Kościół jest tajemnicą

Henri de Lubac

publikacja 12.11.2004 18:57

Kościół nie jest rzeczywistością tego świata, która poddaje się wszelkim miarom i analizom.

Już wielokrotnie zauważono, że najbardziej „tradycyjne” wieki niewiele mówiły o Tradycji. One w niej były zanurzone, nią żyły, jej oczami czytały Święte Księgi. Nie stawiały jednak zazwyczaj na jej temat pytań. Tradycja nie była bowiem dla nich przeszłością, ale teraźniejszością, stanowiła raczej formę ich myśli niż przedmiot studiów. Owe wieki nie badały jej świadectw za pomocą erudycyjnych, krytycznych metod, lecz z nich korzystały jak ze swoich dóbr, interpretując je ze swobodą, która łączyła się z bezwzględną wiernością ich duchowi. Ten fakt zwalniał je do pewnego stopnia od wypracowania pojęć - do nich należało całe bogactwo Tradycji; pozwalały mu owocować, a potem je przekazywały, nie poświęcając temu dalszej refleksji.

Wszelka refleksja wymaga zatrzymania się, odsunięcia, odłączenia. Jest ona - przynajmniej na początku - swego rodzaju zakwestionowaniem. Oczywiście, z czasem nadchodzi moment, kiedy staje się ona konieczna. Nigdy zresztą nie była całkowicie nieobecna. Zdziwimy się nawet, gdy patrząc wstecz odkryjemy tak wiele jej zawiązków, i to u samych początków. Ale oto, pod wpływem pewnych okoliczności, refleksja narzuca się ze wzmożoną siłą. Wytryskuje ze wszystkich stron. Zajmuje miejsce w centrum swego przedmiotu. Ogarnia wszystkie prowadzące do niego drogi. Zgłębia jego ukryte fundamenty. Śledzi jego dalekie rozgałęzienia. Ogarnięta pasją poszukiwań, wciela się w rolę historyka, krytyka, filozofa, nawet gramatyka.

Dzieje się tak na ogół wtedy, gdy posiadane dotąd spokojnie dziedzictwo zostaje nagle w jakiś sposób zanegowane: rodzą się podejrzenia co do jego wartości, podchwytliwie porównuje się jego dzisiejszą formę z tą, jaką miało u źródeł. Każdy fragment dziedzictwa przepuszcza się przez gęste sito krytyki naukowej i religijnej. Stawiane są pytania, czy ten ogół wierzeń i zwyczajów jest rzeczywiście autentyczny, czy w ciągu wieków nie uległ zniekształceniu, czy nie stał się bardziej brzemieniem niż źródłem siły i czy nie stanowi przeszkody dla tego życia, które ma pobudzać i przekazywać?

Więcej na następnej stronie

W takiej właśnie chwili należy koniecznie zastanowić się nad tym, czym się żyło. Minął już bowiem czas jakiejś naiwnej pełni. Trzeba zdobyć się na dystans, szukać fundamentów tego, co stało się problematyczne, i przestudiować wszystko z nowego punktu widzenia, aby, jeśli zachodzi taka potrzeba, przeprowadzić roztropną klasyfikację lub by świadomie zachować to, co inni potępiają i odrzucają. Chodzi tu jednak nie tyle o udowodnienie własnej słuszności i odpieranie zarzutów, co przede wszystkim o podanie wyczerpującego objaśnienia. Dogłębniej rzecz biorąc, potrzebne jest tu jaśniejsze widzenie, zdanie sobie sprawy.

Wraz z reformacją nadszedł wreszcie moment, kiedy trzeba było zastanowić się nad Tradycją. Spowodowało to całą lawinę studiów, definicji, sprecyzowań, rozróżnień, kontrowersji, nowych traktatów o jej strukturze i niezwykle istotnych prac, które jednak nie zawsze przynosiły swoim czasom bardziej żywe i jasne rozumienie Tradycji. Mimo wszystko nauka o Tradycji, choć w innym aspekcie niż to było niegdyś i często w zmienionej perspektywie, utwierdziła się i skonsolidowała. Dzięki tej refleksyjnej odnowie wyszła zwycięsko z kryzysu, który z ludzkiego punktu widzenia omal jej nie pochłonął.

W naszych czasach w podobną fazę weszła refleksja dotycząca Kościoła. Już w dokumentach z pierwszych wieków chrześcijaństwa - by nie mówić już o samym Piśmie Świętym - wyrażała się ona z niezrównaną siłą. Od samego początku Kościół zdawał się mieć nadzwyczaj głęboką świadomość swojej istoty. Jego idea była wszechobecna i wszędzie narzucała swoją formę wykładom wiary. Kościół musiał zresztą bardzo wcześnie podjąć refleksję nad samym sobą. Zmuszała go do tego każda wielka herezja, z którą przyszło mu walczyć, ponieważ kontrowersje dotyczące Trójcy Świętej, wcielenia czy łaski, w pewnym aspekcie zagrażały jemu samemu. Podobną okazję stanowiło także zgłębianie tajemnic wiary, jako że Kościół miał związek z każdą z nich. Nigdy jednak, jak się zdaje, okoliczności nie skłaniały do takiego wysiłku zrozumienia, analitycznego i uogólniającego, jaki podejmowany jest dopiero dzisiaj.

Więcej na następnej stronie

Od pewnego czasu istotnie dużo mówi się o Kościele - o wiele więcej niż w poprzedniej epoce i, co ważne, bardziej zrozumiale. Każdy może to stwierdzić, a niektórzy mogą nawet myśleć, że mówi się o nim trochę za często i zbyt nierozważnie. Zadają sobie pytanie, czy zamiast tego nie należałoby na wzór poprzednich pokoleń starać się po prostu nim żyć. By rozprawiać o Kościele, trzeba przyglądać się mu jakby od zewnątrz. Czy jednak nie powoduje to podświadomego nawyku oddzielania się od niego? Czy nie ryzykujemy, jeżeli już nie przecięcia, to przynajmniej osłabienia tych wewnętrznych więzów, bez których nie jesteśmy już w pełni katolikami? Czy można pogodzić wymyślne analizy i wyrafinowane problemy, z wnoszonym przez nie intelektualnym ożywieniem - z ową dawną prostotą i duchem posłuszeństwa, które zawsze charakteryzowały wierne dziecko Kościoła?

