Z powrotem do domu

publikacja 03.07.2009 11:51

Fragment książki Immaculee Ilibagiza oraz Steve Erwin „Ocalona aby mówić. Jak odkryłam Boga pośród ruandyjskiej rzezi”, wydanej nakładem Duc In Altum.

Z powrotem do domu

Wiele, zbyt wiele było ranków, kiedy budziły mnie głosy nienawiści. Spałam spokojnie, ale tylko do chwili, gdy agresywny dźwięk RTLM zaczynał przedzierać się przez okno mego pokoju i brutalnie przerywał mi sen. Podczas mojego trzeciego roku studiów bowiem RTLM, nowa stacja radiowa, stała się niezwykle popularna wśród ekstremistycznie nastawionych Hutu. Jej program to właściwie nic innego jak tylko maszynka do produkowania skrajnej nienawiści rozlewająca wszędzie jad przeciw plemieniu Tutsi.

Przez radio zawsze słychać było jakiś odczłowieczony, agresywny głos wołający o „Siłę Hutu". Wyrażenie to stało się sloganem wzywającym członków plemienia Hutu do powstania przeciw ich sąsiadom i znajomym należącym do Tutsi. „Te karaluchy Tutsi są tu tylko po to, by nas zabić. Nie ufajcie im... To my, Hutu, musimy działać pierwsi! To, co chcą zrobić, to przejąć władzę, by nas prześladować. Jeśli coś się stanie naszemu prezydentowi, musimy natychmiast wyrżnąć wszystkich Tutsi! Wszyscy Hutu muszą się zjednoczyć, by uwolnić Ruandę od tych karaluchów Tutsi! Siła Hutu! Siła Hutu!"

Straszna to była pobudka, ale przy tym program RTLM wydawał się tak niemożliwie dziecinny, że niemal śmieszny. Trudno wręcz było uwierzyć, że te idiotyczne obelgi i pogróżki nie z tej ziemi ktoś może wziąć na poważnie. Jednocześnie bardzo niepokojący był fakt, że rząd pozwala publicznej radiostacji prowadzić taką kampanię zastraszania Tutsi.

W tamtych dniach jeszcze bardziej niepokoiłam się pogłoskami o tym, że w wielu rejonach kraju Tutsi giną z rąk ekstremistów. Podobnie jak moi uniwersyteccy znajomi próbowałam nie przykładać zbyt dużej wagi do tego, co podawały media. Zbliżała się Wielkanoc, a był to zawsze dla mojej rodziny czas wyjątkowy. Spędzaliśmy go razem w domu, przyjmując wizyty sąsiadów, i odwiedzaliśmy krewnych i przyjaciół. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się opuścić rodzinnego zjazdu w okresie Wielkanocy, ale tym razem miałam chęć zostać na uczelni, by przygotowywać się do czekających mnie egzaminów. Miałam silne postanowienie, że zdam je naprawdę dobrze.

Ponieważ w domu rodzice nie mieli telefonu, napisałam do Taty list, w którym wyjaśniłam, dlaczego nie przyjadę na Święta. Rodzice zawsze nalegali, by ich dzieci przykładały się do nauki nawet więcej niż wymagano, toteż byłam pewna, że teraz zgodzą się z moją decyzją. Bardziej mylić się nie mogłam. Tata odpisał, błagając mnie w swym liście, bym przyjechała do domu. W zasadzie prosił, abym przyjeżdżała NATYCHMIAST, nie czekając nawet na przerwę semestralną. Pisał, że chce, abym była z nim i obiecywał, że będę mogła bez żadnych przeszkód uczyć się w domu. Na to serdeczne błaganie Ojca łzy napłynęły mi do oczu.

