Nie ma róży bez kolców - św. Teresa od Dzieciątka Jezus

Szymon Babuchowski

publikacja 30.09.2008 11:36

Została doktorem Kościoła, choć nie znała się na "poważnej" teologii.

Nie ma róży bez kolców - św. Teresa od Dzieciątka Jezus Buissonnets - dom rodzinny Tereski. Roman Koszowski /Foto Gość Św. Tereska

Pamiętam płatki róż sypiące się lata temu spod sklepienia katowickiej katedry i długie kolejki do relikwiarza. Pamiętam też, że w parafialnym sklepiku przy sanktuarium świętej Teresy w Rybniku Chwałowicach sprzedano wówczas 1200 róż. Handlujący dowozili je dzielnie, ale w końcu skapitulowali i wywiesili kartkę z napisem: „Nie ma róż”.

Podobno tak dzieje się we wszystkich miejscach, do których trafiają relikwie Małej Tereski. Święta obiecała, że po swojej śmierci ześle na ziemię deszcz róż. Myślała o łaskach, ale ich zewnętrznym znakiem stały się właśnie te kwiaty. Patrząc na spadające z góry wielobarwne płatki, łatwo jednak zapomnieć o kolcach, które przez lata tkwiły w sercu Teresy.

Żyła pod koniec XIX wieku. Jej krótki, bo zaledwie 24-letni, pobyt na ziemi naznaczony był wielkim cierpieniem. Oprócz gruźlicy, początkowo zresztą lekceważonej przez zamieszkujące z nią siostry, doświadczała ogromnych ciemności duchowych. A jednak jej „mała droga” stała się drogą ufności i dziecięctwa Bożego. Do tego stopnia zaufała Jezusowi, że z radością przyjmowała cierpienia, ofiarując je w intencji grzeszników. „Chociaż nie mam poczucia żywej wiary, staram się jednak żyć według niej. Przy każdej nowej okazji do walki biegnę do mego Jezusa i mówię Mu, że jestem gotowa wylać ostatnią kroplę krwi, aby zaświadczyć o istnieniu nieba. Mówię Mu, że cieszę się z tego powodu, iż jestem pozbawiona możności radowania się niebem na ziemi, jeżeli tylko On otworzy to niebo na wieczność dla biednych grzeszników” – czytamy w jej zapiskach. Tęskniła za śmiercią, ale nie dlatego, że chciała uciec od życia. Chodziło jej tylko o to, by jak najprędzej spotkać się z Jezusem.

Mimo że była prostą, nie znającą się na „poważnej” teologii dziewczyną, Jan Paweł II nadał świętej Teresie z Lisieux tytuł doktora Kościoła. Papież podkreślał, że za sprawą Ducha Świętego zdobyła ona dla siebie i dla innych głęboką znajomość objawienia. Co więcej, mówił, że w jej pismach odnajdujemy „samą istotę orędzia objawienia”, ujętą „w ramy oryginalnej i nowatorskiej wizji”!

Może dlatego jej postać przyciąga tak wielu ludzi, także młodych. Z peregrynacji, która miała miejsce dwa lata temu, zapamiętałem coś jeszcze: wypowiedzi dziewczyn przygotowujących się do małżeństwa albo poszukujących życiowej drogi. „Zachwyca mnie w Teresie jej zaufanie, prostota, miłość do Jezusa” – to słowa 27-letniej Magdy, ale podobnych zdań słyszałem wówczas wiele. Ksiądz Jerzy Szymik nazwał to ładnie z ambony: – W dorzeczu Wisły i Odry też rodzą się święte dziewczyny. Wśród moich studentek widzę „Tereski”, pozbawione egocentryzmu, z różą w sercu. Potrzebujemy takich świętych, z „geniuszem kobiecości”, wrażliwości, bez której męski świat sobie nie poradzi.

Św. Teresa od Dzieciątka Jezus - Światło od Dzieciątka

ks. Jerzy Szymik

Rzecz dotyczy świętej Teresy z Lisieux, jej postaci i geniuszu osoby.

Jak żyć w objęciach XXI wieku? Trzyma, nie puści… Chcę się podzielić czymś bardzo osobistym, jednym z najważniejszych odkryć mojego życia i myślenia. Rzecz dotyczy świętej Teresy z Lisieux, jej postaci i geniuszu osoby. Światło, które od niej bije, jest światłem „od Dzieciątka Jezus“. W sam raz na święta… I na życie. Bo może być ono sposobem na życie, przyszłością Kościoła, jego teologii… Spróbuję rzecz wyjaśnić. A zatem - po kolei.

Mała Teresa, wielka teologia

Jaka teologia na nowe tysiąclecie?. Patronką mojej odpowiedzi, patronką teologii dającej nadzieję, jest święta Teresa z Lisieux - jej postać, dzieło, myśl. Teologia musi się trzymać blisko świętych, inaczej grozi jej wysuszenie… A Teresie dane zostało jedno z najgłębszych w dziejach chrześcijaństwa rozumienie tajemnicy Wcielenia - swoista „łaska Bożego Narodzenia“.