Kościół nie jest rzeczywistością tego świata, która poddaje się wszelkim miarom i analizom. „W tym życiu nie może zostać doskonale poznany, owszem, pozostaje skryty jakby za jakąś zasłoną”. Jest bowiem tajemnicą wiary. I podobnie jak wszystkie inne tajemnice, przekracza możliwości i siły naszego umysłu. Co więcej, jest on dla nas w pewnym sensie miejscem wszystkich tajemnic. A tajemnica wyklucza pytania podyktowane ciekawością. W tajemnicę wierzy się pośród ciemności. Tajemnicę rozważa się w ciszy. Altiora te ne quesieris.... Wystarczy wspomnieć pochodzące z pierwszych wieków chrześcijaństwa lamenty świętego Efre-ma, skargi świętego Hilarego z Poitiers czy świętego Bazylego, ze średniowiecza żale Wilhelma z Saint-Thierry, skrupuły Alana z Lilie, wreszcie z bliższej nam przeszłości wzburzenie Pascala. Ilu innych wierzących gorzko żałowało mówienia o tym, co chcieliby, co powinni byli jedynie wielbić, i złorzeczyło ludziom, którzy zmusili ich do rzucenia świętego przedmiotu ich wiary w odmęt ludzkich teorii i sporów...

Jest jeszcze jeden powód, by zachować powściągliwość w wypowiedziach na temat Kościoła. Jako chrześcijanie wierzymy, ufamy, a to właśnie jest cechą Kościoła. W pierwotnym i na zawsze podstawowym znaczeniu tego słowa jest on w istocie, jak to wyraźniej zobaczymy dalej, zgromadzeniem wiernych, to znaczy wierzących. Jest zebraniem „wzywających imienia Pana” i oczekujących jego powrotu. To my sami, wedle słów Jego Świątobliwości Piusa XII wygłoszonych na temat świeckich, jesteśmy Kościołem.

Więcej na następnej stronie

Chrześcijanin winien zatem kontemplować przedmiot swojej wiary i wzywać przedmiot swej nadziei. Jeżeli zamiast tego zmienia kierunek, by kontemplować swoją osobę, jeżeli posuwa się aż do obrania siebie samego za przedmiot studiów - czy nie należy się obawiać, że przez to przesunięcie i swego rodzaju upodobanie w samym sobie, nie upodobni się do człowieka, który w czasie modlitwy chce kierować wzrok na siebie? Czy nie ustawi przed sobą lustra zasłaniającego mu rzeczywistość, w którą wierzy i której ufa?

Nie lekceważmy tego niebezpieczeństwa. Refleksja zawsze wymaga ostrożności. Wzbudza groźne siły i czyhają na nią liczne niebezpieczeństwa. Jakże wieloma drogami może niezauważalnie przenikać trucizna subiektywizmu! W życiu umysłowym, a tym bardziej w życiu wiary, niebezpieczeństwo czai się wszędzie, podobnie jak w samym życiu cielesnym. Uświadomienie sobie, że takie niebezpieczeństwo istnieje, pomaga się przed nim uchronić, natomiast nadmierne koncentrowanie się na zagrożeniu dodatkowo je pogłębia i w końcu paraliżuje działania. Unikanie wszelkiego zagrożenia to unikanie jakiejkolwiek odpowiedzialności, wszelkiego zadania; to przeciwstawianie się wszelkiemu powołaniu i nieświadome wyrażenie z góry zgody na klęskę. A wszystkie niebezpieczeństwa świata nie mogłyby uwolnić od obowiązku wykonania tego dzieła, które stało się konieczne.

Historyczność człowieka nie jest pustym słowem, podobnie jak historyczność chrześcijanina. Jeśli w swej substancji wiara nie ma historii - nie można bowiem mówić o „stawaniu się” wieczności - „to posiada ją człowiek wierzący i świat, w którym żyje”. Nawet jeśli nie mamy negacyjnych intencji, nie możemy schronić się w innym niż nasz wieku. Nie możemy ominąć jego problemów, uchylić się od jego zadań, uciec przed rozgrywającymi się w nim konfliktami. Skoro żyjemy w Kościele, winniśmy dzielić jego dzisiejsze troski i świadomie przyjąć nauczanie Kościoła w jego aktualnym kształcie. I łudzilibyśmy się bardzo sądząc, że możliwy byłby powrót do wiary minionego wieku w całym jej właściwym brzmieniu i w całym jej bogactwie, z pominięciem tego, co od tamtej pory zostało rozjaśnione. Jeżeli wyrzekamy się kwiatów i owoców, to gałąź, której chcemy się trzymać, w istocie już obumarła. Nie sposób przecież odwrócić biegu czasu. Nawet całkowicie wyeliminowany błąd i w pełni opanowany bunt w jakiejś mierze narzuca życiu wiernych i sposobowi wyrażania prawdy nowy styl i inną emphasis. Konieczność sprostania im wzmaga spontanicznie wysiłek wierzącego umysłu, który ciągle dąży do tego, by powiedzieć więcej o wielkim oświeceniu, jakie zostało mu dane. Potrafi on jednak, w miarę potrzeby, rozeznać swoje ograniczenia.

Więcej na następnej stronie

Bez wątpienia dokonujący się w ten sposób postęp pozostaje całkowicie względny. Nie zmienia on niczego w istocie wiary i niczego do niej nie dorzuca. „Nie wprowadza żadnego odkrycia”. Dzięki kolejnym objaśnieniom i sprecyzowaniom chroni doktrynę przed osłabnięciem i rozpadem. Dzięki temu, że pobudza ją do życia, przeciwdziała jej wyschnięciu, przewiduje i prostuje odchylenia. Ten postęp mógłby zatem być uznany jako podejrzana nowinka jedynie przez kogoś, kto przestałby już pojmować własne postulaty. W rzeczywistości, na przekór zawsze obecnym przeciwstawnym tendencjom, postęp taki zachowuje prawdę powierzoną Kościołowi „w jej pełni, nienaruszalności i autentyczności”, i pozwala jej owocować „in eodem sensu eademque sententia” - „w tym samym znaczeniu i w tej samej myśli”. Kościół bowiem, „strzegąc depozytu Boskiego objawienia, nie pozwala nigdy na to, by w jakikolwiek sposób uszczuplono prawdy przedstawione przez wiarę lub coś do nich dodano”. Podobnego postępu nie należy więc utożsamiać z rozwojem objawienia. Ale, podkreślmy to jeszcze raz, nikt nie może tak rozumianego postępu powstrzymywać albo systematycznie ignorować nie niszcząc jednocześnie tego, co chciał ocalić.