Najukochańsza moja Córeczko! Mam wrażenie, jakby ta szkoła Cię nam zabrała. Twoja Mama i ja tak bardzo niecierpliwie czekamy, aby skończył się już rok akademicki, bo wakacje oznaczają, że znów będziemy mogli mieć Cię w dom u i znów będziemy mogli żyć jak rodzina. Potrzebujemy, żebyś tu z nami była, jesteśmy Twoimi rodzicami - kochamy Cię i strasznie za Tobą tęsknimy. Nigdy o tym nie zapominaj! Musisz przyjechać i odwiedzić nas, choćby na wet na dwa dni; nie trać czasu na nic innego. Bardzo Cię potrzebujemy...

Jeszcze zanim doczytałam do końca, już wiedziałam, że pojadę. Planowałam spędzić sześć dni z rodzicami i pod koniec tygodnia wrócić na egzaminy. Podczas gdy ustalałam szczegóły podróży, Augustine, młodszy brat Sary, spytał mnie, czy nie mógłby pojechać razem ze mną, by spędzić u nas w domu letnie wakacje. Augustine był bliskim kolegą Vianneya i teraz, odkąd skończyły mu się zajęcia w szkole średniej w Kigali, mieszkał z nami w akademiku. Był wysokim, przystojnym i nadzwyczaj sympatycznym osiemnastolatkiem, który tylko w towarzystwie mego brata Vianneya pozbywał się cechującej go nieśmiałości. Odpowiedziałam, że oczywiście wszyscy w domu będą zachwyceni jego przyjazdem.

Przyjechaliśmy z Augustine'em do Mataba w sobotę po południu. Moi rodzice wprost nie posiadali się z radości, widząc mnie w domu. Na miejscu była cała rodzina oprócz Aimable'a, który przebywał na międzynarodowym stypendium pomagisterskim. Właśnie niedawno wyjechał z kraju na studia do Senegalu, prawie 5000 kilometrów od domu. Damascene przyjechał z Kigali, gdzie od czasu uzyskania magisterium z historii pracował jako nauczyciel w szkole średniej. Vianney też już wrócił na wakacje do domu.

Pierwszy dzień po powrocie spędziłam na wysłuchaniu co ciekawszych ploteczek z naszej wioski, odwiedzeniu paru znajomych i na przekomarzaniu się z Vianneyem. Nazajutrz przypadała Niedziela Zmartwychwstania i tego dnia zebraliśmy się wszyscy przy wspólnym świątecznym posiłku. Dziękowaliśmy Bogu za wszystko, czym nas pobłogosławił, i modliliśmy się o pomyślność dla całej naszej rodziny i wszystkich mieszkańców wioski. Odmówiliśmy również osobną modlitwę w intencji jedynego nieobecnego członka rodziny, czyli Aimable'a. Pomimo politycznego napięcia, jakie dawało się odczuć, wszyscy mieliśmy się doskonale. Czułam się całkiem bezpiecznie, będąc z moimi rodzicami. Wiedziałam, że cokolwiek się stanie, Mama będzie przy nas, by nas pocieszać, a Tata, by nas chronić. Tak przynajmniej mi się wydawało.

Wieczór był tak zwyczajny, że trudno było nawet pomyśleć, że już zaraz nasz świat zmieni się na zawsze. Siedzieliśmy w dużym pokoju, rozmawiając o szkole, pracy i o tym, co dzieje się w wiosce. Mama opowiadała, jak udały się plony, a Tata o uczniach, którym jego spółdzielnia kawowa fundowała stypendia. Augustine i Vianney wygłupiali się razem, żartując z siebie nawzajem, a ja odpoczywałam sobie po prostu, przyglądając się temu wszystkiemu, szczęśliwa, że jestem w domu.

Jedynie Damascene był jakiś nieswój. Zazwyczaj dusza towarzystwa, teraz przez cały wieczór wydawał się zamyślony i zmartwiony.

