Rozmowy z Jerzym Nowosielskim

publikacja 17.06.2009 12:33

Fragment książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.

Rozmowy z Jerzym Nowosielskim

Uważa się Pana za człowieka, który buntuje się przeciw niektórym obiegowym poglądom, niemalże za człowieka, który głosi herezje...
Żadnym buntownikiem, a tym bardziej heretykiem nie jestem... Właściwe jest mi jednak to, że nie martwię się o swoją prawomyślność, o swoją ortodoksję. Innymi słowy, nie piastując żadnych godności, nie będąc dla przykładu ani biskupem, ani księdzem, nie muszę podporządkowywać swego myślenia, swoich poglądów, swoich wypowiedzi takiej czy innej poprawności. Nie muszę się nią przejmować...

Odrzuca Pan więc ortodoksję w znaczeniu wierności jakiejś doktrynie?
Nie. Jednakże ortodoksja nie jest dla mnie wyłącznie określeniem, które można napisać przez małe lub też wielkie „o”. Może być bowiem napisane przez „o” jeszcze większe. I właśnie takim ortodoksem przez jeszcze większe „o” staram się być.

Może wobec tego uściślijmy, co Pan rozumie przez herezję.
Herezja to jest po prostu inny pogląd. To było coś bardzo uprawnionego, właściwego w egzystencjalnym doświadczeniu chrześcijańskim na pewnym etapie. Herezje musiały zaistnieć, już św. Paweł mówił przecież o innych poglądach.

Jednakże słowo to uzyskało w pierwszym tysiącleciu określone, pejoratywne znaczenie, jako coś będącego w opozycji wobec ortodoksji.
Herezje możliwe były dopóty, dopóki myślenie dogmatyczne chrześcijan rozwijało się wokół Wcielonego Słowa. Potem, gdy nastąpiła epoka przeżywania Kościoła w aspekcie Ducha Świętego, w aspekcie pneumatologicznym, stały się bezużyteczne, szczególnie na Wschodzie. Raczej zaistniały schizmy i pewne rozprzężenie dyscypliny. Herezja bowiem zaistnieć mogła jedynie wtedy, gdy stosowano zasady myślenia dyskursywnego. Herezje były czymś naturalnym w epoce sporów chrystologicznych. Natomiast w czasach doświadczenia Kościoła jako Żywego Ciała, czasach Kościoła ożywianego przez tchnienie Ducha Świętego herezja jest już niemożliwa.

Skąd jednak tyle herezji w pierwszym tysiącleciu?
Zajmowano się wtedy głównie Drugą Osobą Boską, Jezusem Chrystusem. Wszystkie te greckie terminy: physis, hypostasis, trzeba było jakoś semantycznie uściślić. I na tym gruncie mogła zaistnieć różnica poglądów, mogły zaistnieć herezje. Natomiast gdy nastała epoka Kościoła jako doświadczenia Ducha Świętego, Kościoła, który żyje w metahistorii, herezje stały się niemożliwe.

Z tego, co Pan mówi, wynika, że ostatnią herezją była herezja ikonoklazmu?
Tak. To była ostatnia z możliwych herezji. Z jednej strony ikonodule wyciągnęli bezpośrednie konsekwencje z faktu, że Bóg wcielił się w człowieka, stał się człowiekiem. I w związku z tym możliwe jest jego opisanie, przedstawienie. Ikonoklaści natomiast nie wierzyli w taką możliwość. Dla nich Bóg był transcendentną, absolutnie nieosiągalną rzeczywistością. Doprowadziło ich to do wniosku, że jedyną możliwą ikoną wcielenia Drugiej Osoby Boskiej jest Eucharystia. A przecież Eucharystia nie jest żadną ikoną. Eucharystia jest pokarmem, tym, czym się żywimy.