Podobnie jak jedna jest w swej formalnej zasadzie wiara - ponieważ wierzący „uznaje wszystkie artykuły dla jednej racji, mianowicie dla pierwszej prawdy” również i chrześcijańska Tajemnica, która kształtuje przedmiot i treść wiary, jest jedna. Mamy ją przyjmować jako rzeczywistość totalną, pomimo narosłych w ciągu wieków formuł, które ją „z wielu stron uściślają, ale nie mogą jej wyczerpać ani tym bardziej rozczłonkować”. Jak powiedział to już święty Ireneusz z Lyonu, jest ona „całym ciałem dzieła Syna Bożego” - integrum corpus operis Filii Dei, objawianym przez Pismo roztropnym czytelnikom. Ten sam święty precyzuje dalej, że to jedyne ciało jest tak zbudowane, iż wszystkie jego członki ustawicznie na siebie oddziałują. Różne części Dogmatu „zawierają się zatem jedne w drugich”, tak że błąd popełniony w odniesieniu do jednej części ma wpływ na całe ciało. Z drugiej strony, jednym ze sposobów osiągnięcia „rozumienia wiary” - które nie stanowi zbytku, ale życiową konieczność - jest rozpatrywanie tych części w ich wzajemnych powiązaniach. Jeśli wierzyć świętemu Tomaszowi, wynika to już z samej nazwy „artykułu” wiary, nadanej każdej z odzielnie sformułowanych prawd, bo etymologicznie słowo to znaczy „wzajemne zharmonizowanie” członków tego samego ciała.

Więcej na następnej stronie

Począwszy od pewnego stadium kryzysu lub pewnego etapu dojrzewania, jakaś część tej jednej Całości, jakaś poszczególna tajemnica, wysuwa się - jak można by powiedzieć - na pierwszy plan refleksji. Staje się wówczas jakby życiodajnym centrum, wokół którego w danym momencie organizują się pozostałe tajemnice, i znakiem, pod którym toczy się zasadnicza batalia o prawowierność. Z tego też względu stanowi newralgiczny punkt, a każdy błąd popełniony w stosunku do niej i każde wahanie tym silniej uderza w pozostałe elementy całości. Taką rolę odgrywała w kolejnych wiekach teologia trynitarna, chrystologia, dogmat o łasce... Na takim uprzywilejowanym punkcie koncentruje się największa uwaga. Nie można zakończyć jego analizy, dopóki nie rozpatrzy się ponownie - gdy zachodzi taka potrzeba - definiujących go formuł, a w każdym razie dopóki się ich - na wzór kosztowności - nie oszacuje, oszlifuje, dopasuje i oprawi „dla jak największego bezpieczeństwa wiary”. Nie jesteśmy w stanie dokonać tego o własnych siłach, ale w tej pracy, podejmowanej nie przez jednostkę, ale przez wszystkich razem, prowadzi nas i dodaje nam ducha Bóg. Zakrawa na cud, gdy widzimy, „z jakimi wahaniami, niepewnościami, przerwami, zaburzeniami i porażkami, ale zarazem z jaką pewnością, precyzją”, z jak prostą i trwałą orientacją rozwija się i dojrzewa doktryna. Prawda osiąga swoją równowagę postępując, z narażaniem się na najbardziej zgubne wypadki, nie dającymi się często przewidzieć drogami. Dochodzi do tego dzięki łączeniu wysiłków, które mogły się wydawać niezależne lub nawet przeciwstawne, dzięki przypływom i odpływom. Rodzi się harmonia. Rozum dochodzi aż do doskonałego wypracowania nieskazitelnej teorii na drodze obalania zbyt naturalnych koncepcji, usuwania niejasności, i - jeśli można tak powiedzieć - przetapiania form myśli w silnym ogniu objawienia. Z pomocą Ducha Świętego „pracującej ludzkości” udaje się jeszcze raz „wydrzeć sobie z serca ostateczne nazwanie”.

Otóż wydaje się, że dzisiaj wybiła godzina takiej pracy w odniesieniu do tej części lub tego aspektu jednej chrześcijańskiej Tajemnicy, tego członu „ciała prawdy”, jakim jest tajemnica Kościoła.

Z jednej bowiem strony do serii błędów i odchyleń z minionych wieków, które zrodziły tyle schizm, wywołały tyle dyskusji, konfliktów i nieładu i które dalej wśród nas owocują, dołączyły nowe, bardziej subtelne, niszczące niekiedy katolicką świadomość u ludzi nie dążących do formalnej schizmy czy herezji. Dzisiejsze zagrożenia wypływają bądź z dominującego niedawno jeszcze indywidualizmu, bądź z zajmującego teraz jego miejsce fałszywie pojmowanego kolektywizmu. Inne niebezpieczeństwa to złudzenia, niecierpliwość czy krytyka, którym towarzyszy przeważnie jakieś wypaczenie wiary czy też przypadki pomieszania porządków i zbyt „naturalny” sposób myślenia - którego nie ustrzegła się współczesna apologetyka. Sprawia on, że Kościół wydaje się być organizmem zbudowanym na ludzkich zasadach, posiadającym ludzkie cele, lub też przedstawia się go za pomocą ludzkich analogii, zamiast kontemplować go takim, jakim stworzył go Bóg, w tajemnicy jego nadprzyrodzonego bytu. Z tego powodu tym bardziej konieczne jest nie tylko uwydatnienie jakiejś poszczególnej prawdy, ale dotarcie do samego centrum i - jeśli można tak powiedzieć - do duszy doktryny.

Więcej na następnej stronie

Z drugiej strony natomiast, jakby dzięki odzewowi Ducha Świętego, nigdy jeszcze dążenie do zjednoczenia chrześcijan w jedności katolickiej nie było tak silne. Nigdy też -jak można sądzić - nie nurtowała protestantów tak silna nostalgia za widzialnym Kościołem. Nigdy dotąd nie drążyło chrześcijan równie silne pragnienie realizowania w życiu Kościoła pełni chrześcijańskiego życia. Bolesna uporczywość, z jaką kapłani powtarzają: „Tym powierzonym mi mężczyznom, kobietom i dzieciom brak zmysłu Kościoła”, na pewno ujawnia nazbyt oczywiste zło, ale jednocześnie jest znakiem świadomości eklezjalnej, przynajmniej wśród elit bardziej wyostrzonej i wymagającej. Towarzyszy temu ruch o ekumenicznym, liturgicznym i społecznym charakterze.