- Damascene, co z tobą dzisiaj? - spytałam go.
Brat spojrzał na mnie i w chwili, gdy nasze oczy się spotkały, jego dotychczasowy spokój prysnął. Nerwy mu puściły i wybuchł potokiem słów. - Immaculee, widziałem ich, widziałem tych morderców! Szedłem z Bonnem do jego domu i widzieliśmy ich z daleka. Mieli ubrania w krzykliwych kolorach Interahamwe i nieśli ręczne granaty. Mieli GRANATY, Immaculee!
Głos Damascene'a był schrypnięty. W pokoju zapanowała cisza, bo wszyscy usłyszeli, co mówił. Rodzice spojrzeli po sobie, potem na Damascene'a.

- Chyba za bardzo puszczasz wodze wyobraźni - powiedział Tata, próbując uspokoić swego syna. - Dużo słyszy się teraz paskudnych rzeczy, dlatego ludzie widzą niebezpieczeństwo nawet tam, gdzie go nie ma.

- Nie, to nie moja wyobraźnia - odparł Damascene. Wstał i mówił coraz gwałtowniej: - l to nie wszystko, co widziałem. Mają listę nazwisk wszystkich rodzin Tutsi w okolicy i my też na niej jesteśmy! To lista śmierci! Zamierzają zacząć zabijać wszystkich po kolei jeszcze dziś wieczorem! Damascene przemierzył pokój dookoła i zaczął błagać ojca:

- Tato, musimy wyjechać, PROSZĘ. Musimy wydostać się stąd, póki jeszcze można. Możemy po prostu pójść w dół wzgórza, zna leźć łódkę, przepłynąć jezioro Kivu i znaleźć się bezpiecznie w Zairze przed północą. Ale musimy wyjść już teraz, zanim będzie za późno.

Damascene wybuchł tak gwałtownie i w sposób tak do niego niepodobny, że wszyscy oniemieliśmy. Jak znam mego brata, musiał przez cały wieczór rozmyślać nad tym, co widział po południu, ale nie chciał nam nic mówić, póki nie obmyślił planu ucieczki.
- Czekaj, Damascene, uspokój się na chwilę - powiedział Ojciec.
- Martwisz swą matkę i siostrę. Przeanalizujmy dokładnie, co dziś, jak uważasz, widziałeś i słyszałeś. Jeśli podejmujesz decyzje w panice albo w strachu, popełniasz błędy. Przypatrzmy się wszystkiemu jeszcze raz spokojnie. Czy sam widziałeś tę listę?

Wątpliwości Ojca zbiły Damascene'a z tropu. Przyznał, że nie widział listy na własne oczy, słyszał o niej tylko od znajomych. Za to pewien był, że ludzie, których widział, to Interahamwe.
- No widzisz, jest tak, jak przypuszczałem - powiedział Ojciec.

- Wszyscy są skrajnie podminowani i przez te nerwy wszystko wydaje ci się gorsze, niż jest naprawdę. Już widziałem kiedyś coś podobnego. Słychać pogłoski o szwadronach śmierci, opowieści o listach śmierci, a za kilka dni się okaże, że to wszystko było mocno przesadzone. Nie zamierzam pakować mojej rodziny i uciekać z powodu pogłosek. Nie opuścimy przecież domu i tego wszystkiego, na co pracowaliśmy, tylko dlatego, że niektórzy ludzie mają słabe nerwy i bujną wyobraźnię.

- Ale, Tato - wtrąciłam się - Damascene nie ma słabych nerwów. Ma głowę na karku i nie daje się łatwo nabrać. Może jednak powinniśmy go posłuchać.
Zaczynałam się niepokoić. Jeśli to prawda, że ci z Interahamwe mają listę śmierci i chcą zacząć zabijać jeszcze tej nocy, to znaczy, że mogą tu po nas przyjść w każdej chwili.
- Może powinniśmy zrobić tak, jak mówi Damascene -ponagliłam Ojca. - Pomyślcie o tym wszystkim, co ostatnio słyszymy przez radio. Nie brałam tego poważnie, ale może to błąd. Mówią przecież, że powinno się zabić wszystkich Tutsi. Więc może Damascene ma rację, może powinniśmy uciekać, i to już!