Zachód wziął to sobie jednak, jeśli można się tak wyrazić, do serca, co widać na przykład w procesjach Bożego Ciała.
Muszę powiedzieć, że wziął to sobie aż nadto do serca. Nie chcę tu sprawy stawiać kontrowersyjnie, ale rzymskokatolickie procesje teoforyczne, owo obnoszenie postaci eucharystycznych jako ikony Chrystusa, dla wielu chrześcijan wschodnich jeszcze dzisiaj stanowi swoistego rodzaju nadużycie wobec tego najświętszego sakramentu, sakramentu Ciała i Krwi Pańskiej, który nie jest do oglądania, do adoracji, lecz jest do spożywania, nim się trzeba żywić. Nastąpiła tutaj jakaś wymienna transakcja. Ponieważ odrzucamy ikony, bo sobór karoliński zakwestionował uchwały VII Soboru Powszechnego, to musimy znaleźć sobie coś innego, zastępczego. Mamy postacie eucharystyczne, a więc one będą ikoną Chrystusa, którą należy czcić. Oto pokrótce praktyka Kościoła zachodniego.

Jednakże kult postaci eucharystycznych pojawił się wcześniej...
Nie była to jednak cześć oddawana na zasadzie kultu ikony. Pewne formy kultu postaci eucharystycznych zna na przykład liturgia etiopska. Stosuje się w niej bowiem obchodzenie kościołów z przeistoczonymi postaciami eucharystycznymi. To było jednak raczej uświadomienie ludziom, że Bóg jest nieustannie z nami...

Dlaczego więc prawosławie tak nieufnie odnosi się do rzymskokatolickich procesji Bożego Ciała?
Może nie tyle nieufnie, ile powściągliwie. Chodzi przede wszystkim o to, by nie koncentrować uwagi na kawałku chleba jako swego rodzaju relikwii, przedmiocie świętym. Postacie eucharystyczne są czymś więcej niż ikoną. Są czymś, co stanowi o samej istocie życia, są podstawą egzystencji ludzkiej. Człowiek, aby żyć, musi się nieustannie odżywiać, jeść i pić. I ten sposób komunikowania, jednoczenia się człowieka z Boskością właśnie na zasadzie pokarmu, jest czymś najdoskonalszym, czymś najbardziej fundamentalnym, warunkującym samą możliwość życia. Przecież komunikowanie się za pomocą wzroku uwarunkowane jest chociażby tym, czy człowiek widzi, bo jeżeli jest ślepy, to nie może wejść w kontakt z Boskością za pośrednictwem kontemplacji ikony. Ikona pod tym względem stoi o wiele niżej niż Boska Eucharystia.

Czy ikona jest sakramentem?
Tak, jest formą sakramentalną. W ogóle w Kościele wschodnim nie istnieje jurydyczno-sakralny stosunek do pojęcia sakramentów, właściwy dla Zachodu. Wschód przyjął formułę siedmiu sakramentów przynaglony okolicznościami. Było to za Michała Paleologa, gdy zawarta została unia lyońska. Do innych takich form sakramentalnych należy chociażby wielka agiazma jordańska, wielkie poświęcenie wody. Można zaryzykować twierdzenie, że w prawosławiu istnieje właściwie jeden tylko sakrament – sakrament Kościoła. Wielka tajemnica Kościoła, z której wynikają poszczególne tajemnice: sakry biskupiej, święceń kapłańskich, diakońskich...

A więc nie chrzest jest pierwszym sakramentem?
Wydaje się, że chrzest jest najbardziej kontrowersyjnym, najbardziej tajemniczym z sakramentów. I wcale nie musi być pierwszym w kolejności. Syryjczycy na przykład najpierw bierzmują, a potem dopiero chrzczą. Najpierw musi bowiem nastąpić otwarcie się człowieka na dar Ducha Świętego, bo dopiero w Duchu Świętym można wypowiedzieć wyznanie wiary. Albo przypadek w domu Korneliusza. Krewni i przyjaciele tego setnika najpierw otrzymali dar mówienia obcymi językami, a dopiero potem zostali przez Piotra ochrzczeni. To protestanci wywindowali ostatecznie chrzest do rangi zasadniczej kondycji bycia z Chrystusem. Dla prawosławnych najistotniejszym sakramentem jest Eucharystia, uczta eucharystyczna...