Nie chodzi tu bynajmniej o jakieś chimeryczne rojenia czy sztuczne wysiłki pewnych wąskich grup. Jest to szeroki zbiorowy zryw i pomimo niemożliwych do uniknięcia fałszywych kroków czy pożałowania godnych nadużyć, jego główny nurt nie może zostać zatrzymany lub zepchnięty ze swojego toru. To co niegdyś zauważył Romano Guardini - przebudzenie się w naszych duszach Kościoła - dalej się umacnia i poszerza swój zasięg. Rzeczywistość Kościoła staje się w chrześcijańskiej świadomości jakby bardziej wewnętrzna. Jednocześnie wszędzie rozkwitają studia eklezjologiczne, czasami nie wolne od pewnych niezręczności. Przyczyniają się do tego potrzeby Akcji Katolickiej, refleksja nad działalnością misyjną oraz rozważania nad Pismem Świętym. Te aspiracje popiera i ukierunkowuje sama władza kościelna, czego najważniejszym dowodem jest encyklika „Mystici Corporis Christi”, ogłoszona przez Piusa XII w dniu 29 czerwca 1943 roku. Możliwe jest zatem, że przeznaczeniem XX stulecia jest stać się w historii rozwoju doktryny - jak to już przepowiedział pewien teolog - „wiekiem Kościoła”.

Wystrzegajmy się jednak przesady. Nie tylko nie jest potrzebny taki postęp, który byłby wymyślaniem nowości, ale daleko nam także do zamknięcia inwentarza skarbów nagromadzonych w dawnych wiekach czy do ich wyczerpania. Podobnie jak wczoraj nie znajdowaliśmy się na etapie „przedteologicznym”, tak jutro nie będziemy dysponować jakąś skończoną teologią Kościoła, która pozostawiłaby naszym spadkobiercom jedynie powtarzanie jej ustaleń. Niezależnie od tego, jaka by była suma i wartość dokonanych wysiłków, nie doczekamy się wypracowania zwartego systemu doktrynalnego, który zamknąłby na zawsze wszystkie dyskusje i refleksje, zniechęcając do stawiania nowych pytań. Taka utopijna wizja kłóci się zarówno z naturą objawionej prawdy, jak i z właściwościami ludzkiego rozumu oraz z historycznym doświadczeniem. Ogłoszenie encykliki „Mystici Corporis” zwróciło się właśnie przeciw podobnym nadziejom.

Więcej na następnej stronie

Tajemnica Kościoła ma cechy każdej tajemnicy: uchylono nam do niej drzwi, ale jej głębia nie poddaje się naszym ujęciom. Jest „poznawalna”, ale „nie do ogarnięcia”. Sic semper invenitur, ut semper supersit ąuod inveniatur, i dlatego też chociaż naszym obowiązkowym przewodnikiem jest refleksja poprzedników, to nie zwalnia nas to od konieczności prowadzenia własnych rozważań. Jednocześnie nasze własne poszukiwania nigdy nie zostaną satysfakcjonujące zakończone i nie osiągną niemożliwego do podważenia rezultatu, tak że zawsze będziemy musieli powtarzać za mędrcem: multa dicimus, et non pervenimus. Mamy tu raczej na myśli ustawiczne powracanie do podstawowych prawd wiary, by dzięki wydobytym na światło dzienne punktom widzenia bardziej je pogłębić i - pod kontrolą Magisterium Kościoła - znaleźć w nich stałą normę dla wszelkiego teologicznego wysiłku.

Tajemnica Kościoła wpisana jest już w pierwszy, najbardziej podstawowy i znany symbol naszej wiary: Credo... sanctam Ecclesiam catholicam. Zajmuje w nim określone, wcale nie przypadkowe miejsce, którego analiza przynosi bardzo pouczające wnioski.

Bez wgłębiania się w skomplikowaną problematykę początków „Symbolu Apostolskiego”, łatwo zauważyć można jedną cechę, podkreślaną przez wielu katechetów”. Otóż ma on trójdzielną strukturę, ponieważ jest ze swojej istoty symbolem Trójcy”. Daje się streścić w potrójnym credo, potrójnej odpowiedzi na potrójne zapytanie dotyczące Trzech Osób Boskich: „Czy wierzysz w Boga Ojca wszechmogącego? - Czy wierzysz w Pana naszego Jezusa Chrystusa i w Jego krzyż? - Czy wierzysz w Ducha Świętego?”. Wierny odmawiając Symbol, podobnie jak czynili to w pierwszych wiekach chrześcijaństwa kandydaci do chrztu, wyznaje swoją wiarę w trzy Osoby jedynej Trójcy, które chrześcijańskie objawienie ukazało mu w Ich dziełach i poprzez nie. In totis sane tribus Personis una confessio est ab Apostolis tradita, una propńetas verbi et omnibus voce intelligibili confitenda. Po wymienieniu Ojca Stworzyciela i Syna Odkupiciela mówi się o Duchu Uświęcicielu. I tak oto zostaje wprowadzony Kościół: wymieniają go wszystkie dawne formuły i prawie zawsze w tym samym miejscu, w powiązaniu z Duchem. W dzisiejszym symbolu występuje jako pierwsze dzieło tego Ducha, przed obcowaniem świętych, odpuszczeniem grzechów, zmartwychwstaniem ciała i życiem wiecznym. W symbolu zwanym nicejsko-konstantynopolitańskim, którego podstawowy tekst jest dawnym symbolem chrzcielnym z Jerozolimy i który służył także w liturgii chrzcielnej w Konstantynopolu, zasadnicza struktura i porządek pozostały takie same.

Więcej na następnej stronie

Odnotować wypada, że wedle tekstu tych dwóch symboli, ustalonych już w starożytności, zarówno w odniesieniu do Kościoła, jak i innego Bożego dzieła nie mówi się o wierze w nie. Wierzymy, idąc za dawno poświadczoną formułą, w Ducha Świętego lub dokładniej w całą Trójcę „w Kościele”, lub raczej, jak to wyjaśni święty Tomasz, „w Ducha Świętego jednoczącego Kościół” lub „uświęcającego Kościół”. Mówiąc: „Wierzę w święty Kościół katolicki” nie wyznajemy bynajmniej naszej „wiary w Kościół”, ale w jego istnienie, nadprzyrodzoną rzeczywistość, jedność i zasadnicze uprawnienia. Tak samo wyznajemy naszą wiarę w stworzenie nieba i ziemi przez Boga Ojca wszechmogącego, następnie we wcielenie, śmierć, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie... naszego Pana Jezusa Chrystusa. Wyznajemy naszą wiarę, że Kościół został utworzony przez Ducha Świętego, że jest on „właściwym Mu dziełem” i środkiem naszego uświęcenia. Potwierdzamy, że to właśnie w nim, przez przekazywaną nam przez niego wiarę, mamy udział w obcowaniu świętych, odpuszczeniu grzechów i zmartwychwstaniu do Życia. Wyznajemy, że istnieje liczne zgromadzenie, „rozproszone po całym świecie, przez wiarę pokładające nadzieję w miłości, połączone z Bogiem więzami wiecznych i nierozerwalnych zaślubin”, oraz że „nikt nie może zostać zbawiony bez wiernego trwania w jedności z owym zgromadzeniem”. Wierzymy wreszcie, że Kościół ten istnieje nie dla siebie samego, ale dla Boga. W porywających słowach streszcza symbol Antyfonarz z Bangor: Haec omnia credo in Deum. Amen.