- Nie, Immaculee, nie powinniśmy się nigdzie ruszać. Sprawy z rządem mają się coraz lepiej i wkrótce będziemy mieli pokój. Ci ludzie w radiu to szaleńcy, nikt ich nie bierze poważnie! Nic się nie martw. Uspokójmy się i dalej cieszmy się świętami. Nie ma żadnej listy śmierci i nikt tu nie idzie, żeby nas zabić. Jestem starszy i wiem lepiej - rzekł Ojciec, uśmiechając się blado. - No a teraz, na miłość Boską, usiądźmy wreszcie i zjedzmy razem kolację.

Zapewnienia Ojca chwilowo przekonały mnie, że wszystko będzie w porządku. Wszyscy zebraliśmy się przy stole na posiłek. Czułam jednak, że argumenty Taty nie przekonały Damascene, choć mój brat starał się robić dobrą minę i zachowywać, jak dawniej -śpiewał śmieszne piosenki, opowiadał dowcipy o ludziach z wioski i żartował sobie z Vianneya na temat jego koleżanek. Czym jednak więcej nas rozśmieszał, tym bardziej byłam pewna, że tylko udaje. Za pięknym, szerokim uśmiechem mego brata czaił się głęboki niepokój.

Jaka szkoda, że nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że to nasz ostatni wspólny posiłek. Gdybym to była wiedziała, wstałabym i dziękowała Bogu za nich wszystkich. Każdemu powiedziałabym, jak bardzo go kocham i dziękowałabym, że jestem kochana. Niestety, nie wiedziałam.

Zanim poszliśmy spać, odmówiliśmy wspólnie modlitwę wieczorną tak, jak zawsze zwykliśmy to czynić. Mama pocałowała każdego z nas na dobranoc, a Tata obiecał, że nic złego się nie stanie i życzył nam spokojnego snu.

Skoro tylko usłyszeliśmy, że za rodzicami zamknęły się drzwi sypialni, wszyscy czworo - Damascene, Vianney, Augustine i ja - zebraliśmy się w jednym pokoju. Przynajmniej przez godzinę dyskutowaliśmy o pogłoskach, jakie słyszał Damascene, i o tym, co wczoraj widział. Niepokoił nas opór Taty i jego niechęć, by obawy Damascene'a brać poważnie.
- Bardzo szanuję twego ojca - szeptał Augustine - i wiem, że nie należy spierać się ze starszymi. Jednak uważam, że wasz Tata nie ma racji. Zgadzam się z Damascene'em, że pozostanie tutaj jest niebezpieczne. Jeżeli wasza rodzina JEST na liście śmierci, to przyjdą tu po was i wtedy już nic ich nie powstrzyma! Wydaje mi się, że wasz ojciec nie zmieni zdania co do wyjazdu, więc może sami powinniśmy uciekać, teraz, NATYCHMIAST, bez waszych rodziców.

Wszyscy milczeli. Jestem pewna, że w tamtej chwili wszyscy mieliśmy ochotę, by biec nad jezioro i wskoczyć do jakiejś łódki, ale przecież ani moi bracia, ani ja nie mogliśmy tak zostawić rodziców bez pożegnania. Co więcej, byliśmy tak przyzwyczajeni do tego, że to Tata podejmuje w domu decyzje, że wydawało się wręcz nadnaturalne postąpić inaczej niż według jego zdania. Poza tym - myśleliśmy - zrobiło się już tak późno, że Augustine i Vianney prawie zasypiali na siedząco. Ostatecznie zdecydowaliśmy razem z Damascene'em, że poczekamy do rana i porozmawiamy z Tatą jeszcze raz. Poszliśmy więc do łóżek.

Mój pokój był jak mała prywatna kaplica. Stanowił on - z Biblią, figurą Pana Jezusa i statuetką Maryi na mojej nocnej szafce - miejsce, gdzie rozmawiałam z Bogiem i z własną duszą. Uklękłam przy łóżku i patrząc na postacie Jezusa i Maryi, prosiłam Boga, by chronił moją rodzinę przed niebezpieczeństwami.

