero na trzecim – rdzenni Islandczycy. Biskup Reykjaviku Petur Bürcher pochodzi ze Szwajcarii, a pracujący w jego diecezji księża to mieszanka islandzko-polsko-holendersko-francusko-brytyjsko-irlandzko-słowacko-argentyńska.

Ks. Marek Zygadło pracuje na Islandii od 10 lat. Gdy przyjeżdża na wyspę, Islandczycy nie witają go już przeznaczonym dla obcokrajowców sloganem: „Witamy na Islandii”. Mówią: „Velkomin heima”, to znaczy: „Witaj w domu”. Główna kwatera polskiego chrystusowca mieści się w Keflaviku, a dokładniej: w skrajnym domku szeregowym, po części przerobionym na kaplicę. Nie jest to bynajmniej jedyne miejsce, w którym polski chrystusowiec odprawia Msze św. Był okres, w którym ks. Marek co weekend przejeżdżał samochodem 900 km, by dotrzeć do jak największej liczby wiernych mówiących po polsku. (Nawiasem mówiąc, wszyscy księża na Islandii jeżdżą samochodami służbowymi, należącymi do diecezji.) Nasi rodacy gromadzą się zwykle w wynajętych na ten czas świątyniach ewangelickich. Ksiądz wozi więc ze sobą klucze do wielu kościołów, a także do kurii biskupiej, wybudowanej przy katedrze w Reykjaviku.

A to ci chuć!
Towarzyszymy ks. Markowi w jedną z niedziel. Poranna Msza w Keflaviku. Potem jedziemy na kolejną w katolickim kościele w pobliskim Hafnarfjördur. Najpierw jeszcze coś w rodzaju dyżuru w kancelarii parafialnej oraz spotkanie z rodzicami i chrzestnymi dziecka, które ma być tego dnia włączone do wspólnoty wierzących. Liturgia jest bardzo staranna, śpiewy prowadzi schola, której nie powstydziłaby się żadna polska parafia. Potem znów do samochodu. Jedziemy kawał drogi do wioski, w której mieszkają polscy pracownicy przetwórni ryb. Po Mszy św. chwila luźnej rozmowy. To paradoks, ale na Islandii polscy katolicy mają nieraz bliższy, bardziej swobodny kontakt z księdzem niż w kraju. Gdy wracamy, jest już około 20.00.

Polskich chrystusowców na Islandii jest trzech, ale przydałby się kolejny. Mógłby zamieszkać na wschodzie wyspy, gdzie brakuje polskiego duszpasterza. Na razie Msze św. po polsku odprawiają tam duchowni ze Słowacji. Jeden z nich życzył polskim robotnikom, budującym tam hutę, dużo „chuti”. Słowo to oznacza po słowacku tyle co „siła”. Tymczasem w języku polskim „chuć” ma kontekst jednoznacznie seksualny. Można sobie wyobrazić salwę śmiechu, jakim wybuchło ponad tysiąc chłopów, którzy w dodatku przyjechali na Islandię bez swoich żon.

Ksiądz wśród diabłów (tasmańskich)
Na zupełnie przeciwnym krańcu świata pracuje ks. Stanisław Wrona. Od 35 lat mieszka w Australii, ostatnio w Hobart na należącej do tego kraju wyspie – Tasmanii. – Czego tu Polacy potrzebowali? Niczego, tylko polskiego księdza – mówi 65-letni chrystusowiec. Przyznaje, że gdy po wojnie na Tasmanię dotarła 800-osobowa grupa żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, było im naprawdę ciężko. Dzisiejsi emigranci są w lepszej sytuacji materialnej. – Ale sprawy duchowe zawsze pozostają aktualne – mówi ks. Wrona.

Podkreśla, że znajomość angielskiego nie wystarczy, by Polak dobrze się poczuł w zwykłej australijskiej parafii. – Czasem nawet drugie pokolenie niezbyt dobrze czuje się w miejscowym Kościele. Dlatego osobna opieka duszpasterska dla Polonii jest potrzebna – dodaje ks. Stanisław. Polski chrystusowiec angażuje się też w działalność polonijną. – Polskie organizacje funkcjonują coraz słabiej i jeśli mają przetrwać, to musi ją przejąć ksiądz – mówi ks. Stanisław. Dodaje, że teraz jest stosunkowo łatwo o kontakt z Polską. Zwłaszcza dzięki internetowi. Księdzu nie brakuje nawet śniegu na Boże Narodzenie (na Tasmanii w grudniu jest lato), bo można go znaleźć na wznoszącej się nad miastem górze. – Właściwie niczego mi tu nie brakuje – mówi ks. Wrona.

