Siema, Kryzys!

Marcin Jakimowicz ,wysłuchał

publikacja 05.08.2018 05:45

Gdy wszedłem do sklepu (nie wiedziałem, że pracują w nim sami chrześcijanie), jeden chłopak miał duchowe doświadczenie, że wszedł sam diabeł. Poszedł na zaplecze i zaczął się modlić.

Siema, Kryzys! Roman Koszowski /Foto Gość Bogdan Krzak (na zdjęciu z wnukiem) jest terapeutą pracującym z młodzieżą

Przez wiele lat mówiłem, że jestem niewierzący, ale oszukiwałem sam siebie – opowiada Bogdan Krzak, terapeuta pracujący z uzależnioną młodzieżą w Bielsku-Białej. – Ja wierzyłem, tyle że byłem na tego Pana Boga niesamowicie wkurzony. Delikatnie mówiąc.

Ratuj!

Gdy miałem trzy lata, rozwiedli się rodzice. Mój starszy brat trafił do ojca, ja zostałem z matką. Uciekła z moim ojczymem. Czyja wina? Mama mówiła, że ojca, tata – że matki. A w środku piekła trzylatek, który traci kontakt z bratem i któremu rozpada się świat.

Alkohol był na porządku dziennym. Pamiętam scenę: mama była w sklepie, ja kręciłem się na karuzeli. Nagle spadłem, a karuzela huknęła mnie w głowę. Lekarz zabandażował mi łeb. Pomyślałem: „Przyjdzie tata, to zrobi to na nim wrażenie”. Stanąłem za drzwiami. Ojciec przyszedł na bani i huknął mnie drzwiami w tę chorą głowę. Zabolało. Nie zrobiłem na nim wrażenia. Okazało się, że w ogóle nie jestem dla niego ważny. Nie liczyłem się.

Z nowego związku mamy rodziły się dzieci. Młodszy brat, siostry. Moje dzieciństwo? Jedno wielkie pilnowanie rodzeństwa. Mama dużo pracowała, a na mojej głowie pozostawał cały dom. Mieszkaliśmy na parterze, więc zdarzało mi się zwiewać przed ojczymem przez okno. Biegłem półtora kilometra do jego szwagra. To był duży facet, ćwiczył dżudo. Ojczym się go bał. Krzyczałem: „Ratuj!”, a on przychodził i na chwilę się uspokajało.

Trauma rozpoczynała się już w chwili, gdy matka i ojczym wychodzili na imprezę. Nie wiedziałem, co będzie się działo, gdy wrócą. Bywało ostro. Moim priorytetem było to, by uchronić rodzeństwo, więc wychodziłem do przodu, by wszystko brać na klatę. Bywało różnie.

Dlaczego obraziłem się na Pana Boga? Miałem czternaście lat, w domu się nie przelewało, byliśmy głodni. Pomyślałem: „Pójdę do księdza, który buduje kościół, i poproszę o pieniądze. Przecież wyczuje, że jestem głodny”. To nie był dobry pomysł. Odesłał mnie z kwitkiem. „Jeśli taki ma być Bóg, to dziękuję bardzo. Koniec!”. Na długie lata obraziłem się na Kościół. „Nie ma żadnego Boga” – to była moja śpiewka. Nie wiedziałem jeszcze, że On desperacko szuka ze mną relacji i naprawdę nie obrazi się, gdy wywalę Mu całą prawdę.

Uwiązany jak pies

Mój kumpel często bywał w salonie gier niedaleko bielskiego dworca. Raz zabrał mnie ze sobą. Przychodzili tam regularnie chłopcy ze stadionu. Zafascynowali mnie, bo trzymali się razem. Byłem wtedy strasznie samotny. Rówieśnicy grali w piłkę, włóczyli się, a ja przesiadywałem przy piaskownicy, pilnując dzieciaków. Byłem uwiązany jak pies. Nie chciało mi się żyć.