Ale też w życiu i pismach Teresy na centralnie usytuowany żłóbek pada nieustannie cień krzyża. Który to cień - dzięki Wielkiej Nocy - staje się blaskiem. Właśnie tak przeżywana „łaska Bożego Narodzenia“, inkarnacyjność (Inkarnacja = Wcielenie) sprawia, że Teresę charakteryzuje duchowość na wskroś współczesna: miłość Ziemi, planety ludzi, marnej doli człowieczej, zamiłowanie do aktów straconych i znaczących niewiele albo nic; bezwzględna szczerość, pasja i miłość totalna. Wybitny francuski pisarz, Jean Guitton przenikliwie tropi jej nowoczesność, pisze: jest współczesna jak my - „aż do poczucia trwogi istnienia, aż do doświadczenia radykalnego, wszechobejmującego zwątpienia, aż do (...) smaku nicości, który dane było Teresie poczuć w ostatnich latach życia, w umieraniu okrutniejszym niż sama śmierć“.

Do tego koniecznie marzenie jej życia: „być miłością w sercu Kościoła“ - miłość jako absolutne centrum, znak tożsamości; „kościelność“ religijnego doświadczenia i przeżycia jako powietrze, którego obecność jest konieczna dla oddechu człowieczego szukania Boga. Oto „łaska Bożego Narodzenia“. Wybierając jednoznacznie Boga, wybierać - tym samym i tym bardziej - człowieka. Chrystologia od Dzieciątka Jezus na czas późnej nowoczesności - projekt teologii przyszłości, pragnienie mojego umysłu i serca. Kto wie, czy nie jest to najlepsza propozycja drogi dla wielu z nas…

Mała droga, wielka miłość

„Pan Bóg tak bardzo nas kocha i przykro Mu, że musi zostawić nas na ziemi, abyśmy wypełnili swój czas próby, nie powinniśmy więc przysparzać Mu dodatkowych przykrości, skarżąc się nieustannie, że jest nam bardzo źle; trzeba sprawiać wrażenie, że się tego nie widzi!“.

Autorką tych niezwykłych, szokujących wręcz słów, jest właśnie ona, doktor Kościoła, święta Teresa z Lisieux - od Dzieciątka Jezus i Świętego Oblicza. Przyznajmy, że to, co najbardziej intryguje w powyższej wypowiedzi, to radykalna zmiana perspektywy w podejściu do kwestii cierpienia, owocująca ową prowokacyjną radą: „trzeba sprawiać wrażenie, że się tego nie widzi“. Ale ktokolwiek prawdziwie kochał, wie doskonale, o czym tu mowa: cierpieć jak najciszej, żeby mój ból nie sprawiał bólu komuś, kogo kocham i kto mnie kocha. Jeśli musi boleć, niech boli tylko mnie, nie jego (ją)…

Oto punkt wyjścia „chrystologii od Dzieciątka Jezus“: miłość, jej „bezwzględność“, jej radykalizm. Teologia jako „nauka wiary“ (to jedno z określeń teologii) jest nierozdzielnie związana z miłością. Wszak wiara chrześcijańska jest wiarą w Boga-Miłość. I jeśli teologia i świętość mają sobie wiele do zaoferowania, jeśli teologia w życiu świętych otrzymuje konieczny dla własnej tożsamości komponent doświadczenia, jesteśmy, w przypadku „chrystologii od Dzieciątka Jezus“, w punkcie newralgicznym, najgorętszym. „Kochać Jezusa i uczyć innych Go kochać“ - było Teresy jedynym pragnieniem. Miłość Chrystusa była dla niej kluczem, jaki stosowała wobec całej rzeczywistości, wobec wszystkich tajemnic życia. Głównie wobec bólu, ciemności.

Teologiczny rdzeń jej „małej drogi“ jest na wskroś chrystocentryczny, a fundament - ściśle inkarnacyjny - Dzieciątko Jezus jest dla niej wszystkim. „Mała droga“ prowadzi od „łaski Bożego Narodzenia“ do „łaski ukrzyżowania“. Żłóbek i Krzyż stanowią „narożne filary“ geniuszu jej chrystologii, w której odkryła sposób na swoje życie i - jako prorokini - sposób na życie sobie współczesnych oraz tych, którzy przyjdą po nich, wszystkich uczestników dramatów nowoczesności i ponowoczesności. Mówiła o tym wprost, Ona, uczestniczka „nocy ciemności“, udręk duchowych, psychicznych, fizycznych, próbowana przez Boga jak złoto w tyglu, „siedząca przy stole grzeszników“ jak Bóg w Jezusie, tęskniąca bardziej za ziemią niż niebem i pragnąca sprowadzić niebo na ziemię - w ten sposób solidarna wobec Sióstr i Braci jak Bóg w Dzieciątku Jezus…

Bóg-Dziecko jest bowiem sercem jej duchowości. Fenomen Wcielenia jest w jej optyce duchowej i teologicznej największym znakiem Boskiej Wszechmocy: Bóg jest tak mocny (aż tak!), że w swojej wszechmocnej wolności może uniżyć się do stania się dzieckiem, które „dorośnie“ do śmierci krzyżowej. Kardynał Schönborn powie: „Bóg jest tak mocny, że może się on stać tak mały jak dziecko“. Oto najważniejszy argument „chrystologii od Dzieciątka Jezus“ w mrocznych kwestiach życia: Bóg jest mocen (wszech-mocen) rozjaśnić każdą noc. Spełnieniem tego stała się Wielka Noc.

