Święty Ignacy Loyola: Przeciw stereotypowi

Stanisław Obirek SJ

publikacja 23.11.2002 12:18

"Św. Ignacego można szanować, ale nie kochać, tak naprawdę kochać można tylko św. Franciszka z Asyżu" - tak nie całkiem żartobliwie lubi określać swój stosunek do założyciela Towarzystwa Jezusowego jeden z jezuitów.

Święty Ignacy Loyola: Przeciw stereotypowi Autor z XVI w. (PD) Św. Ignacy Lojola

Myślę, że w tym zdaniu zawiera się nie tylko właściwa wielu jezuitom przekora wobec swego Założyciela, ale i reakcja na pewien dość mocno zakorzeniony stereotyp Loyoli - militarysty ceniącego nade wszystko ślepe i bezmyślne posłuszeństwo, ogarniętego misją służenia papieżowi, bez podawania racji tegoż posłuszeństwa. Do tego dodać wypada niezbyt jasne reguły tzw. rozeznania, zwykle prowadzącego do odkrycia korzyści dla wielkich tego świata. Bardziej wtajemniczeni dodają, że przecież Lenin uczył się języka hiszpańskiego, by zgłębić tajemnicę jezuitów.

Krótkie definicje jezuityzmu we wszystkich niemal językach dopełniają obrazu - jezuicki tzn. skryty, fałszywy, obłudny itd. Być może święto przypadające 31 lipca jest dobrą okazją, by się stereotypowi przyjrzeć i może przezwyciężyć. W moim bowiem przekonaniu św. Ignacego Loyolę, tak jak św. Franciszka z Asyżu, można również kochać, a powodów znajduję kilka.

Po pierwsze, ten baskijski żołnierz urodzony u schyłku średniowiecza w 1491 r. rzeczywiście był żołnierzem, i to dość dzielnym, jeśli sądzić po ostatniej bitwie, jaką stoczył w 1521 r. z Francuzami pod Pampeluną, w której został zresztą ciężko ranny i zakończył karierę wojskową. Nie kariera wojskowa wszak stała się tytułem jego świętości, ale właśnie zerwanie z nią. Tak o tym sam pisze w autobiograficznej Opowieści pielgrzyma: "Aż do dwudziestego szóstego roku życia był człowiekiem oddanym marnościom tego świata. Szczególniejsze upodobanie znajdował w ćwiczeniach rycerskich, żywiąc wielkie i próżne pragnienia zdobycia sobie sławy". Rana odniesiona w bitwie na zawsze pogrzebała widoki na światowe awanse.

Rekonwalescent nie od razu pogodził się z utratą nadziei, owszem, długo pielęgnował światowe marzenia. Oddajmy znowu mu głos: "Marzył o tym, czego by miał dokonać w służbie pewnej damy, o środkach, których by użył, aby dostać się do miejscowości, gdzie ona mieszkała, o wierszach i słowach, w których by się do niej zwracał, wreszcie o czynach orężnych, których by dokonał w jej służbie. I tak był pogrążony w tych marzeniach, że nawet nie wiedział, jak bardzo były one niemożliwe do spełnienia, ponieważ dama ta nie była zwyczajną szlachcianką, ani hrabianką, ani księżniczką, ale należała do nieporównanie wyższego stanu".

Celowo przywołałem ten dłuższy fragment z autobiografii św. Ignacego Loyoli, gdyż czyni on go wiarygodnym świadkiem ludzkiej słabości i próżności, w tym Ignacy jest mi po prostu bliski. Nie jest posągowym monolitem, ale człowiekiem borykającym się z ułudami i pokusami świata, które są i moim udziałem. Właśnie dlatego późniejszy proces szukania woli Bożej jest tak bardzo dramatyczny, tak bardzo po omacku. Ignacy sam nie wiedział, czego chciał.

I jeszcze jeden epizod z życia Ignacego, niechętnie przywoływany przez hagiografów, a który słusznie można nazwać nocą ciemną, o której tyle pisał inny święty hiszpański, św. Jan od Krzyża. Otóż wróciwszy do zdrowia, Ignacy zatrzymał się, nieoczekiwanie dla siebie samego, w Manresie, niedaleko słynnego opactwa benedyktyńskiego na Montserrat, z równie słynną figurką Czarnej Madonny. Miejsce to miało stać się dla niego źródłem szczególnych łask, ale i szczególnych cierpień. O tych pierwszych wiemy sporo, o drugich mniej. Choćby z tego powodu warto je przywołać.
 