Zacząłem się buntować. „Nie będę żył tak, jak chcą tego dorośli!”. Szybko przylgnęła do mnie ksywa „Kryzys”. Pewnego dnia grałem w piłkę, a ponieważ miałem dziurawe trampki, ktoś rzucił hasło o kryzysie. Wiesz, jak to brzmiało w latach osiemdziesiątych? Nie wiedziałem, jak ukryć biedę. Jak się skutecznie zamaskować. „Gorzej być nie może” – pomyślałem. W szkole rozdawali kurczaki dla najbiedniejszych, a ja wstydziłem się po nie chodzić. Dostałem za to od mamy po głowie. Powiedziałem, że ich zabrakło, a tak naprawdę zżerał mnie wstyd. Zaraz po tym, jak wyśmiano moje dziurawe trampki, ukradłem buty kuzynowi. Przyznałem się mu niedawno, ale nie pamięta sytuacji. (śmiech) Zbuntowałem się przeciw dorosłym. Ksywa zaczęła pasować jak ulał. Zacząłem palić, pić, urywać się na imprezy.

Agresywnie

Coraz bardziej ciągnęło mnie w stronę kiboli. Byli razem, a ja szukałem wspólnoty. Pewnego dnia w salonie gier zaczepił mnie jeden z nich: „Daj kasę”. Nie miałem nic, a ponieważ wstydziłem się tego, odpowiedziałem mu ostro. „Poczekaj, pogadamy po salonie”. Wiedziałem, że zaraz zawoła kumpli. Nie myliłem się. Otoczyła mnie grupka. Byłem hardy i postawiłem się im. O dziwo sprawiło to, że zostałem przez nich zaakceptowany. Zobaczyli, że nie jestem leszczem, który przeprasza. Nawiązaliśmy relacje. Wchodziłem do salonu, słyszałem: „Siema, Kryzys” i wiedziałem, że jest dobrze. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Zacząłem jeździć na mecze.

Całą zawodówkę przejechałem na takim wózku, że zawsze chodziłem na lekcje i gdy byłem zagrożony, mówiłem nauczycielom: „Mam stuprocentową frekwencję, tylko głupi jestem i nauka mi nie wchodzi. Wybrońcie mnie”. I wybraniali.

Czas po lekcjach spędzałem z kumplami. Zaczęły się kibolskie akcje. Gdy zaczynałem się bać, piłem i znów mogłem kozaczyć. Chodziłem po mieście i niczego się nie bałem. Mimo że osiedla miały ze sobą kosę, nikt mnie nie ruszał. Zawsze mogłem liczyć na ekipę. Co nas łączyło? Bieda i trudności w rodzinach. Byłem rozdarty: z jednej strony był stadion, bójki, ulica, a z drugiej targałem sąsiadce zakupy na czwarte piętro. Tęskniłem za dobrem, ale wstydziłem się tego.

Zryli mu beret

Gdy miałem 24 lata, przyszedł do mnie brat. Była jesień 1992 roku. W czasie rozmowy któraś z moich bliźniaczek zaczęła płakać. Byłem potwornie zmęczony i rzuciłem: „Znowu ryczy! Pousuwałbym je, gdyby aborcja było dozwolona”. I wtedy mój brat odparował: „Bogdan, Bóg nie chce zabijania. Jestem przeciwny aborcji”. „Co? Jaki Bóg? Co ty gadasz?” – zawrzała we mnie krew. Zacząłem krzyczeć. Wyciągnąłem z rękawa wszystkie argumenty, łącznie z Holocaustem. „Patrz, jakie mieliśmy życie, jaką rodzinę, a ty wyjeżdżasz z jakimś Bogiem?”. Okazało się, że Darek dzięki kumplowi trafił do wspólnoty Miasto na Górze. Spotkał w niej żywego Boga. Było tam kilku moich kumpli z podstawówki, zaczęli o mnie pytać. Nie miałem pojęcia o tym, że zanim Darek przyszedł do mnie, przez pół roku modlił się o to, by opowiedzieć mi o Bogu. Tak się bał. {BODY:BBC} (śmiech){/BODY:BBC} Nikt nie chciał Kryzysowi głosić Ewangelii… Mój brat się odważył. Na odchodne rzucił: „Przyjdź w środę na spotkanie. Pamiętaj, jest ktoś, kto będzie robił wszystko, byś tam nie trafił”. „Kto?” – zapytałem. „Diabeł”.