Bóg jako śmiertelne Dziecko

„Bóg jest tak bardzo życiem (miłością), że może sobie pozwolić na to, by być umarłym“ - napisze Hans Urs von Balthasar, kto wie, czy nie najwybitniejszy teolog XX wieku.

Śmiertelne Dziecko jest dowodem, że Wszechmocnej miłości nie wymknął się świat. Taki jest fundament wiary i myślenia Tereski, jej teologii. Intuicje te nie są szczebiotem niedojrzałej dziewczynki - są owocem życia i wiary straszliwie cierpiącej kobiety. Teresa zarówno egzystencjalnie, jak i teologicznie „płynnie“ przechodzi od żłóbka do krzyża. To płynne przejście dokonuje się w jej głowie, w jej sercu, a nade wszystko - w jej życiu. Od żłóbka do krzyża, od krzyża do żłóbka - z niezmąconą ufnością w prawdę Wielkiej Nocy. Raz jeszcze Schönborn: „w jej silnym i poprawnym instynkcie teologicznym Wcielenie zespala się z krzyżem: te dwa szczyty Bożego samo-ogołocenia, które wielu teologów chciałoby przeciwstawić sobie, Teresa ogląda we wspólnej wizji zbawczej miłości“.

Ten rodzaj rozumienia życia, owa chrystologiczna synteza, wywiedziona z Inkarnacji i skoncentrowana wyłącznie na Miłości - jedynym świetle zdolnym rozproszyć egzystencjalną ciemność - niemożliwy jest zapewne bez łaski świętości. Bo „świętość jest (…) jedyną przygodą, jaka istnieje. Kto to zrozumiał, ten dotarł do sedna wiary katolickiej“ - być może nigdy Georges Bernanos nie zapisał słów bardziej niż te trafiających w środek tarczy… To na drogach namiętnego pragnienia świętości i stopniowego wrastania w nią Teresa odkryła, że wszystkie drogi miłości wiodą przez cierpienie, że Betlejem i Jerozolima sąsiadują ze sobą, że półmrok groty Narodzin na wschodnich ikonach przypomina ciemność grobu, a Dzieciątko ma zelżone Oblicze.

Z głębi tej tajemnicy wyłania się nadzwyczajna, „święta“ mądrość Teresy, doktora Kościoła. Uczy, że aby pojąć nadprzyrodzoną celowość cierpienia, trzeba je sprowadzić do Boskiej miary - żadna inna miara nie wystarczy. Ani „łez padół“, ani „deszcz różany“ - życie nie jest ani jednym, ani drugim; Bóg wie, czym jest życie i kim jestem ja. Jean Guitton nazywa śmiałość jej wyobraźni „zaiste wergiliańską“: „Bóg cierpi z powodu naszych cierpień, daje nam to poznać, odwracając głowę“. Bóg nie stworzył bólu i go nie chce. Ból jest dziełem grzechu. Ale Bóg sobie z nim poradził za sprawą Miłosierdzia; dzięki tej Wszechmocnej Miłości stał się Dzieckiem, które umrze i zmartwychwstanie. I w ten sposób uratuje wszystkie jego dzieci.

Kto ma Jezusa, ma wszystko

To nie jest logika zamknięta bez reszty w ciasnym horyzoncie doczesności, pojmująca cierpienie „jakby Boga nie było“. Taka logika prędzej czy później stanie przed ścianą mroku i koniecznie będzie jej potrzebne światło z wysoka: „Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, żeby wejść do swej chwały?“ (Łk 24,26). Jak w drodze do Emaus, w wymiar Boskiej logiki wprowadzić nas może jedynie tajemniczy Towarzysz Podróży Życia. Łamiąc chleb, będąc „z“. Prosto (jak Tereska) tłumaczy to Jan Paweł II: „Jezus zbliża się do nas w drodze, w momencie, który właśnie przeżywamy, i stawia nam fundamentalne pytania, które otwierają serca na nadzieję. On może nam wyjaśnić wiele spraw dotyczących Jego i naszego przeznaczenia. Przede wszystkim objawia nam, że każde ludzkie życie musi przejść przez Jego krzyż, aby wejść do chwały“. Chodzi więc o wszechstronnie (na płaszczyźnie racjonalnej, emocjonalnej, egzystencjalnej) rozumiany chrystocentryzm. Jedynie w świetle Jego prawdy i z Nim, wiernym Towarzyszem Podróży naszego Życia - możliwy jest do odkrycia sens cierpienia.

Swą pierwszą encyklikę Jan Paweł II rozpoczyna zdaniem: „Odkupiciel człowieka, Jezus Chrystus, jest ośrodkiem wszechświata i historii“. W Tertio millennio adveniente czytamy, iż Kościół „wierzy, że klucz, ośrodek i cel całej ludzkiej historii znajduje się w jego Panu i Nauczycielu“. Oto wielka chrystocentryczna wizja wszystkiego, co jest. Istota sprawy leży jednak nie w „metawizjach“, ale w konkrecie życia, w relacjach. Chrześcijaństwo nie jest pierwszorzędne dla ludzkości - jest ono pierwszorzędne dla człowieka. Dokładniej: dlatego jest dla ludzkości, że jest dla człowieka.

