Kazanie do księdza

ks. Roman Tomaszczuk

publikacja 11.10.2009 22:36

Posiłek raz dziennie, dwie godziny snu w ciągu doby, szykany, upór osła, ubóstwo graniczące z nędzą – oto propozycja dla współczesnego księdza. Powiedzmy sobie szczerze: nie do przyjęcia.

Kazanie do księdza Ars. Muzeum figur woskowych św Jana Marii Vianneya. Foto: Jakub Szymczuk/ Agencja GN

Wychudzona postać świętego proboszcza z Ars budziła w nas jedynie współczucie. I to od zawsze, czyli odkąd poznaliśmy go stojącego na seminaryjnym korytarzu, ze złożonymi rękami, dobrotliwym uśmiechem, w podartej sutannie i dziurawych butach.

Wtedy patron proboszczów, był nam obcy. Kleryk nie myśli o tym, że będzie kiedyś „drugim po Bogu” na swojej parafii. Dla kleryka ważne jest, by dopuścili go do kolejnej posługi. Kleryk koncentruje się na tym, by być porządnym klerykiem. A kiedy w rozmowach pojawia się temat kapłaństwa – nie wie o czym mówi. No bo niby skąd ma wiedzieć o świecie, który jest tak inny od wszystkiego, co zna do tej pory?

Więc miało się kiedyś wyobrażenia z Kosmosu. Snuło się plany niewarte papieru, na którym zostały spisane. Godzinami dyskutowało się o kapłańskich priorytetach i krytykowało postępowanie tego czy tamtego już-księdza. Nigdy jednak nie było przymiarki do księdza Vianneya. Nigdy nie zafascynował nas na tyle skutecznie, by porwać do radykalizmu. Był po prostu poza zasięgiem. Nie liczył się.

Pierwszy i reszta
Po dziewięciu latach kapłaństwa niewiele się zmieniło. Proboszcz z Ars wciąż był za święty, by był na nasze czasy. A tu niespodzianka. Papież decyduje, że teraz życie księdza Jana jest propozycją dla każdego kapłana!

Nie do zniesienia! No, bo niby jak? Trzeba to sprawdzić. Książka – biografia reklamowana jako najlepsza z dostępnych, odpycha cukierkowatością. Kolejne rozdziały potęgują tylko niezrozumienie dla pomysłów z dziewiętnastego wieku. Bliżej mi do Jana Pawła II, niż do duchownego z Francji.

Nie daję za wygraną. Przecież Watykan się nie myli. Jadę więc do Ars. Trzeba się przekonać naocznie o co tu chodzi.

Na miejscu wcale nie jest lepiej. Jest nas tu tysiąc dwustu – księży z ponad siedemdziesięciu krajów świata. Zjechaliśmy się w tym samym celu: odnaleźć sens papieskiej propozycji. Francuzi opowiadają, że nawet niektórzy z ich biskupów, krytycznie odnoszą się do postaci św. Jana. Niezbyt zachęcające.

Rekolekcje u świętego proboszcza. Patrzymy na jego zmizerowaną postać uwięzioną w przeszklonej trumnie. Odwiedzamy z niedowierzaniem plebanię, którą urządził po swojemu. Fotografujemy jego wysłużony konfesjonał. I wciąż nic. Nic poza: jeżeli moi bracia z Trzeciego Świata żyją w gorszych warunkach; Jeżeli dla nich księżowska nędza to codzienność – wtedy w Vianneyowym domu będzie im tak dobrze, jak we własnym. Więc im jest łatwiej. Są u siebie. Ale co z nami? Co z Pierwszym Światem? Z jego komfortem, zabezpieczeniami, arogancją i nadzieją złożoną w tym, co z tego świata? Naprawdę nie ma ratunku?

Pogarda uszlachetnia
Ten ksiądz niczego nie chciał dla siebie, za to wszystkiego pragnął dla kapłaństwa. Jego westchnienia o wielkości sakramentu kończyły się radosnym: na szczęście nie wiem do końca kim jestem, bo bym umarł z przerażenia. To po pierwsze.

Dlatego potrafił mieć cierpliwość do penitentów. Dlatego szykany i pomówienia znosił bez szemrania. Był większy od swych oskarżycieli. Był księdzem. I nie dla siebie, tylko dla innych. Wszyscy mieli do niego prawo – po to żył w celibacie. Nigdy nie odważył się wykorzystywać swojej pozycji dla swoich interesów. Bycie księdzem było szczytem jego marzeń i sensem życia. Ambicje ludzkie pozostawił na boku. Przecież właśnie po to stał się znakiem innego świata, by już tutaj nie tylko na ten „inny” wskazywać, ale usiłować nim żyć.