„Oj, niedobrze!” – pomyślałem. Mój brat nigdy nie był wybitnie kościelny. „Wpadł w jakąś sektę. Zryli mu beret. Muszę tam pójść, by go ratować. Gdyby mówił tylko o Bogu, to jeszcze bym zrozumiał. Ale diabeł? To na bank sekta!”

Kotwica

Gdy mój brat się urodził, postanowiłem sobie, że będzie osobą, której nigdy nie okłamię. To była jedyna kotwica, która trzymała mnie w przekonaniu: „Nie jestem taki zły. Jest alkohol, ulica, są zadymy, ale mam kogoś, kogo nigdy nie okłamię”.

Kiedyś, gdy byliśmy nastolatkami, strasznie zachciało mi się kurzyć. Nalałem wódki. „Darek, chodź. Napij się” – zawołałem. Posłuchał. Wyciągnąłem fajki i powiedziałem: „Pamiętaj, gnojku, jak powiesz mamie, że ja palę, to ja powiem, że ty pijesz”.  (śmiech) Przeraził się, ale gdy przyszła mama, zawołał: „A Bogdan dał mi wódkę”.

Nie chciałem pójść na spotkanie wspólnoty. Jeździłem wtedy autobusami w MZK i co szósty dzień miałem wolny. Spotkanie było w środę, a ja tego dnia nie pracowałem. Nie chciałem okłamać brata i kombinowałem, co zrobić, by nie iść. Chciałem umówić się z kumplami, ale jak na złość nikt z nich nie mógł. Nie mogłem znaleźć alibi. Ostatecznie pojechałem na to nieszczęsne spotkanie do Aleksandrowic z jasną misją ratowania brata. Argumentem, który mnie załamał, było słowo o diable: jeśli nie przyjdę, to on naprawdę uwierzy w tego demona i sekta będzie miała przewagę. Musiałem pójść.

Patrzę, jest Darek. Stoi bezpieczny. Gdyby ktoś chciał go zatrzymać siłą, to będzie miał ze mną do czynienia. Zaczęli podchodzić ludzie: „Dobrze, że jesteś”. „Ustawiona sytuacja; pewnie Darek powiedział im, że będę, i poprosił, by byli mili. Co to znaczy »Dobrze, że jesteś«? Gdybyś widział, kim jestem, tobyś się tak nie cieszył” – myślałem.

Wytrwałem do końca. Pomyślałem: „Czekajcie, ja tu przyjdę za tydzień bez zapowiedzi i zobaczymy, czy będziecie tacy mili”. Mój brat nie wiedział, że tego dnia kończę wcześniej pracę. Wchodzę i znowu słyszę: „Dobrze, że jesteś”. Zacząłem się przysłuchiwać modlitwom. Jeden facet przeprosił Boga za grzech nieczystości. „Jaki porąbany gościu! Przecież słucha go setka ludzi! W życiu nie przyznałbym się do czegoś takiego” – pomyślałem. Ale, paradoksalnie, te słowa mnie zatrzymały. Dały do myślenia.

Zacząłem chodzić na spotkania. Zastanawiałem się: o co w tym chodzi? Siadałem z tyłu, nie brałem udziału w modlitwach. Słuchałem. Odpoczywałem. Ludzie komentowali słowo Boże, a ja stopniowo zaczynałem je chłonąć. Zaczęło we mnie rezonować. Byłem zdumiony, bo wychodziłem z tych spotkań spokojny.

Co mam robić?