Tuż przede mną, na szafce leżała kartka urodzinowa, którą kupiłam dla Damascene'a. Zbliżały się jego dwudzieste siódme urodziny i od wielu dni usiłowałam napisać dla niego wiersz, w którym mogłabym mu powiedzieć, jak bardzo go kocham i podziwiam. Rodzice nie nauczyli nas wyrażać otwarcie wzajemnej miłości, ale miałam zamiar to zmienić. A od kogo miałabym zacząć, jak nie od Damascene'a właśnie, Damascene'a, którego kochałam tak serdecznie i który inspirował mnie bardziej niż ktokolwiek na świecie. Kiedy byliśmy mali, Damascene upominał mnie, jeśli zachowywałam się niemądrze albo grymasiłam. Jego słowa kłuły i uwierały mnie, jednak później, po przemyśleniu dochodziłam do wniosku, że ma racje. Nawet jako dziecko był utalentowanym nauczycielem, a mądrością przewyższał swoje lata. Jako nastolatka modliłam się, aby Pan Bóg uczynił mnie podobną do mego brata o tak pięknej duszy i hojnym sercu. Widziałam, jak dzieli się z biedakami swoimi ubraniami, jak spędza godziny, pocieszając tych, których ludzie odrzucili czy to z powodu kalectwa, nędzy, czy choroby umysłowej.

Damascene był w naszej wiosce supergwiazdą. Tamtej nocy, kładąc się spać, rozmyślałam nad tym, jak wiele dla mnie znaczył. Wzięłam jeszcze do ręki pióro i na kartce urodzinowej dopisałam kilka linijek wiersza. Uśmiechnęłam się na myśl, jak onieśmielony i szczęśliwy będzie się czuł Damascene, czytając te słowa. Z uśmiechem na twarzy zgasiłam światło i spróbowałam zasnąć.
Wydawało mi się, ze zdążyłam zamknąć oczy zaledwie na kilka minut, gdy nagle drzwi stanęły otworem. Usiadłam natychmiast i spostrzegłam, że już świta. Skoro tylko w szarawym świetle poranka zobaczyłam przerażoną twarz Damascene'a, pomyślałam o najgorszym.

- Damascene, co się dzieje? Przyszli? - wyszeptałam. Z ledwością słyszałam własny głos.
Brat nic nie odpowiedział. Słyszałam, jak z trudnością łapie powietrze, stojąc w otwartych drzwiach. Gdy wreszcie przemówił, jego głos brzmiał tak, jakby dochodził z dna głębokiej studni:
-Wstawaj, Immaculee, na miłość Boską, wstawaj. Prezydent nie żyje!
- Co? Co to znaczy, że prezydent nie żyje? - krzyknęłam. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Ten prezydent przyrzekł, że przywróci w Ruandzie pokój i równość. Jak może nie żyć?
-To znaczy, że prezydent Habyarimana NIE ŻYJE! Został zamordowany dziś w nocy. Zestrzelono jego samolot.

Przyszły mi na myśl słowa, które kilka dni wcześniej słyszałam przez radio: - Jeśli coś się stanie naszemu prezydentowi, musimy natychmiast wyrżnąć wszystkich Tutsi!
Wyskoczyłam z łóżka i nerwowo zaczęłam szukać czegoś do ubrania. Wciągnęłam dżinsy pod moją długą zieloną koszulę nocną i zaczęłam dalej się ubierać, nie zważając na obecność brata, wcześniej nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła.
- Prezydent został zamordowany, ktoś zabił prezydenta... - nie przestawałam powtarzać w oszołomieniu sama do siebie. Rozsunęłam zasłony i wyjrzałam przez okno na zewnątrz. Nie wiem, może był to wytwór mojej wyobraźni, ale zobaczyłam mdłą żółtawą mgiełkę opadającą z wolna na wioskę.