Więc tym razem nie chodzi o ślepe naśladowanie kapłańskich gestów i słów. Tym razem idzie o serce, które kocha to, kim jest! Nazywają to dynamiką miłości – rozkochaj się w kapłaństwie, a nie będziesz potrzebował dowartościowania innego niż kapłaństwo właśnie.

Tyle zrozumiałem patrząc na dziwny zegar, na którym zaznaczono tylko trzy czynności: Najświętszą Ofiarę, czas spowiadania i dwie godziny snu. Zawsze był sobą! Księdzem.

Wredni są najlepsi
Cukierkowata biografia mówi, że było inaczej, niż podają prawdziwsze historie proboszcza Jana. Ona sugeruje, że na powitanie nowego księdza przyszła cała wieś: całe dwieście trzydzieści osób. Inni jednak upierają się, że było ich tylko czworo. Reszta siedziała w knajpach.

Ksiądz jednak nie uciekł. Został z nimi czterdzieści lat. Do śmierci. Potrzebował ich, by stawać się świętym. Potrzebował ich sprzeciwu, żeby zasmakować w bezinteresowności. Zatem druga tajemnica udanego życia brzmi: pokochaj to i tych, co masz!

Wydaje się, że mają z tym kłopot nie tylko księża. Wynieśli bowiem ze swego, polskiego, domu, że wciąż trzeba oglądać się za czymś, czego nie ma. Ciągle jest źle, źle i źle. Biadolenie wtedy, gdy praca jest (za mało płacą), biadolenie, gdy pracy nie ma (z czego tu żyć?). Jęczenie na męża (bo kocha tak bez emocji), jęczenie na dzieci (bo ciągle im mało). Zamartwianie się pogodą (bo pada), kręcenie nosem na słońce (bo susza idzie).

Tak rodzi się rozgoryczenie. Z braku miłości do tego co się ma, co jest na wyciągniecie ręki. Wtedy matka ma dosyć gotowania i prania, ojciec szuka kochanki, ksiądz staje się alkoholikiem.
Proboszcz Vianney powinien umrzeć z rozżalenia. A on wziął się do roboty. Pierwszym słuchaczem był chłopiec, który wskazał mu drogę do Ars. Potem ucieszył się, że może być księdzem dla tych nielicznych, którzy przyszli. Opowiadał im o niebie. Oni słuchali i wracali do siebie. Z tygodnia na tydzień, coraz bardziej inni.

Dobro promieniuje. Wiejski kościół stawał się za mały. Tylko serce proboszcza było coraz większe.

Bez prawdy ani rusz
Największy problem współczesnego świata – począwszy od życia poszczególnego człowieka, przez rodzinę, a na całych narodach skończywszy – to poprawność. Życie w kłamstwie. Kościół nie jest wolny od zdrady ewangelicznej wskazówki, że tylko poznanie prawdy wyzwala.

Proboszcz z Ars był inny. Nazywał rzeczy po imieniu. Piętnował grzech, bo za bardzo zależało mu na grzesznikach. Nauczył się od Jezusa, że nie ma straszniejszego doświadczenia w życiu człowieka, niż grzech. Bóg wie najlepiej. Dlatego bez skrupułów „odrąbywał ręce” i „wyłupywał oczy” – byle tylko parafianie uniknęli potępienia. To kolejna tajemnica szczęśliwego życia: przez prawdę doprowadzić grzesznika do skruchy.

Kiedy Chrystus opowiada o pasterzu, któremu udało się odnaleźć zagubioną owieczkę, wtedy kończy zaskakującym stwierdzeniem o nieopisanej radości, jaka panuje z tego powodu w niebie. Ksiądz w konfesjonale jakoś doświadcza tej euforii. Potrafi się tym karmić. Podobnie jak matka, która płacze ze szczęścia, że jej dziecko nareszcie się opamiętało. I kocha jeszcze bardziej. I służy jeszcze ofiarniej. Jest matką, nie potrafi inaczej. Inaczej nie chce.
Ludzie czekają
Czy radość powrotu do owczarni jest warta zachodu? Spontanicznie odpowiadamy, że tak. Faktycznie w to nie wierzymy. Dlatego nadal siedzimy w kościele i czekamy, aż ci którzy z niego zrezygnowali zechcą wrócić. Nie doczekamy się, jeżeli nie pójdziemy na poszukiwania pogubionych. Gdyby ks. Vianney okopał się na swej plebanii i zadowolił się tymi kilkoma osobami w jego kościele, nikt, by o nim dzisiaj nie pamiętał. Nikt. Podobnie jak o wielu innych jego kolegach.