Nie można jednak do niej przystąpić bez chrztu...
Nie wiem, czy nie można... Oczywiście w dzisiejszym chrześcijaństwie nie można. Eucharystia jednak jest starsza od chrześcijaństwa. Przecież picie somy, świętego napoju, w hinduizmie jest też czymś w rodzaju eucharystii. Albo weźmy wielkiego arcykapłana Melchizedecha. Był „pierwszym”, który złożył ofiarę z chleba i wina, co przecież stanowi zasadę działania eucharystycznego w chrześcijaństwie. On stał się wzorem kapłaństwa Chrystusowego. Mamy to szczęście, że w naszej historii zaistniało wcielenie się Boga i to jest punkt centralny tej historii, ale eucharystyczne, dziękczynne spożywanie pokarmu istniało przed Chrystusem i jest „powszechnym sakramentem” ludzkości.

Kościół rzymskokatolicki udziela tego sakramentu pod jedną postacią – używając specjalnych komunikantów.
Tu chciałbym poruszyć pewną niezwykle istotną, jak mi się wydaje, sprawę. Zdaniem prawosławnych, Kościół rzymskokatolicki bardzo poważnie naruszył normę Nowego Testamentu, likwidując dla wiernych spożywanie Krwi Chrystusa pod postacią wina. To jest coś, co dla prawosławnego chrześcijanina jest nie do zaakceptowania. Czy jednak Kościół rzymskokatolicki nie wychodzi tutaj – myślę o rozdawaniu komunikantów – daleko poza tradycję kultury śródziemnomorskiej, europejskiej?

 

 

Eucharystia to jest pokarm, który człowiek musi spożywać, aby mógł żyć. Musi więc być pokarmem uniwersalnym. Postawmy się na przykład w sytuacji Eskimosa, który nie zna ani chleba, ani wina. Co on ma spożywać? Chylę więc czoła przed dalekowzrocznością Kościoła rzymskokatolickiego, który przewidział, że pokarm eucharystyczny może być inny niż chleb i wino.

Czy taka inność poglądów nie jest herezją dla Pana współwyznawców?
Jest! Ale lubię wychodzić poza horyzonty obowiązującej ortodoksji.

W ten sposób się Pan jednak naraża...
Komu się narażam? Panu Bogu?

Nie, współwyznawcom.
Nic na to nie poradzę. Na stosie mnie nie spalą.

Mogą Pana jednak wykląć z Kościoła.
Nie sądzę, żeby za takie czy inne moje poglądy mieli mnie wyklinać.

Tołstoja jednak wyklęto.
Za bluźnierstwo przeciw ikonie Matki Boskiej. Powiedział, że biskupi błogosławią ludzi deską, by szli walczyć na wojnie.

Chyba przede wszystkim wyklęto go za negowanie Boskości Chrystusa.
Tołstoj w ogóle nie był chrześcijaninem. Był zaciekłym manichejczykiem. Nie uznawał zbawczej misji Chrystusa, nie wierzył w zmartwychwstanie ciał. I to było niezgodne z nauką Kościoła Powszechnego. Natomiast czy należało go wyklinać, czy też nie, to zupełnie inna sprawa. W tym czasie wielu ludzi myślało podobnie jak on, a akurat jemu wyrządzono tę krzywdę.

A jak Pana manicheizm pogodzić z nauką Kościoła Powszechnego?
Wydaje mi się, że ortodoksja – myślę nie o prawosławiu, lecz o poprawności poglądów – jest stanem pewnej asekuracji duchowej, lękiem przed naporem treści, które płyną ze świadomości ludzkiej. Ortodoksja jest takim „murkiem”, który Kościół sobie wybudował, by bronić się w tym ogrodzeniu. Natomiast moje myśli są myślami żywego człowieka, żywego chrześcijanina. Chrześcijanina, który nie chce się zamykać w tym ogrodzeniu. Chrześcijanina, który nie chce być ortodoksyjny przez małe „o”.