W tym wszystkim nie chodzi o jakiś szczegół czy niuans. Otóż wierzymy w pełnym tego słowa znaczeniu i możemy wierzyć - czyli mieć wiarę - tylko w jednego Boga, Ojca, Syna i Ducha Świętego. Tę prawdę miał na myśli święty Piotr Chryzolog, wyjaśniający swoim słuchaczom: Ipse in Deum credit, ąui in Deum sanctam Ecclesiam confitetur. Nie sposób tego przecenić. Chrześcijańskie nowatorstwo formuły wierzyć w nie jest bowiem faktem bez znaczenia. Formuła ta nie występuje w klasycznej grece ani w Septuagincie. Zawdzięczamy ją Ewangelii świętego Jana. Można próbować tłumaczyć jej powstanie wpływami języka hebrajskiego lub wyjaśnić jej ostateczny sukces ewolucją koine. Można jednak widzieć w tym efekt głębiej sięgającej innowacji. Poprzez wahania i odwroty, których ślady noszą teksty greckie i tłumaczenia łacińskie - bowiem rzadko kiedy nowa idea ujawnia się w natychmiast ustalonej formule - „wyrażenie credere in staje się coraz częściej zwrotem używanym dla określenia aktu wiary chrześcijańskiej.

Więcej na następnej stronie

Albowiem wiążące się z nim znaczenie zakłada, z jednej strony, objawienie Boga o nim samym, mające kulminację w Chrystusie, z drugiej natomiast sugeruje odpowiednią dla tego objawienia postawę duchową - co w obu przypadkach było obce antycznemu światu. Chociaż dwa słowa - wierzenie i wiara - w naszym potocznym języku stanowią rzeczownikową formę od czasownika „wierzyć” i mogą być użyte jako synonimy, drugie z nich w niektórych przypadkach może oznaczać głębszy akt niż to pierwsze.„Wiara” to słowo nie tylko głębsze, ale i słowo innej natury. Podmiot angażuje się bardziej w wiarę niż w zwykłe wierzenie. Wierzyć można bowiem w wiele rzeczy: jednakże swą wiarę we właściwym tego słowa znaczeniu daje się tylko osobie. Można także wierzyć w byty osobowe, to znaczy wierzyć w ich istnienie: w ten właśnie sposób mówić się będzie o wierzeniu w anioły; jednakże wiara, w najgłębszym znaczeniu tego słowa, zwrócona jest tylko do Boga, i to właśnie ten rodzaj wiary oddaje wyrażenie credere in. Tylko w stosunku do Boga mówi się credere in Eum - ponieważ przede wszystkim do Niego zwracamy się bezpośrednio w tajemnicy naszego serca. Podobnie jak miłość i nadzieja, wiara zwraca się do Kogoś. Jeśli Credo, które jest deklaracją wiary, protestatio lub confessio fidei, i przez to staje się „symbolem”, mówi: „Wierzę w Boga”, to akt wiary, którego formuły uczy nas katechizm, stwierdza: „Boże mój, wierzę w Ciebie”. Wiara rozumiana w ten sposób zawiera więc u swego źródła i u kresu element osobisty, uprzywilejowanej natury, mogący dotyczyć jedynie samego Boga. Eklezjalna - jeśli można tak powiedzieć - w swym sposobie, jest ona teologalna w swym przedmiocie i w swojej zasadzie.

Ta analiza językowa ma już swoją długą historię. Posłuchajmy przykładowo błogosławionej Marii od Wcielenia, która na początku XVII wieku w taki sposób nauczała podstaw doktryny chrześcijańskiej swoje młode siostry urszulanki z Tours:

Credo In Deum. Dodajemy tę cząstkę in, oznaczającą poruszenie rozumu, który wierzy. I tak, gdy mówimy: „Credo in Deum”, to jakbyśmy mówili: wierzę nie tylko w to, że jest jeden Bóg, ale wierzę w Niego w taki sposób, że usiłuję z całego uczucia mego serca i z całej mojej siły przyjść do Niego jak do swojego najwyższego dobra i do celu, dla którego zostałam stworzona. I tak oto nadzieja chrześcijańska zawiera się w pewien sposób w wierze, którą wyznajemy.

Więcej na następnej stronie

Osiem wieków wcześniej święty Paschazy Radbert wyraził to bardziej szczegółowo:

Nikt nie może powiedzieć słusznie: wierzę w mego bliźniego lub w anioła, lub w jakiekolwiek stworzenie. Wszędzie w Pismach Świętych to wyznanie należne jest tylko Bogu... Mówimy, co prawda, wierzę temu człowiekowi, tak jak mówimy: wierzę Bogu, ale nie wierzymy w tego człowieka ani w żadnego innego. Gdyż oni sami nie są ani prawdą, ani dobrem, ani światłem, ani życiem: oni jedynie w nich mają udział. Dlatego też, gdy Pan zechce w Ewangelii objawić, że jest On współistotny Ojcu, mówi: „Wierzycie w Boga, wierzcie także we mnie” (J 14,1). Albowiem gdyby nie był On Bogiem, nie można by było w Niego wierzyć: tymi słowami objawia się On swoim jako Bóg. Nie mówmy więc: „Credo in sanctam Ecclesiam catholicam”. [...]. Nie używajmy takiego sformułowania dla „życia wiecznego” i „ciał zmartwychwstania”. Inaczej wydawać się będzie, że składamy akt wiary człowiekowi, co nie jest dozwolone. Wierzymy jedynie w samego Boga i w Jego Majestat.