Chrześcijaństwo jest uziemione, stawiając zdecydowanie konkret przed abstrakcją. Joachim Gnilka, monachijski biblista pisze: „Specyfika Ewangelii polega na tym, że nie zamierzają one jedynie przypominać faktów historycznych, lecz w pierwszym rzędzie chcą przybliżyć czytelnikowi żywego Chrystusa - tak, aby on sobie uświadomił: nie mam tu do czynienia z przeszłością, historyczną martwą materią, lecz spotykam Tego, o którym przez wiarę wiem, że On żyje, że przemawia do mego życia i że jest obecny i działa we wspólnocie wierzących“. Przemawia do mego życia. Tereska powie: „Kto ma Jezusa, ma wszystko“.

Jest ona przekonana, że w samo sedno tych kwestii prowadzi droga Dzieciątka. I że możliwa jest ona do odkrycia i przejścia jedynie we własnym dziecięctwie. „Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi i rzeczywiście nimi jesteśmy“ (1J 3,1). Bycie dzieckiem jest zresztą „punktem“ i stanem uprzywilejowanym w „kwestii ciemności“, bo jedynie w ustach dziecka prawdziwie brzmią słowa „Abba Ojcze“ (Ga 4,7) i rzeczywista (czyli „skuteczna“, bo przynosząca bezpieczeństwo) staje się wyrażona w tym słowie ufna relacja.

Postawa ta znajduje się na antypodach infantylizmu i jak najdalej od cynicznego pięknoduchostwa i pseudoteologii. Mała Tereska faktycznie jest duchowym olbrzymem. Plując krwią i doświadczając skrajnej, pozbawionej Boga pustki, w solidarności z Ukrzyżowanym („Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił…“) i sobie współczesnymi, pozostaje wierna najgłębszemu swemu pragnieniu: w sercu Kościoła będę miłością. Pisze: „Teraz nie pragnę już niczego więcej, jak tylko KOCHAĆ Jezusa do szaleństwa… Pociąga mnie wyłącznie MIŁOŚĆ… Nie pragnę już cierpienia ani śmierci, a jednak wciąż kocham i jedno, i drugie! Długo tego pragnęłam… Ale teraz kieruje mną wyłącznie oddanie się Bogu. Nie mam innej busoli!“.

Kochać bez zastrzeżeń, warunków, wykluczeń

W dziedzinie relacji międzyludzkich ten model myślenia i życia - chrystologia od Dzieciątka Jezus - można rozpoznać bezbłędnie po współczującej i aktywnej miłości obejmującej absolutnie wszystkich i wszystko, nie znającej żadnych wykluczeń. Każda i każdy czują się tu miłowani i przyjmowani bez najmniejszych zastrzeżeń. Bóg jest Ojcem, a ludzie są Dziećmi - Siostrami i Braćmi. Tak myśleć i żyć znaczy być od Tereski. I od Dzieciątka Jezus. Oto projekt teologii przyszłości. I nadziei dla naszego świata.

Rodzice Małej Tereski

Jarosław Dudała

Boję się, że gdy zostaną wyniesieni na ołtarze, spotka ich to, co ich córkę – świętą Teresę od Dzieciątka Jezus. Ich życie będzie pokazywane jako niedosiężny ideał, a lukier będzie kapał, kapał, kapał...

Tymczasem życie Zelii i Ludwika Martin nie było ani wyjątkowo słodkie, ani wolne od wątpliwości, rozdarcia, bólu i problemów z samym sobą. Zelia Guerin (ur. 1831) pochodziła z rodziny żołnierza napoleońskiego, późniejszego żandarma. W ro-dzinnym domu nie mogła liczyć na zrozumienie ze strony matki. Oparcie znalazła w starszej siostrze, która była zakonnicą w klasztorze wizytek. Zelia też pragnęła zostać siostrą zakonną. Podobno jeszcze w dniu ślubu płakała pod murem klasztoru. Wcześniej jednak przełożona sióstr św. Wincentego à Paulo odwiodła ją od zamiaru wstąpienia do zakonu. 20-letnia kobieta pod wpływem usłyszanego na modlitwie wewnętrznego głosu założyła firmę koronczarską, zatrudniała pracownice i – jak to się dziś mówi – osiągnęła sukces w biznesie. Ceną za to była praca tak ciężka, że Zelia pisała w jednym z listów: „Jestem zupełną niewolnicą z powodu ciągłych zamówień”.

Katolicy bogaci
Za źródło materialnego powodzenia rodziny Zelia uważała poważne traktowanie świątecznego charakteru niedzieli. W liście do bratowej pisała: „Będę bardziej uważna, by nic nie kupować w niedzielę. Nie jestem pod tym względem tak surowa jak Ty i mój mąż. Jeśli zajdzie potrzeba – np. bułeczek dla dzieci – to je kupię. Bardzo często podziwiam skrupuły Ludwika i mówię sobie: oto człowiek, który nigdy nie próbował zbić fortuny. Kiedy się urządzał, jego spowiednik pozwolił mu, żeby miał swój sklep z biżuterią otwarty w niedzielę do południa. Nie chciał skorzystać z pozwolenia, pozbawiając się dobrych obrotów. A mimo to jest bogaty”. No właśnie, wbrew stereotypowi rodziny katolickiej, która ma być rzekomo porządna, ale biedna, rodzina Martin była dość bogata. Nawet po śmierci Zelii Ludwika Martin stać było na długie, zagraniczne podróże. Z córkami Teresą i Celiną wyjechał np. na pielgrzymkę do Rzymu, połączoną ze zwiedzaniem Włoch: Wenecji, Padwy, Loreto, Neapolu, Pizy, Genui, Asyżu, Florencji, Mediolanu i Bolonii. Choć z drugiej strony był moment (tuż po przegranej przez Francję wojnie z Prusami), kiedy Zelia pisała do bratowej, że są zrujnowani.

