Ale z Koronką

Urszula Rogólska

publikacja 22.04.2009 07:55

Więzienie dla mężczyzn. Dwa tysiące osadzonych. Iść tam, nie iść. Obaw nie brakuje. Ale prosili o to spotkanie. Gwatemalskie „zbiry” zaczynają odmawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego. – Wrażenie, jakby się niebo otwierało – oddycha z ulgą Aleksandra Grzbiela.

Ale z Koronką Foto: Aleksandra Grzbiela

San Cristóbal Totonicapán w Gwatemali. Krajobraz wulkanów i otaczających je jezior – w tym, po sąsiedzku, najgłębszego w Ameryce Środkowej – Atitlan... Pobudka – piąta dwadzieścia rano. Jedno z większych wyzwań dla Ale. I jedyna szansa na bieżącą wodę – zimną – w domu sióstr Mater Orphanorum. Poranne modlitwy, w czasie których trzeba walczyć z ciężkimi powiekami. O siódmej już jednak w pełni sił – Msza święta w kościele odległym o pięć minut od domu. Potem zmieniające się co trzy tygodnie obowiązki domowe: kuchnia, furta lub kościół. I dalej całe popołudnie i wieczór wypełnione zajęciami w szkole, spotkaniami z grupami parafialnymi. Koło dwudziestej drugiej Ale marzy już tylko o śnie.

Ale – tak wołają na Aleksandrę Grzbielę mieszkańcy Gwatemali. Imię Ola nie bardzo im pasowało, bo „ola” to wymowa hiszpańskiego hola! – cześć! A Aleksandra – za długie. Tak Ola została Ale.

Mikroskop na żywo
Kiedy tekst ten ukaże się drukiem, Ale będzie już znowu w Gwatemali, gdzie rozpocznie swój drugi kontrakt misyjny. Tym razem w San Juan Sacatepequez. Tuż po świętach wielkanocnych skończył się kilkumiesięczny urlop Aleksandry Grzbieli, świeckiej wolontariuszki, na który przyjechała do domu w Bielsku-Białej po trzech latach pracy misyjnej wśród gwatemalskich Indian.

Od początku zaangażowała się w pracę z dziećmi. To m.in. cztery godziny zajęć w szkole, a potem na terenie misji. Zupełnie naturalnie katecheza połączyła się z geografią czy biologią. Furorę robił przywieziony przez Olę z Polski mikroskop.

– W tamtejszych szkołach dzieci wiedzą, co to mikroskop czy komputer, ale znajomość tych przedmiotów ogranicza się do obrazka narysowanego na plakacie – opowiada Ola. – A są bardzo chłonne wiedzy. Chętnie biorą udział w zajęciach z angielskiego, a nawet... polskiego. Mówiłam im, że lepiej poświęcić czas na angielski, bo ten język na pewno się im bardziej przyda w życiu, ale one same bardzo chcą się uczyć polskiego i wytrwale przychodzą na zajęcia. Zaskakujące, jak szybko się uczą!

Przykład dzieci działa dopingująco. Ola nie tylko biegle mówi po hiszpańsku, nie tylko uczy angielskiego, ale i...dzięki dzieciom opanowała język kiche (wymawia się kicie) – jeden z 26 języków gwatemalskich Indian.

Ale i JP2
Globus to kolejna wielka pomoc w pracy z dziećmi. Parafia, w której pracowała Ola, jest jedną z pierwszych, jakie powstały na terenie Gwatemali w XVII wieku. Przez lata pracowały tu misjonarki z Kanady. Do dziś Kanada kojarzy się wielu mieszkańcom z miejscem, skąd przybywają biali misjonarze. A Polskę umiejscawiają też gdzieś w Ameryce Północnej. – Mimo to nasz kraj nie jest im obcy – uśmiecha się gwatemalska Ale... – Ich natychmiastowe skojarzenia z Polską to... oczywiście papież Jan Paweł II. I to osoba Ojca Świętego służy mi wielką pomocą w nawiązywaniu kontaktów.

Jednym z większych przebojów w pracy misyjnej Oli jest... hiszpańskojęzyczna wersja płyty z piosenkami „Arki Noego”. – Dyrektorka szkoły nawet prosiła, żeby zajęcia prowadzić nieco ciszej – tyle radości sprawia dzieciom śpiewanie tych piosenek – mówi Ola. Naukę przez zabawę wykorzystuje też w czasie zajęć na terenie misji. Muzyka, zabawa, rysowanie – to lubią dzieci na całym świecie.

Nieocenioną pomocą w czasie katechez są świeccy. – Księży jest niewielu, nieraz na trudno dostępnych terenach odprawiają Msze święte i spowiadają. Wielu świeckich pomaga księżom od lat – choć mają za sobą nieodległe doświadczenia, kiedy za przynależność do Chrystusa można było być zamordowanym. – To dla mnie wielkie świadectwo – mówi Ola.

Spacer Manuelito
Mieszkańcy San Cristobal szybko pokochali Ale. Odwiedzała ich domy, poznawała ich radości, warunki życia, czy rodzinne dramaty związane z przebijaniem się przez Meksyk do lepszego życia w Stanach. Ci, którym się udało, pomagają rodzinie. A większość żyje skromnie – bo co można wyhodować na stromych zboczach gór, gdzie nie rośnie nawet trawa, którą mogłoby się żywić bydło? Choć to kraj wiecznej wiosny, tutaj kukurydzę zbiera się raz w roku. Na niżej położonych terenach jest łatwiej – plony zbiera się nawet trzy razy.