Widzimy siłę i jednocześnie unikalność fundamentalnego stwierdzenia naszego Credo. „Wierzyć w Boga” - mówi Faustus z Riez we fragmencie, który będzie wielokrotnie powtarzany i komentowany - „to szukać Go w wierze, to mieć w Nim pobożnie nadzieję, to przychodzić do Niego w porywie miłości. Kiedy mówię, że w Niego wierzę - wyznaję Go, składam Mu cześć, wielbię Go, oddaję się Mu cały i przelewam na Niego całą moją miłość”. Nieco wcześniej święty Augustyn wypowiadał się podobnie w szeregu tekstów, godnych stałej lektury i komentowania. To na nim właśnie, jak również na Faustusie, wzoruje się Paschazy Radbert. Z kolei od tych autorów czerpali wielcy scholastycy: święty Albert mówiący o „tensio fidei” i święty Tomasz pokazujący w akcie wiary teologalnej poruszenie woli. W tekstach świętego Augustyna znajdujemy trójdzielne rozróżnienie, które uzyskać miało status klasycznego. W odróżnieniu od zwykłego faktu wierzenia w istnienie jakiejś rzeczy lub jakiegoś bytu (credere Deum), w odróżnieniu także od zwykłego wierzenia w czyjś autorytet, to znaczy uznawania jego słów za prawdziwe (credere Deo), wiara w Boga (credere in Deum) jest jedyna: to ona zna poszukiwanie, ruch duszy (credendo in Deum ire), osobisty poryw, w końcu zjednoczenie, które żadną miarą nie mogłoby znaleźć swego kresu w jakimś stworzeniu.

Więcej na następnej stronie

Wszystko, co pomaga nam lepiej uświadomić sobie tak prostą, ale jednocześnie tak fundamentalną prawdę, jest cenne dla duszy wierzącego. Dlatego też wielu dawnych autorów w swych kazaniach i komentarzach usiłuje podkreślić ten szczegół słownikowy w odniesieniu do Kościoła. I tak - poza Augustynem, Faustusem i Paschazym - Rufin z Akwilei twierdził: „We wszystkich tych przypadkach, gdzie nie mamy do czynienia z boskością, ale ze stworzeniem lub z tajemnicami, omija się przyimek in... Poprzez zgłoski tego przyimka oddziela się Stwórcę od stworzeń, rzeczy boskie od rzeczy ludzkich”. Tak samo wypowiadał się święty Maksymin z Turynu, święty Ildefons z Toledo, Wenancjusz Fortunat i wielu innych. Nie jest ważne, iż okazji do podobnych stwierdzeń dostarczały autorom przede wszystkim jakieś wprowadzające w zakłopotanie błędy w transkrypcji, czy pragnienie odrzucenia błędu macedonian poprzez wyraźne przeciwstawienie bóstwa Ducha Świętego ludzkiemu charakterowi Kościoła. Nie umniejsza to w niczym prawdy czy znaczenia ich doktrynalnego wywodu.

* * *


Kościół, jak tłumaczą nam wspomniani autorzy, nie jest Bogiem, ale jest „Kościołem Boga”. Jest Jego nierozłączną Oblubienicą, która Mu służy w wierze i sprawiedliwości. Jest Domem Bożym, w którym jesteśmy przyjmowani dla odpuszczenia grzechów. To w tym Kościele, „kolumnie i firmamencie prawdy” właściwie wierzymy w Niego, w nim oddajemy Mu cześć. Takie właśnie prawdopodobnie jest pierwsze znaczenie wzmianki o Kościele w Credo, gdzie, jak się wydaje, nie wystąpił on przede wszystkim jako jeden artykuł wiary dodany do innych, ale jako rodzaj podsumowania. Wymieniono go na zakończenie, po złożeniu wyznania wiary katolickiej w Trójcę Świętą. Później, kiedy podobnie jak dzisiaj, następowały już po nim inne artykuły, nadal można było mówić, że kończy cały Symbol, ponieważ to w nim ostatecznie Symbol znajduje swój autorytet: santa Ecclesia, in quo. omnis hujus sacramenti terminatur auctoritas. „Każdy z nas - mówił Teodor z Mopsuestii cytując słowa tekstu liturgicznego przed jego skomentowaniem - wyznaje: „Wierzę i jestem ochrzczony w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, w jednym Kościele katolickim i świętym”. Kościół jest Miejscem wybranym przez Pana, by w nim wzywano Jego Imienia. Jest Świątynią, w której uwielbia się Trójcę i, jak wyrazi się Pius IX, „niewzruszonym sanktuarium, poza którym, z wyjątkiem usprawiedliwionej niepokonalnej niewiedzy, nie można oczekiwać zbawienia”. Tertulian, pragnąc objaśnić uwagi czynione przy chrzcie, posunął się aż do stwierdzenia, że Kościół jest „ciałem trzech” Osób. Kościół jest także Mieszkaniem przygotowanym na szczycie gór, Mieszkaniem zapowiadanym przez Proroków, do którego pewnego dnia muszą napłynąć wszystkie narody, by w nim żyć zjednoczone pod Prawem jedynego Pana. Jest skarbcem; w nim Apostołowie złożyli Prawdę, którą jest Chrystus. Jest jedyną Komnatą, gdzie Ojciec rodziny świętuje gody swego Syna. To przez posługę Kościoła otrzymujemy przebaczenie, to za jego pośrednictwem uzyskujemy dostęp do Życia i wszystkich darów Ducha. Nie możemy wierzyć w niego jako w Dawcę naszego zbawienia, ale wierzymy, że jest on Matką, która przynosi nam odrodzenie.

Więcej na następnej stronie

To rozróżnienie - niezależnie od sposobu jego wyrażenia - jest zasadnicze. Dzięki temu, że wydawało się bardzo pouczające, przez długi czas podawano je jako konieczny element chrzcielnej katechezy. Następnie wyeksponowali je wielcy teologowie wieków średnich. W XV wieku kardynał Jan de Torquemada (Turrecremata), teolog ze stronnictwa papieskiego na soborze w Bazylei, oburzał się na brak znajomości tego rozróżnienia wśród uczestników soboru, a przynajmniej na praktyczne tego konsekwencje. Erazm, co prawda, starał się je zdyskredytować zaliczając je w swych „Kolokwiach” do mniej pewnej teologii, ale nie przeszkodziło to w dosłownym przytoczeniu jego brzmienia w Katechizmie rzymskim wydanym po Soborze Trydenckim (1566). Później wracali do niego inni autorzy i znajdujemy to rozróżnienie w Katechizmie wydanym przez kardynała Gasparriego, chociaż -przynajmniej w tłumaczeniu francuskim - pozbawione już całej swej wymowy.