Nie byłoby świętej, gdyby nie...
Wróćmy jednak do momentu, gdy Zelia miała 27 lat i poznała nieco starszego Ludwika Martin. „To ten, którego przygotowałem dla ciebie” – usłyszała wewnętrzny głos. Ludwik też chciał zostać zakonnikiem (w alpejskim klasztorze), ale na przeszkodzie stanął brak odpowiedniego wykształcenia. Chciał je uzupełnić, ale mu się nie udało. Został cenionym jubilerem i zegarmistrzem. Pobrali się po 3 miesiącach znajomości. „Mąż mój – to święty człowiek. Życzyłabym wszystkim kobietom takich mężów” – pisała Zelia, a innym razem zwierzała się mężowi w liście: „Jestem dziś tak szczęśliwa, że Cię wkrótce zobaczę, iż nie mogę dziś pracować”. Przez pierwsze 10 miesięcy małżeństwa państwo Martin żyli jak brat i siostra. I św. Teresa od Dzieciątka Jezus, nie miałaby szansy się począć gdyby nie delikatna interwencja spowiednika. Do podjęcia współżycia przekonywał on chyba przede wszystkim Ludwika, który – jak się zdaje – nosił w sobie pragnienie życia w czystości rozumianej na sposób zakonny. Zelia natomiast wielokrotnie mówiła, że chciałaby mieć gromadkę dzieci. „Mam ich już pięcioro, nie licząc tych, które jeszcze mogą przyjść, gdyż nie wątpię, że będę ich miała jeszcze troje albo czworo” – pisała.

Żadne tam ciepłe kluchy 

Państwo Martin doświadczyli też, co to znaczy mieć problemy wychowawcze z dziećmi. Zwłaszcza ich córka Leonia (późniejsza siostra wizytka) była dzieckiem trudnym, krnąbrnym, nieprzykładającym się zanadto do nauki. Generalnie dzieci wychowywane były po katolicku, ale bez jakiejś pseudopobożnej przesady. „Marynia chodzi codziennie na Msze św. na godzinę szóstą (rano – przyp. JD). Uważam, że to zbyt wcześnie i to mi się bardzo nie podoba. Nie jestem jednak stale nauczycielką i pozwalam jej na to” – pisała Zelia.

Miłość do Boga nie łączyła się u niej z brakiem krytycyzmu wobec duchownych. – „Mówią źle” – zrecenzowała krótko wysiłki dwóch misjonarzy, głoszących kazania w miejscowej parafii. Pani Martin to nie były żadne ciepłe kluchy. Potrafiła zdemaskować przed wymiarem sprawiedliwości oszustki, podające się za zakonnice opiekujące się dziećmi. Znała też uczucie niezawinionej niechęci. „Byłam podła, że wyśmiewałam się z pani Y. Żal mi tego niezmiernie. Nie wiem, dlaczego nie czuję do niej sympatii, bo przecież zawsze świadczyła mi dobro i oddawała usługi” – pisała o którejś ze znajomych. O Ludwiku mówiono, że miał gwałtowne usposobienie, które poskramiał pracą nad sobą.

Jestem w rozpaczy, chciałabym umrzeć
Nieodłączną towarzyszką życia rodzinnego Martinów była śmierć. Spośród dziewięciorga dzieci czworo zmarło we wczesnym dzieciństwie. Oto jak Zelia opisywała zgon pięcioletniej Helenki: „Z rana zapytałam ją, czy chce napić się rosołu. Odpowiedziała, że tak, ale nie mogła nic przełknąć. Wreszcie zrobiła to z największym wysiłkiem, mówiąc do mnie: Jeśli zjem, czy mnie będziesz bardziej kochać?”. Krótko później dziewczynka zmarła. Ludwik wybuchnął płaczem i wołał: „Moja mała Helenka! Moja mała Helenka!”. Czas najwyraźniej nie leczy wszystkich ran, bo jeszcze wiele lat później cierpiał on z powodu tej straty. Zelię zaś trawił potworny niepokój. Do brata – farmaceuty pisała: „Pozostały mi wielkie wyrzuty sumienia, że podałam jej to pożywienie. Mój kochany bracie, czy myślisz, że to mogło spowodować śmierć? Błagam Cię, napisz mi, co o tym sądzisz”. A po stracie kolejnej córki, Melanii, pisała: „Jestem w rozpaczy. (...) Chciałabym również umrzeć!”. Śmierć Zelii nadeszła, gdy jej najmłodsza córka, przyszła św. Teresa od Dzieciątka Jezusa, miała 4 i pół roku. Kilkanaście lat wcześniej pani Martin uderzyła piersią w kant stołu. Powstał guz, który prawdopodobnie potem zezłośliwiał. W chwili śmierci Zelia Martin miała 46 lat.