Nazywając siebie pielgrzymem, tak opowiada szczególnie trudne momenty swego oczyszczenia: "W owym czasie mieszkał wzmiankowany Pielgrzym w pokoju, który mu dali dominikanie w swoim klasztorze. Wytrwale oddawał się modlitwie po 7 godzin dziennie, na kolanach, wstając co dzień o północy, i wszystkim innym ćwiczeniom pobożnym wyżej wymienionym. Ale w tym wszystkim nie znajdował żadnego lekarstwa na swe skrupuły, które go męczyły przez kilka miesięcy. Pewnego razu, gdy był szczególnie udręczony, zaczął się modlić i w zapale głośno wołać do Boga mówiąc: »Pomóż mi, Panie, bo nie znajduję żadnego lekarstwa u ludzi, ani u żadnego innego stworzenia. Gdybym sądził, że będę mógł je znaleźć, żaden trud nie byłby dla mnie za wielki. Ukaż mi Panie, gdzie mógłbym znaleźć lekarstwo! Choćbym miał biegnąć za szczenięciem, żeby od niego otrzymać pomoc, uczyniłbym to...«".

Przypomnijmy, te słowa dyktuje Ignacy młodemu jezuicie Ludwikowi Gonsalvesowi da Camara w 1554 r., a więc na dwa lata przed śmiercią, gdy był już generałem rosnącego w siłę i liczbę zakonu. Uznał za stosowne przywołać je, nie bał się kompromitacji, utraty autorytetu. Chciał, by jego synowie duchowi znali pełną prawdę o jego słabości, a nade wszystko o wielkości łaski Boga, która wszak na słabości buduje. Jakby tego było mało, Ignacy nie waha się przywołać straszliwej pokusy... targnięcia się na własne życie: "Gdy był zajęty tymi myślami, nachodziła go często gwałtowna pokusa, żeby się rzucić w dół przez wielki otwór, który był w jego pokoju blisko miejsca, gdzie zwykle się modlił. Ale wiedząc, że byłoby to grzechem zabić samego siebie, zaczynał wołać do Pana: »Panie nie uczynię tego, co Ciebie obraża!« I powtarzał te słowa i tamte poprzednie wiele razy".

Może na tym poprzestańmy. Od razu muszę poczynić wyznanie. Nie przywoływałem tych słów samego Założyciela Towarzystwa Jezusowego, by epatować, raczej by przywrócić właściwe proporcje - Ignacy Loyola był takim samym człowiekiem jak ty i ja, on musiał przebyć daleką drogę od samowystarczalnego poczucia panowania nad sobą i światem do pokornego uznania, Kim tak naprawdę jest Pan i czego od niego oczekuje. Gdy to zrozumiał, wiele się w jego życiu zmieniło.

Nie sposób o tym wszystkim opowiedzieć w krótkim artykule. Ale jedno można rzec - Ignacy stał się człowiekiem słuchającym, słuchającym nade wszystko Boga, ale również ludzi. Z człowieka posiadającego prawdę (wizja kariery wojskowej, model świętości "wymuszanej" na Bogu) przemienił się w człowieka szukającego prawdy. I właśnie owo przestawienie akcentów uczyniło go człowiekiem opatrznościowym dla Kościoła w burzliwym okresie rozłamu chrześcijaństwa zachodniego. Jego główną bronią stała się książeczka Ćwiczeń duchownych - dramatyczny zapis jego własnych poszukiwań. Bez niej nie powstałby imponujący system edukacyjny, nie byłoby znakomitych teologów ani wybitnych misjonarzy. Można o tym wszystkim przeczytać w świetnie napisanej książce amerykańskiego jezuity Johna O'Malleya "Pierwsi jezuici". Zresztą również rodzima historiografia, pisana nie tylko przez jezuitów (i dzięki Bogu!), dostarcza również wielu danych o zaskakującym sukcesie tych zakonników. Budzą oni coraz większą uwagę historyków na Wschodzie.

Podziwiając dokonania synów duchowych św. Ignacego Loyoli warto pamiętać o bólu, w jakim samo dzieło się zrodziło. Jeśli czegoś nam dzisiaj brak, to cierpliwego wsłuchiwania się w wolę Boga i w znaczenie znaków czasu. Ignacy potrafi tego nauczyć, warto się więc w jego, z bólu i niezrozumienia, również najbliższych, zrodzone dzieło wczytywać, choćby po to, by nie ulec zawsze żywej w Kościele pokusie triumfalizmu.