Jak zobaczymy dalej, prawdą jest, że wierny może lub powinien powiedzieć, iż wierzy w Kościele. Ta formuła nie jest nawet podatna na „przewrotną interpretację”, podobną do tej, jaką ujawnił Turrecremata. Jednakże ściśle mówiąc to raczej Kościół, pojmowany w swej pełni, jest tym, który wierzy w Trójcę i wyznaje Trójcę, ufa i służy swemu Panu. To Kościół właśnie, w swoim ubóstwie i swym pierwotnym rozproszeniu, był miłosiernie przez tego Pana szukany, a teraz, odkupiony Jego drogocenną Krwią, jest w Nim pojednany z Bogiem. To Kościół jest karmiony Jego sakramentami i związany z Nim jak małżonka ze swym małżonkiem. To Kościół daje o Nim świadectwo, modli się do Niego, pragnie Jego widoku i oczekuje Jego powtórnego przyjścia. To Kościół wreszcie walczy na tej ziemi i zatriumfuje w niebiosach:

...Haec fideliter in terris, Sponso adjuvante, militat, et perenniter in caelis, ipso coronante, triumphat.

Kościół jest święty i katolicki dzięki temu, że jego wiara jest prawa. Jak mógłby twierdzić, że wierzy w samego siebie? Starożytni mówią nam o fides ecclesiastica: ale nie ma ona nic wspólnego z pojęciem „wiary kościelnej”, ukutym w czasach nowożytnych i stosowanym, by położyć kres pewnym sofistycznym wywodom jansenistów. Owa „fides ecclesiastica” to po prostu wiara Kościoła, którą obdarował go Pan i która go buduje i podtrzymuje. To wiara, którą wyznaje każdy z nas tylko w łączności z całym Kościołem i w której ma udział w niedostatecznym zawsze stopniu. To owa wiara doskonała i „niezmienna”, „zawsze pełna”, „zawsze jednakowa i pogodna”, wiara wytrwała, niezachwiana jak krzyż Chrystusa, nie może nią wstrząsnąć żadne zgorszenie; „nigdy się nie waha i nie ma wątpliwości” i nigdy nie zasypia. To wiara żywa i „ożywiająca”, owocująca na całym świecie, od której rozpala się i w której mieści się wiara każdej osoby. To wiara, która karmi i wzmacnia każdego z nas, tak że kiedy mówimy „Wierzę w Boga”, mówimy to zawsze w Kościele i w zależności od Kościoła. „Wyznanie wiary w symbolu składane jest zawsze jakby w imieniu całego Kościoła”.

Więcej na następnej stronie

To właśnie sprawia, że nawet ktoś, kto ma jedynie „nieuformowaną” wiarę czy bardzo daleko mu do dyspozycji opisanych powyżej przez Faustusa z Riez, może mimo to prawdziwie powiedzieć, że wierzy: może to uczynić dzięki swojej stałej przynależności do Kościoła, co pozwala mu mówić in persona Ecclesiae. Natomiast ten, kto dobrowolnie odcina się od Kościoła, nie ma już prawomocnej wiary. Tak samo nasze przeznaczenie w Chrystusie jest przeznaczeniem Kościoła: święty Paweł przedstawiał je zawsze w tej totalnej perspektywie. We wszystkich nadprzyrodzonych działaniach chrześcijanin zachowuje się „ut membrum Ecclesiae”, „jak część Kościoła”. Jezus Chrystus kocha każdego z nas; każdemu z nas mówi, jak niegdyś powiedziano do Mojżesza: „Poznałem cię przez twoje imię”. Nie kocha nas jednak oddzielnie, ale w swoim Kościele, dla którego przelał swoją krew. Wreszcie, nasze osobiste przeznaczenie może się wypełnić jedynie w powszechnym zbawieniu Kościoła, tej „Matki jedności.

Kościół jest zatem nie tylko pierwszym dziełem Ducha Uświęciciela, ale dziełem, które zawiera, warunkuje i obejmuje wszystkie inne. W nim dokonuje się cały proces zbawienia. Można nawet powiedzieć, że z nim się utożsamia. To, co początkowo mogło być uznane za ograniczenie, w istocie pozwala nam ocenić doniosłość prawd dotyczących Kościoła, siłę łączących nas z nim więzów i głębię jego roli w ekonomii naszego chrześcijańskiego życia. W następnych rozdziałach rozwiniemy ten pierwszy szkic i niektóre jego elementy. Kościół, istniejący z Bożego ustanowienia, jest dla nas konieczny jako środek. Co więcej - tajemnica Kościoła jest streszczeniem całej Tajemnicy, jest w całym tego słowa znaczeniu naszą własną tajemnicą. Owa tajemnica pochłania nas całych i otacza ze wszystkich stron, ponieważ to właśnie w swoim Kościele Bóg nas widzi i kocha, ponieważ to w nim właśnie nas pragnie. To w Kościele spotykamy Boga, łączymy się z Nim i jesteśmy przez Niego uświęcani.

Ta tajemnica ma jedną jasną stronę. Kościół katolicki - wedle Soboru Watykańskiego I zapożyczającego wyrażenie proroka Izajasza - jest „znakiem podniesionym wśród narodów”, znakiem zjednoczenia. „Wzywa do siebie tych, którzy jeszcze nie uwierzyli, a synów swych upewnia, że wyznawana przez nich wiara opiera się na bardzo trwałej podstawie”. Kościół jest tą „górą” widoczną z daleka dla wszystkich, jest promieniejącym „miastem”, światłem umieszczonym na kandelabrze dla oświecenia całego domu. Jest niezniszczalną budowlą z cedru i cyprysu, którego majestatyczna trwałość opiera się wiekom i napełnia ufnością wobec naszej osobistej przemijalności. Jest tym „nieustającym cudem”, który ciągle oznajmia ludziom przyjście Zbawiciela i pokazuje im na tysiącach przykładów jego wyzwolicielską Siłę. Jest świecącym Sklepieniem, na którym święci, na podobieństwo gwiazd, śpiewają chwałę Zbawiciela. Kościół, dzięki głębi i spójności głoszonej nauki, dzięki swojej znajomości ludzkiej natury, jak i dzięki owocom dojrzewającym pod działaniem Ducha Świętego, wywiera na prawe dusze wpływ, poświadczany z biegiem wieków przez tyle paradoksalnych w ludzkim rozumieniu nawróceń. Jako skarbnica i strażnik Pisma, przekazuje jego światło, które jako jedyne może nadać zrozumiały sens naszej historii. W ten sposób tysiącem zbiegających się dróg prowadzi nas do Chrystusa. W nim Bóg ukazuje się zawsze oczom, „które widzą mądrość”. Ten, który mu świadomie zawierzył, codziennie tego doświadcza:

Więcej na następnej stronie

Haec est cymba qua tuti vehimur, Hoc ovile quo tecti condimur, Haec columna qua firmi nitimur, YVeritatis!