On miał inną zasadę: spotkać, zrozumieć i uzdrowić. Szedł do knajpy, bo tam byli jego parafianie. Szedł na potańcówkę, bo tam łajdaczyły się jego parafianki. I chciał wiedzieć, czego im brakuje, że tak bardzo uciekają od życia. Powoli przekonywał siebie do trafnego działania, a ich do pracy nad sobą. Kobiety chwytały za różaniec. Mężczyźni trwali na adoracji. Szczytem była coniedzielna Msza św. Uczył wtedy katechizmu i głosił kazania. Wszystko z nienawiści do grzechu, albo lepiej: wszystko z miłości do grzesznika. Był misjonarzem dla najbliższych. W sam raz na nasze dzisiaj.

Ukrzyżuj mnie – chcę żyć
Krzyż towarzyszył proboszczowi od samego początku. Bieda w domu rodzinnym. Potworny czas porewolucyjnej Francji. Opóźnienia intelektualne. Kłopoty w seminarium. Niewierząca parafia. Wrogość ze strony innych księży. Choroba. Wewnętrzna ciemność.

Jednak nie uciekał. Szukał rozwiązania, a gdy je znalazł, był wierny obranej drodze. Ufał Bogu. Dał Mu się prowadzić. Dlatego był spokojny.

A krzyż? Po prostu go pokochał. Odtąd nigdy już nie miał go dość! Bo tylko krzyż odrzucony niszczy, przygniata, poniża.

Ciekawe, że to „po prostu” nigdy nie przychodzi natychmiast. Vianney jak pies rzucał się przed tabernakulum i tam żebrał o litość. Tam poznawał smak nadziei. Tam znajdował siłę i mądrość. Tam przychodziło światło i miłość do krzyża. To piąta i szósta rada świętego księdza.

Bez zjednoczenia z Mistrzem życie księdza nie ma sensu. Jednak wewnętrzna jedność nie zależy od zewnętrznej organizacji życia. W każdym razie, nie od tego się zaczyna.

Czasami, w imię nawrócenia, pozbywamy się tego czy tamtego. Rezygnujemy z przywilejów. Wycofujemy się z pewnych aktywności. Ograniczamy przyjemności. O to jednak jest najłatwiej. Takie postanowienia dają pozorny spokój. Wystarczają na krótki czas pysznego samozadowolenia.

Na oszustwie niczego trwałego się nie zbuduje. W życiu duchowym tym bardziej. Święty Jan najpierw walczył o niepodzielone serce. Wiedział, że to kosztuje, ale bez ofiary nie ma mowy o miłości. Dlatego jak pies trwał przy swoim Panu. Wierny i cierpliwy.
Trzeba zejść z Taboru
Patrzę na zmizerowaną twarz księdza, co zmarł sto pięćdziesiąt lat temu. Właśnie skończył swoje kazanie. Najtrudniej mówi się do księży. Jemu także. Oni przecież wszystko wiedzą najlepiej. Powoli schodzimy z rekolekcyjnego Taboru.

Nie będę drugim proboszczem z Ars. Nie będzie nim ani ugrzeczniony ksiądz ze Stanów, ani wciąż uśmiechający się skośnooki z Chin, ani podrygujący w rytm harfy czarnoskóry, tym bardziej dystyngowany Niemiec czy Francuz. To nic. Nie oto chodzi.

Realizm życia duchowego rządzi się swoimi prawami. Wystarczy poddać się działaniu Ducha. On już wie, jak uczynić z nas naczynia użyteczne. Tego nauczyliśmy się w Ars. W Roku Kapłańskim. Tymczasem trzeba wracać do domu. Jeszcze tylko od Jeana Vanier nauczymy się mycia nóg a potem będziemy prosić Ducha, by sprawił w nas wielkie rzeczy, o których nawet nie ośmielamy się marzyć. Wielkie rzeczy na miarę świata, któremu służymy w imię Jezusa. Dla jego uświęcenia.