Odwiedziny w domach nie były tylko wizytami towarzyskimi. W wielu rodzinach żyją niepełnosprawne maluchy. W swojej bielskiej parafii Chrystusa Króla na Leszczynach Ola była zaangażowana we Wspólnotę Muminków. To doświadczenie spotkań z niepełnosprawnymi przydało się w Gwatemali. Zaprosiła mamy z dziećmi na zajęcia terapeutyczne – podstawy terapii ruchowej.

– Mimo różnych niepełnosprawności, na jakie cierpią dzieci, ćwiczenia ruchowe były tymi, których każde z nich potrzebowało – opowiada Ola. – Taki mały Manuelito. Kiedy go poznałam, tylko leżał. Po urodzeniu bardzo wolno się rozwijał. Nie siadał, nie próbował chodzić na czworakach, więc rodzice uznali, że tak ma być. Dziś po trzech latach ćwiczeń Manuelito nie tylko samodzielnie siedzi, ale jak wszystkie dzieci – chodzi!

Niełatwo było przekonać rodziców do zajęć, które trzeba było prowadzić także w domu. Uczestniczy w nich około 30 dzieci, choć mieszka ich tu znacznie więcej. – Cieszę się, że choć nie ma mnie już w San Cristobal, zajęcia te wciąż się odbywają, mamy nawzajem sobie pomagają. Mam nadzieję, że będą je kontynuować – dodaje Ola. To dla nich też zabierze z Polski słodycze, które tak im posmakowały.

Ale w więzieniu
Na misjach wyzwania pojawiają się same. – Przed Bożym Narodzeniem, przyszedł jeden chłopak, który prosił, żebym mu pomogła zawieźć dary do więzienia dla kobiet. Tak się zaczęły spotkania w więźniarkami. Oczywiście musiałam je zachęcić upominkami. Na małe prezenty czeka tu każdy. Ale potem dostaje się kilka czy kilkunastokrotnie więcej. To była grupa około 30 kobiet. Zawiozłam im w prezencie kosmetyki. I tak się zaczęły nasze spotkania, rozmowy, wspólna modlitwa.

Z czasem zaproponowano Oli spotkania w więzieniu, w którym kary odsiaduje dwa tysiące mężczyzn. To była ich prośba. I znowu dlatego, że nieliczni księża mają już i tak za dużo obowiązków związanych z posługa sakramentalną. – Czy się bałam? Na pewno były różne obawy. Najtrudniej jest przejść przez samą procedurę wpuszczenia na teren więzienia. To wielu wolontariuszy zniechęca. Nie wiedziałam, jak te spotkania mają wyglądać. Czytać Ewangelię? Od razu mnie wyśmieją? Okazało się, że sam Pan Bóg rozwiązał moje problemy.

Zaproponowałam na początek Koronkę do Miłosierdzia Bożego... Takiego chóru męskich głosów odmawiających tę modlitwę nie słyszałam nigdy w życiu. Nie da się opisać tego, co się czuje w takiej sytuacji. To naprawdę jakby się niebo otwierało. Potem był Różaniec. Potrzebowali po prostu godziny wspólnej modlitwy. Tylko i aż tyle. Działy się cuda, o których trudno opowiadać. Przychodzili coraz liczniej. Nawet teraz, kiedy jestem daleko, o 15.00 łączy nas ta modlitwa.

Z Koronką
Koronka jest misyjnym odkryciem Oli. – Kiedy byłam młodsza, nie przepadałam za tą modlitwą. W czasie pobytu na kursie w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie kilka razy pojechaliśmy też do Łagiewnik. Zaprzyjaźniłam się z siostrami, które codziennie o 15.00 odmawiały koronkę. Kiedy przyjechałam do Gwatemali, zobaczyłam, że w bardzo wielu miejscach na ścianie wisi obraz Jezusa Miłosiernego. Koronka to tutaj bardzo popularna modlitwa. Są miejscowi księża, którzy nie są jeszcze nauczeni kultu Miłosierdzia Bożego, ale dla wielu wiernych koronka to naturalna potrzeba! To także dzięki niej nauczyłam się wykorzystywać każdą chwilę na spotkania z Panem Bogiem.

Kiedy się żegnamy, Ola zbiera swoje pakunki – dużą reklamówkę i pokaźny rulon: – Wracam z Łagiewnik. Kupiłam obraz Jezusa Miłosiernego, obrazki, „Dzienniczek” po hiszpańsku. Na pewno się przydadzą w nowym miejscu.

To nie pierwsze prezenty z Łagiewnik, które polecą do Gwatemali. Po półtora roku pracy Ola przyjechała na urlop. Z Polski wracała z wielkim obrazem Miłosierdzia Bożego, zwiniętym w rulon. – Bardzo źle znosiłam podróż powrotną samolotem. Na lotnisku w Panamie czułam się tak fatalnie, że chciałam tam zostać. Gdyby nie upór misjonarza, z którym wracałam, pewnie bym tak zrobiła. Jedyne co pamiętam, to to, że cały czas miałam w rękach ten rulon...