Kościół ukazuje się zawsze temu, kto żyje jego tajemnicą, tak samo jak niegdyś widzącemu z Patmos - w postaci Miasta z drogocennych kamieni, niebieskiej Jerozolimy i Oblubienicy Baranka. Radość, jaką napełnia taka kontemplacja, jest tą samą radością, która wybucha oślepiającymi błyskami i pogodnymi obrazami Apokalipsy. Dlatego nie dziwi nas, że taki człowiek w porywie uniesienia powtarza słowa świętego Augustyna urzeczonego Ojczyzną: „Kiedy o niej mówię, moje usta nie mogą zamilknąć.

Ale jest i druga strona tej tajemnicy, spowita mrokiem. Niebiosa nie zawsze są uchylone. Kościół jest dla niewierzącego, nie przyciąganego jeszcze przez Ojca, przeszkodą. Dla wierzącego może być próbą, i dobrze jest, gdy tak się dzieje. Wierzący przeżywa ją tym silniej, im żywszą i czystszą pragnie mieć wiarę.

Tajemnice Boskości są w pewien sposób bardziej odległe. Dzięki temu mniej nas zdumiewają i gotowi jesteśmy przyjąć jak coś naturalnego fakt, że Bóg wprawia nas w zmieszanie. Czyż nie przerasta On zawsze naszych wyobrażeń? Czy nie wiemy, że kiedy tylko zauważymy nasze podobieństwo do Niego, natychmiast musimy przyznać, iż znacznie większa jest nasza odmienność? Cóż bardziej śmiesznego niż żądanie Boga na naszą miarę?... Jeszcze trudniej wierzyć w tajemnicę Słowa wcielonego: „Bóg ma postać. Rozbrzmiewa jakieś imię, na miejscu Boga stoi przed nami jakiś człowiek”. „Co za przedziwne połączenie! Ten, który jest, zaczyna istnieć! Stwórca staje się stworzony... Bezcielesny przyjmuje ciało, Słowo się materializuje. Niewidzialny daje się widzieć. Nietykalny daje się dotknąć. Bezczasowy poczyna się w czasie, Syn Boga staje się synem człowieczym!”. Ta idea Boga-Człowieka, zanim jeszcze zaniepokoi kogoś marzącego o Człowieku-Bogu, gwałtownie wstrząsa umysłem: nawet jeśli nie sposób udowodnić jej wewnętrznej sprzeczności, to cały pochód towarzyszących temu okoliczności wprawia w osłupienie. „Jak mamy pojąć, że owa potęga boskiego majestatu, owo Słowo i Mądrość Boga, «w której zostały stworzone wszystkie byty widzialne i niewidzialne», zawarła się w ograniczonych rozmiarach człowieka, który pojawił się w Judei, że zstąpiła w łono kobiety, urodziła się jako niemowie, i płakała tak jak płaczą wszystkie niemowlęta... Rozum ludzki ogarnia takie zaskoczenie i zdziwienie, iż człowiek nie wie, gdzie się ma zwrócić, czego ma się trzymać i dokąd się skierować”. A zapowiedź krzyża jeszcze bardziej powiększa to zmieszanie. Bóg „narodzony i ukrzyżowany”! „Tajemnica święcie przerażająca”!. „Zgorszenie dla Żydów i szaleństwo dla Greków!”.

Więcej na następnej stronie

Od początku była to trudna do przekroczenia przeszkoda i przychodzący do Chrystusa dobrze znali ten szokujący paradoks, który trzeba było przezwyciężyć. Jeśli my sami nie odczuwamy już dzisiaj wstrząsu na taką nowinę, czy nie oznacza to być może, iż nasza wiara, chociaż bez wątpienia szczera i trwała, nadwątliła się? Czyż nie jest tak, że jej przedmiot w naszych oczach nabrał słodszych barw, że usypia nas przyzwyczajenie i że nie potrafimy już osiągnąć w naszej modlitwie i życiu prawdziwego współodczuwania? Ale o ileż bardziej „gorsząca”, o ileż bardziej „szalona” jest wiara w jeden Kościół, gdzie nie tylko zjednoczona zostaje boskość i ludzkość, ale gdzie boskość ofiarowuje się nam nie inaczej, jak przez „ludzki nadmiar”! Jeśli bowiem Kościół rzeczywiście jest pośród nas „trwającym Jezusem Chrystusem”, jeśli jest wśród nas „Jezusem Chrystusem rozprzestrzenionym i przekazywanym”, to, niestety, świeccy i duchowni ludzie Kościoła nie odziedziczyli przywileju, który pozwolił Jezusowi śmiało powiedzieć: „Który z was udowodni mi grzech"?144 Poza tym w niewielkim tylko stopniu mogą rozumieć swój czas, a tym bardziej rzeczy wieczne. Naprawdę, bardziej w Kościele niż w Chrystusie wszystko jest kontrastem i paradoksem. Możemy mówić o Kościele jak o Chrystusie - „wielka tajemnica i przedziwny sakrament”, ale jeszcze bardziej do Kościoła niż do Chrystusa odnosi się stwierdzenie: „rozrywka dla umysłu, a nie moc”. „Kamień obrazy i skała zgorszenia”. Pierwszy z tych okrzyków jest okrzykiem triumfalnej wiary; sugeruje zwycięstwo odniesione nad zdziwieniem prostego człowieka i niesmakiem mędrca... Aby zatem bez zgorszenia kontemplować Kościół, o ile bardziej jeszcze, niż to było w przypadku tajemnicy Chrystusa, trzeba będzie oczyścić i przemienić nasze spojrzenie! Aby zrozumieć Kościół, o ile bardziej jeszcze trzeba będzie „rozwiać mgłę świeckich dociekań i dym ziemskiej mądrości!”.

Nasza ślepota - co musimy sobie jasno uświadomić - polega na tym, że nawet jeśli nie trwamy w ciągłym przekonaniu, to przynajmniej od czasu do czasu wyobrażamy to sobie, że wiara w Boga wcale nie angażuje. Wszak nie spotyka się Boga w publicznych miejscach. Nie spotyka się już tam i Chrystusa. Ale to właśnie Kościół jest tam stale obecny. Ilu ludzi byłoby gotowych, pomimo wszystkich zarzucanych Kościołowi wad wielbić go pod pewnymi względami, ilu byłoby gotowych do - jak to mówią - „współpracowania” z nim, gdyby tylko nie był on tym, czym jest! To znaczy nieustannym świadkiem Chrystusa, wysłannikiem Boga Żywego i natarczywą obecnością tego Boga wśród nas. Obyśmy mogli to pojąć my sami - którzy uważamy się za przynależnych do Kościoła - w takiej mierze, w jakiej to odgaduje ktoś, kto się go lęka lub kto przed nim ucieka.

Porozmawiaj o tym na FORUM...