Londyńczycy i nie tylko
Głównym celem polskiej emigracji ostatnich lat były Wyspy Brytyjskie. W liczącej 1,6 mln obywateli Irlandii Północnej 50-tysięczna grupa Polaków to największa mniejszość narodowa. – Pracuje tu dwóch chrystusowców, ale spodziewani są następni. Gdyby było nas pięciu, to i tak byłoby to niewiele, bo wypadałoby po 10 tys. Polaków na jednego księdza. W dodatku emigranci są rozproszeni – mówi ks. Stanisław Hajkowski z Newry, 30-tysięcznego miasta, w którym dwa lata temu Polacy stanowili około 10 proc. mieszkańców.

Dziś, z powodu ekonomicznego kryzysu, jest nich nieco mniej, ale i tak sporo. Sytuacja jest podobna do tej na Islandii – do Polski wyjechali budowlańcy i ci, którzy utrzymywali rodzinę pozostawioną w kraju. Pozostali Polacy pracujący w sektorze usług, hotelarstwie, supermarketach i miejscowej fabryce leków dla zwierząt. – Do kościoła regularnie chodzi 3 proc. emigrantów – mów ks. Hajkowski. Więcej, czyli 15–20 proc., przychodzi na Boże Narodzenie i na wielkosobotnie święcenie pokarmów. – Potrzeba ewangelizacji i systematycznej katechizacji – uważa chrystusowiec.

Polskie studia w Irlandii
Częstym problemem (nie tylko zresztą w Irlandii Północnej) jest życie polskich emigrantów na kocią łapę. – Młodzi ludzie poznają się tutaj, zaczynają mieszkać razem, nie decydując się na ślub. Mówią, że to z oszczędności i że muszą się „wypróbować” – mówi ks. Stanisław. Dodaje, że rodzi to poważne problemy. Po pierwsze dlatego, że grzech ciężki to zawsze katastrofa. Po drugie dlatego, że – jak wskazują badania – tego typu związki w większości nie przeradzają się w głęboką przyjaźń. Rodzi się natomiast uzależnienie, podporządkowanie.

Praktycznie wygląda to tak, że mężczyzna pracuje, zarabia, poznaje język, nawiązuje kontakty, a kobieta zostaje w domu, nie zna dobrze angielskiego. Jest właściwie całkowicie zależna od partnera, który w sensie prawnym nie ma wobec niej żadnych zobowiązań. Jak mówi ks. Hajkowski, wielu emigrantów przyjeżdża do Irlandii z małych miast, gdzie bezrobocie jest wysokie. Często nie dysponują nawet średnim wykształceniem. Z trudem radzą sobie w nowej rzeczywistości. Ale są i tacy, którzy w Irlandii zdobywają dyplomy polskich uczelni. – Spotkałem dziewczynę, która mieszka tu i studiuje polonistykę, na co w Polsce nie byłoby jej stać. Korzysta z punktu konsultacyjnego Uniwersytetu Łódzkiego w Dublinie. Studia te oparte są jednak głównie na kontaktach internetowych – mówi chrystusowiec, dodając, że spotkał kilka osób studiujących w ten sposób.

Kibole i mądra integracja
Irlandczycy życzliwie przyjęli przybyszów z Polski. Niestety, życzliwość ta zachwiała się trochę po tegorocznym meczu piłkarskim Polska–Irlandia Północna w Belfaście. Doszło do zadym. Zaatakowanych zostało 60 mieszkań polskich emigrantów. Życzliwie przyjął Polaków także lokalny Kościół. – Biskupi patrzą na Polaków i innych imigrantów jak na swoich wiernych – mówi ks. Stanisław. Dodaje, że on sam i inni polscy księża pracują jako wikariusze w zwykłych irlandzkich parafiach. Duszpasterstwo polonijne jest w nich traktowane jak duszpasterstwo młodzieży czy nauczycieli. – Nasze zadanie to prowadzenie Polaków do mądrej integracji, czyli wprowadzenia ich w Kościół lokalny z zachowaniem tego, co w nich najbardziej wartościowe – mówi ks. Hajkowski.