Władca Senioratów Cierpienia i Upokorzenia
Jej mąż przeżył ją o kilkanaście lat. Pod koniec życia także bardzo cierpiał. „Dziedzic i Władca Senioratów Cierpienia i Upokorzenia” – mówiła o nim jego kanonizowana córka. Mówi się, że cierpiał na chorobę psychiczną, choć zdaje się, że mogły to być np. objawy choroby Alzheimera (np. nie mówiąc nic nikomu, wychodził z domu i szedł przed siebie). Później został sparaliżowany. „Moi rodzice byli bardziej godni nieba niż ziemi” – pisała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Zdaje się jednak, że państwo Martin nie uważali się za chodzące ideały. „Chciałabym być świętą, tylko nie wiem, z którego końca do tego się zabrać. Jest tyle do zrobienia, a ja ograniczam się tylko do pragnień” – pisała Zelia w liście do córki Pauliny. Podsumowując: jeśli Zelia i Ludwik Martin zostaną błogosławionymi, to nie dlatego, że przestrzegali przykazań, a Pan Bóg odwdzięczał im się świętym spokojem. Powiedziałbym raczej, że byli święci, bo ich życie było podobne do życia Jezusa. To znaczy, że była w nim i miłość, i osobisty dramat, sięgający aż po rozdzierający krzyk: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.

Złodziejka idzie przez Polskę

Marcin Jakimowicz (maj 2005)

Relikwie Małej Tereski podróżują przez świat. Święta, która przed swą śmiercią obiecała, że gdy tylko trafi do nieba stanie się złodziejką, wykradającą Panu Bogu to, co najlepsze, właśnie zawitała do Polski.

Leciała już wojskowym śmigłowcem, była niesiona na ramionach rosłych żołnierzy. Jechała między ogromnymi drapaczami chmur Ameryki, lichymi chatkami Syberii i zrujnowanymi domami Bośni i Hercegowiny. Relikwiarz ze szczątkami jednej z najpopularniejszych Świętych świata nawiedził już kilkadziesiąt krajów. Odwiedzał sanktuaria, klasztory, hospicja, a nawet więzienia. Swą wędrówkę po Polsce rozpocznie 1 maja, a zakończy w pierwszych dniach sierpnia.

Kto w Holandii pójdzie do kościoła?
Długi na półtora metra i szeroki na metr masywny relikwiarz został ufundowany i zbudowany w Brazylii. Tam, gdzie się pojawia, jak grzyby po deszczu rozwijają się młode wspólnoty, rodzą powołania kapłańskie, a ludzie pozostają w zadziwieniu. Na całym świecie obecność relikwii wywołuje ogromny entuzjazm i ożywienie życia religijnego. Peregrynacji towarzyszyły całonocne śpiewy, zrzucanie z samolotów płatków róż, ulice usłane kwiatami, tańce i kolorowe petardy. W Stanach Zjednoczonych relikwie były przyjęte przez ponad milion osób, a w samej nowojorskiej katedrze św. Patryka przed relikwiarzem uklękło kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

Po wizycie w Brazylii, gdzie relikwiarz przyjmowano z prawdziwie południowym rozmachem, biskupi napisali, że „Teresa przeszła między ludem jak misjonarz, przyciągając tłumy do Jezusa i wzbudzając wiarę wśród wielu obojętnych”.

– Kto w zlaicyzowanej Holandii pójdzie do kościoła? – kręcili głowami sceptycy. Do czasu, gdy relikwie trafiły do Amsterdamu, Eindhoven, Utrechtu i Rotterdamu. Okazało się, że na spotkanie z nimi przyszły prawdziwe tłumy. We Mszy świętej w Nijmegen uczestniczyło dwa razy więcej ludzi niż w czasie Bożego Narodzenia czy Wielkanocy, a księża od wielu lat nie spowiadali aż tylu wiernych.

Tereska? Nie znaju...
By celnicy wpuścili relikwiarz na moskiewskie lotnisko, musiały interweniować żony ambasadorów Gwatemali i Brazylii. Udało się. Teresa mogła zawędrować do Sankt Petersburga, a później, jadąc wzdłuż Wołgi i Morza Czarnego, przez Syberię, aż po Władywostok.

Gdy relikwiarz zawitał do prażonego słońcem Meksyku, swe bramy otwarło przed nim 12 zatłoczonych więzień. Świadkowie opowiadali o łzach, które towarzyszyły skazanym. Podobnie było w Manili, gdy relikwie Świętej trafiły do największego więzienia w kraju. W gmachu w Muntinlupa osadzonych jest aż 12 tysięcy więźniów, z których setki skazano na karę śmierci. Po wizycie „Małego Kwiatuszka” prezydent wielu złagodził tę karę.

To nie pierwszy kontakt Teresy z więźniami. Jeszcze za życia Święta dowiedziała się o Henrim Pranzinim, wielkim zbrodniarzu, który – skazany na szafot – trwał uparcie w niewierze. Zaczęła wówczas szturmować niebo i bardzo długo modliła się za niego.

Pisała, że „sama nic nie może uczynić”, ofiarowała więc Bogu zasługi męki Jezusa i prosiła o odprawienie Mszy świętej. Cud dokonał się na samej szubienicy 31 sierpnia 1887. Zanim sznur oplótł głowę skazańca, ten odwrócił się nagle, złapał krucyfiks, który kapłan niósł w swojej ręce, i „trzykroć ucałował święte rany”.