- Nawet niebo się zmienia - powiedziałam, siadając ciężko na łóżku i opierając głowę na rękach. - Och, Damascene, wszyscy zginiemy. Przyjdą tu zaraz po nas i na pewno nas pozabijają.
Mój brat usiadł obok i objął mnie ramieniem.
- Słuchaj, Immaculee, NIE umrzemy - powiedział z przekonaniem. Nie mamy z tym nic wspólnego. Prezydent wracał z rozmów pokojowych z Tanzanii, leciał razem z prezydentem Burundi. Samolot został zestrzelony podczas lądowania w Kigali... w KIGALI! Nikt nie będzie obwiniać nas tutaj.
Damascene próbował być wobec mnie dzielny, ale aktorem był słabym. Wiem, że usiłował przekonać tak mnie, jak i samego siebie.

- Może teraz, kiedy prezydent nie żyje, sprawy potoczą się dla nas lepiej - ciągnął. - Tak wielu ludzi sprzeciwiało się tym negocjacjom pokojowym i planom powołania umiarkowanego rządu, że może teraz właśnie dzięki jego śmierci napięcie zelżeje. Nie bój się aż tak bardzo, Immaculee. Chodź na dwór. Wszyscy tam są i słuchają radia.

Wziął mnie za rękę i wyszliśmy na podwórko, gdzie rodzice, Vianney i Augustine siedzieli przy odbiorniku. Spiker donosił, że w całej stolicy natychmiast po katastrofie prezydenckiego samolotu ustawiono blokady dróg i punkty kontrolne, informował też, że w Kigali co najmniej dwadzieścia rodzin z plemienia Tutsi zostało tej nocy zamordowanych. Nie jestem pewna, czy słowo ”nformował" jest tu na miejscu, bowiem męski głos, który słyszeliśmy przez radio, brzmiał raczej jak głos kibica niż dziennikarza. Kibica drużyny morderców. Mówiąc, że żołnierze gwardii prezydenckiej podjęli się zadania mordowania Tutsi w odwecie za śmierć prezydenta, spiker usprawiedliwił niejako wszystkie zabójstwa. Przedstawił to tak, jakby wywlekanie z domów całych rodzin i zabijanie ich na ulicach było czymś zupełnie uzasadnionym. Potem odczytał niektóre z nazwisk osób zabitych dotychczas w Kigali. Piąte z nich należało do mego wuja Twazy.

- Zabili Twazę? - krzyknęła Mama, zakrywając oczy dłońmi i potrząsając głową z niedowierzaniem. - Dlaczego zabili Twazę? On nigdy nikogo nie skrzywdził.
Ogarnęła nas pełna bólu cisza, bo oto zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że ostatniej nocy straciliśmy okazję do ucieczki.
Ojciec znów usiłował rozwiać nasze obawy.
-W stolicy rządzą silne emocje. Tam doszło do zabójstw, bo tam stacjonuje najwięcej żołnierzy - powiedział rzeczowo. - Za dzień, dwa wszystko się uspokoi, zobaczycie.
- Chciałbym chyba pojechać do domu - rzekł Augustine, który miał w Kigali całą rodzinę. Spojrzeliśmy na niego przekonani, że to zdecydowanie zbyt niebezpieczne. Kilka minut później nasze przypuszczenia znalazły potwierdzenie w serii komunikatów radiowych:
-„Zostańcie w domach. Zabrania się wszelkiego podróżowania. Ulice będą patrolowane przez siły wojskowe. Nie wychodźcie. Komunikacja publiczna została wstrzymana. NIE WYCHODŹCIE Z DOMÓW!"

- Chcą, żebyśmy zostali na miejscu, bo chcą nas łatwo znaleźć! mamy siedzieć jak gęsi! - krzyknął Damascene z oczami rozszerzonymi ze strachu. - Jeśli jesteśmy na liście śmierci, to będą wiedzieć, gdzie mieszkamy i łatwo nas tu zastaną.

Był poranek 7 kwietnia 1994 roku. Jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale ludobójstwo już się rozpoczęło.