Widziałem, że ci ludzie nie udają. Oni naprawdę byli radośni. W pewnym momencie zakiełkowała we mnie myśl: „Chciałbym żyć tak jak oni. Nie chcę już okłamywać wszystkich wokół i uciekać przed samym sobą”. „Co mam robić”? – spytałem brata. „Oddaj życie Jezusowi”. „A co z grzechami?”. „Zapłacił już za nie Jezus”.

Oddałem życie Jezusowi na ścieżce prowadzącej do domu. „Boże, jeśli jesteś, idę za Tobą na całość”. Modlitwa trwała 20 sekund. Pozornie nic się nie zmieniło. Życie jak życie, rano wstajesz do roboty. Po trzech dniach szwagier powiedział: „Bogdan, ty od trzech dni nie przeklinasz”. A kląłem jak szewc. Nawet nie zauważyłem, że moja mowa się wyczyściła. Zachwycił mnie pokój serca, który dostałem w prezencie.

Żona podchodziła do mojej przemiany z ostrożnością. Zbyt wiele razy się sparzyła. A ja żyłem od środy do środy. W czasie modlitwy o chrzest w Duchu Świętym ogarnęło mnie wielkie poczucie pokoju. Płakałem. Słowa są bezradne wobec tego, co się we mnie działo.

Bóg uczył mnie przebaczenia. Pierwszym mocnym doświadczeniem było przebaczenie ojczymowi. Gdy jedna z sióstr złamała rękę, ojczym, który już nie żył z moją matką, powiedział: „To przez Bogdana, bo jej nie upilnował”. Zrzucił na mnie całą odpowiedzialność. Nawet nie masz pojęcia, jak mnie tym zranił! Uniosłem się i postanowiłem go zabić! Powiedziałem rodzinie: „Jak go spotkam, zabiję!”. Nie bałem się więzienia. Kiedyś spotkaliśmy się na pogrzebie kogoś z rodziny. Po ceremonii zacząłem go gonić. Chciałem go zatłuc. Udało mu się zwiać.

Kamień z serca

Po nawróceniu zauważyłem, że nie noszę w sercu urazy. Przekazałem przez rodzinę, że mu odpuszczam. Nigdy się nie spotkaliśmy. Gdy zmarł, powiedziałem nad jego grobem: „Przebaczam ci wszystko”.

Bardzo długi był proces zaakceptowania tego, co spotkało mnie w dzieciństwie. Dziesięć lat po nawróceniu wyrzuciłem z siebie to wszystko w czasie modlitwy. Ta modlitwa trwała przez kilkanaście dni. Pan Bóg wiele ode mnie usłyszał. Naprawdę chciałem pozałatwiać wszystkie sprawy. Bóg dał mi łaskę akceptacji tego, co mnie spotkało, i błogosławienia mojej historii. Pojechałem do mamy. Powiedziałem jej o wszystkich zranieniach, złości. Płakała, ale przyjęła te słowa. Rozmowa była spokojna, bo miałem już wszystko pozałatwiane z Panem Bogiem. To była dobra rozmowa. Mama umarła przy Panu Bogu. Po przyjęciu sakramentów.

Czułem, że ktoś ściąga mi z pleców niewyobrażalny ciężar. Dziś sam pracuję z osobami uzależnionymi. Gdy patrzę na dzieciaka, nad którym wszyscy bezradnie rozkładają ręce, wiem, że jest Bóg, który nie zna słowa „niemożliwe”.

Z kolegą prowadzimy w radiu Anioł Beskidów audycję „Nadzieja wbrew nadziei” i zapewniam cię: to nie jest hasło na wyrost.

Po latach dowiedziałem się, że gdy kiedyś wszedłem do sklepu ze sprzętem audiofilskim (nie wiedziałem, że pracują tam sami chrześcijanie), jeden chłopak miał duchowe doświadczenie, że wszedł sam diabeł. Wyszedł na zaplecze, by się modlić. „Panie, ja wiem, że Ty za każdego oddałeś życie, ale z Kryzysem nie ma szans. Jego nie da się złamać”.

Gdy wszedłem do tego sklepu już po nawróceniu, chłopak poszedł na zaplecze i płakał.