Nowotwór zniknął 

Jak pojąc fenomen popularności tej Świętej? Żyła krótko, zmarła już w wieku 24 lat. Pokazała światu przedziwną drogę do Boga: uczyła, jak oddawać Mu najdrobniejsze sytuacje dnia. Kiedyś spacerowała sobie w ogrodzie... w intencji pewnego misjonarza. Zamknięta za kratami Karmelu wołała: „O Jezu, moja miłości, wreszcie odkryłam moje powołanie. Moim powołaniem jest Miłość! W Sercu Kościoła będę Miłością i w ten sposób będę wszystkim”.

Na spotkanie z jej doczesnymi szczątkami przychodzi wielu ludzi w sutannach. Nic dziwnego, bo gdy zapytano Tereskę, po co przyszła do Karmelu, odpowiedziała: „Przyszłam ratować dusze, a przede wszystkim modlić się za kapłanów. Widziałam, że chociaż ich wzniosła godność wynosi ich ponad aniołów, to jednak pozostają ludźmi słabymi i ułomnymi”.

Relacje z peregrynacji po krajach Świata zawierają wiele opisów duchowych i fizycznych uzdrowień wyproszonych przez Świętą. „W miejscowości Caxias kobieta mająca guz nowotworowy przyszła modlić się o swoje zdrowie przed relikwiami Świętej i została natychmiast wysłuchana. Kiedy dotknęła urny z relikwiami, poczuła się pochłonięta przez wewnętrzne ciepło, którego nie mogła sobie wytłumaczyć. Prześwietlenie rentgenowskie zrobione po tygodniu wykazało, że guz rakowy zniknął. Biskup miejsca José Mendes przesłał do Lisieux poświadczenia lekarskie o chorobie i cudownym uzdrowieniu tej kobiety” – relacjonują świadkowie.

Wielkie marzenie małej Tereski
Dlaczego ludzie czczą jakieś kosteczki? – dziwią się sceptycy. Sobór Watykański II odpowiada wprost: „Zgodnie z tradycją Kościół oddaje cześć Świętym i ma w poważaniu ich autentyczne relikwie oraz wizerunki. Uroczystości Świętych głoszą cuda Chrystusa w Jego sługach, a wiernym poddają odpowiednie przykłady do naśladowania” (Sacrosanctum Concilium 111).

Na pomysł peregrynacji relikwii Teresy wpadł ks. Rajmund Zambelli, od 1992 r. rektor bazyliki w Lisieux. Trasa, która pierwotnie miała upamiętnić jedynie setną rocznicę śmierci Świętej, przekształciła się w ogromną podróż misyjną po całym świecie.

Wędrówka rozpoczęła się w 1994 r. we Francji, gdzie Święta nawiedziła m.in. ponad 170 wspólnot monastycznych. Późnej objechała Belgię, Luksemburg, Niemcy i Włochy, by w 1997 trafić do Paryża na Światowe Dni Młodzieży. W setną rocznicę śmierci Teresy relikwie trafiły do Włoch, gdzie 19 października 1997 r. w obecności stu tysięcy wiernych Jan Paweł II ogłosił ją doktorem Kościoła. Później na trasie peregrynacji znalazły się m.in.: Szwajcaria, Austria, Słowenia, Holandia (m.in. Karmel, z którego wywieziono do Oświęcimia Edytę Stein), Rosja, Argentyna, Meksyk, Irlandia, Bośnia Hercegowina, Kanada, Australia i wyspy Polinezji i Oceanii, Liban, Irak i Hiszpania.

Na naszych oczach spełnia się ogromne marzenie Teresy, która zanotowała w dzienniczku: „Ach, pomimo swojej małości chciałabym oświecać dusze jak Prorocy, jak Doktorzy; mam powołanie, by być Apostołem... chciałabym przemierzać świat głosząc Twoje imię, i postawić na ziemi niewiernych Twój zwycięski Krzyż”.

Mała Tereska obiecała, że po swej śmierci ześle na ziemię deszcz róż. Na wszelki wypadek weź z sobą parasol.

Deszcz róż

rozmowa z bp. Guy Gaucherem OC, biskupem pomocniczym Bayeux i Lisieux, miasta rodzinnego św. Teresy od Dzieciątka Jezus (Marcin Jakimowicz)

Marcin Jakimowicz: Teresa odwiedziła w Łagiewnikach Faustynę. Co łączyło te dwie młode dziewczyny?

Bp Guy Gaucher: – To bardzo ważne spotkanie. Obie Święte akcentowały ogrom Bożego miłosierdzia. Zupełnie poświęciły się miłości miłosiernej. Teresa przybywa do Polski w chwili, gdy umiera Jan Paweł II. A on odchodzi w Niedzielę Bożego Miłosierdzia. To nie przypadek, to jasny, czytelny znak dla całego Kościoła.

Czy Ksiądz Biskup przypuszczał, że ta peregrynacja spowoduje tak ogromny wzrost życia religijnego na całym świecie?

– Nie, nie. To wielki, zaskakujący dar z nieba. Rozpoczęliśmy we Francji. A jesteśmy krajem bardzo zsekularyzowanym. Baliśmy się, że peregrynacja będzie dla ludzi czymś przestarzałym, pachnącym średniowieczem. Okazało się, że na spotkania przychodziły tłumy. I tak jest już od 11 lat. Jestem zadziwiony tym, co Teresa czyni po śmierci.

Co najbardziej wzrusza?

– Teresa była już chyba w 25 więzieniach świata, m.in. w Manili, wśród 12 tysięcy więźniów. Był tam blok, w którym zamknięto 900 osób skazanych na śmierć. Relikwiarz nie mieścił się w drzwiach, był zbyt szeroki, pozwolono więc skazanym wyjść na dziedziniec. Modlili się o zniesienie kary śmierci. Trzy tygodnie później prezydent ustalił, że nie będzie już więcej egzekucji. Pamiętam też wizytę w Irkucku. Nie przyszło wiele osób, ale te, które przybyły, często jechały aż 300 km. Wszyscy płakali.

Co oznacza deszcz róż?

– To nie są jakieś nadzwyczajne rzeczy, ale drobne gesty. Z Teresą związany jestem przez całe życie, szczególnie od czasu, gdy wstąpiłem do Karmelu. Przez 25 lat pracowałem nad krytycznym wydaniem jej dzieł, później zostałem biskupem pomocniczym w Lisieux. Moim zawołaniem biskupim jest cytat biblijny, a jednocześnie dewiza Teresy: „Pociągnij mnie, pobiegnijmy”. Pan pociąga, ale biegniemy już razem. Przez wiele lat przygotowywałem materiały, by Teresa mogła zostać doktorem Kościoła. By się „doktoryzować”, musiała przejść cztery solidne „egzaminy”, m.in. z kard. Ratzingerem (śmiech). Ale udało się. Zwykle doktor Kościoła ogłaszany jest po trzech, czterech wiekach, a Tereska doczekała się tego w stulecie urodzin. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu! Koncelebrowałem Mszę na Placu Świętego Piotra, u boku Jana Pawła II, i powiedziałem sobie: No, to teraz mogę już umierać…

Córka za kratą. Tata. Ryba.

Marcin Jakimowicz

Święta spotyka błogosławionego, który trzyma pod pachą jakieś zawiniątko. To ryba?

Do podwójnej kraty podbiega młodziutka karmelitanka. W rozmównicy widzi swego tatę. Uśmiecha się. Ojciec trzyma pod pachą jakieś zawiniątko. To ryba?

Czego uczy mnie święta Teresa z Lisieux? Tego, że Wszechpotężny przychodzi w błahych sytuacjach, Przedwieczny objawia swą niezmierzoną chwałę przez drobnostki. Zostawmy globalne podsumowania. Spróbujmy przyjrzeć się jednej niepozornej scenie. Do zamkniętej za murami klasztoru świeżo upieczonej karmelitanki przychodzi w odwiedziny Ludwik Martin – jej ukochany tata. Ma w klasztorze już trzy córki, ale gdy przychodzi do najmłodszej, dostaje niemal skrzydeł.

Święta spotyka w rozmównicy błogosławionego. Ludwik spogląda w jasne, płonące oczy córki. Już na pierwszy rzut oka widać, że jest za kratami szczęśliwa. W oczach Tereski igra wesoły ognik. Ojciec może dokładnie przyjrzeć się jej rysom, bo należy do najbliższej rodziny. Innych od mniszek oddziela nie tylko podwójna solidna krata, ale i gruba zasłona. Nie są sami. Rozmowie dyskretnie towarzyszy osoba trzecia – ukryta z boku mniszka.

Teresa patrzy w oczy ojca. Widzi głębiej, niż można byłoby się spodziewać. W rysach taty z dnia na dzień odczytuje coraz częściej rysy samego Jezusa. To nie metafora. To zapis porażającej wizji, której doświadczy po latach, gdy będzie wertowała brewiarz. Znajdzie w nim obrazek Jezusa, a po jej plecach przejdą dreszcze. Rozpozna rysy… ojca, a jego oczach – wzrok poniżonego Jezusa. Czy można się dziwić, że nazwie Ludwika Martin „Dziedzicem i Władcą Senioratów Cierpienia i Upokorzenia”?

Ale to dopiero przed nimi. Na razie tata uśmiecha się promiennie. Mają dla siebie tylko kilka chwil. Wystarczy, by powiedzieć najważniejsze. Tata trzyma rybę. Nie ma dnia, by nie przyniósł na furtę jakichś darów. „To dla Tereski z prawdziwą przyjemnością rzuca przynętę i wyciąga szczupaka w Saint-Martin de la Lieue; w Saint-Ouen le Pin łowi pstrągi w dwóch stawach; a w Touques, przypływ przynosi mu flądry” – pisze Geneviève Devergnies OCD. – Tereska zapamiętała zwłaszcza karpia o długości 0,59 m. „Gdybyś wiedział, jaką twój karp, twój potwór, sprawił nam przyjemność!” – notuje święta.

Czy Teresa domyśla się, jak straszną drogą krzyżową przejdzie jej ojciec? Czy widzi proroczo, jak błąka się po omacku po ulicach miasta, narażając się na nieustanne drwiny? To alzheimer? Choroba psychiczna? Nie wiadomo… Ale nie wyprzedzajmy faktów. Ważne jest to, co jest teraz: maleńka klasztorna rozmownica, uśmiechy, ryba.