Dojrzewanie do wolności

Jacek Dziedzina

publikacja 07.05.2008 16:08

Czasem najmniej wiemy o najbliższych sąsiadach. Jeśli do tego wydają się bardzo do nas podobni – łatwiej o ignorancję. Słowaków nieraz mylimy ze Słoweńcami. Myślimy, że mówią tym samym, co Czesi, językiem. I że ich trudna historia i życie Kościoła niewiele różnią się od naszych doświadczeń.

Najlepsze tulipany rosną na Słowacji. A dokładnie to tylko w Trnavie. Nawet kościół tu rośnie tulipanowy. I można by tak dalej bawić się słowami. Wystarczy jednak zajrzeć na ulicę Tulipanovą w „słowackim Rzymie”, by przekonać się, że tak jest. Przechodnie na hasło Tulipanova podpowiadają zgodnie: no, to tam, gdzie jest ten kościół. Oficjalna nazwa parafii nie gra roli. – Pod wezwaniem?... No, na Tulipanie przecież – odpowiadają.

Tulipańcy

Środek tygodnia, środek wakacji, upalny lipiec. Tradycyjny czas urlopu, nierzadko również odpoczynku od wiary. Zwłaszcza dla młodych. Tak się przynajmniej mówi. Na Tulipanovej jednak wszystko odwrócone do góry nogami. Niektórzy parafianie już na godzinę przed Mszą stoją przed zamkniętym jeszcze kościołem i się modlą. W środku upalnego tygodnia na wieczornej Mszy młode głosy dołączają do zdartych kilkudziesięcioletnią wiernością sopranów i basów. W piątek będzie ich jeszcze więcej, na Mszy młodzieżowej. W Polsce nierzadko zawieszamy takie młodzieżowe liturgie w okresie wakacji. Tutaj ekipa „Społeczności Tulipańcy” przyjdzie ze swoimi instrumentami, chociaż w trochę okrojonym składzie. – Byliśmy w tym roku w Polsce na festiwalu Song of Songs w Toruniu – mówi Zuzana. – A my na pielgrzymce do Częstochowy pogubiliśmy się w Katowicach – śmieje się Pavol.

W jego i Moniki mieszkaniu spędzamy pierwszą noc. Okazuje się, że świetnie znają polskich reżyserów, filmy, muzyków. Ze wstydem przyznaję w duchu, że nie mogę wykazać się taką samą znajomością słowackich twórców. Siedzimy w ich domu z Janą, Zuzaną, Marią i ojcem Markiem, paulinem, jedynym poza naszą dwójką Polakiem. Mam wrażenie, że „Tulipańcy” są jedną rodziną. Może nawet czymś więcej. – Ludzie potrafią organizować tu wiele rzeczy oddolnie, nie oglądając się na księdza – mówi paulin z Polski, od roku pracujący ze Słowakami. – „Tulipańcy” to dobry przykład takiej samoorganizacji – dodaje. Grupa ma swój zespół, spotyka się na modlitwie, dzieleniu się Słowem, pomaga dzieciom z parafii, a w czasie wakacji opiekuje się młodszymi na taborach, czyli obozach.

Nie ma mocnych

Przykładem tego samodzielnego chrześcijaństwa są też tradycyjne „Dziewiątki”. Na dziewięć dni przed Bożym Narodzeniem dziewięć rodzin umawia się spontanicznie i odwiedza się nawzajem z obrazem Maryi i Józefa pukających do drzwi. Takich „Dziewiątek” jest ok. 20. Czasy komunizmu nie zdołały zdusić przywiązania do wiary u Słowaków. Przy trnavskim rynku stoi wieża, z której można zobaczyć panoramę tej romańsko-gotycko-barokowej perły kultury, „słowackiego Rzymu”. Na szczycie wieży od lat stoi figura Maryi. Kiedyś lokalne władze komunistyczne wynajęły człowieka, który miał potajemnie zrzucić figurę. Najemnik jednak podczas tej operacji zleciał i zabił się. Od tego czasu komuniści dali spokój niepoprawnie religijnej wieży.

Po starszych mieszkańcach widać jednak, że dawny system pozostawił w ludziach dużo nieufności wobec wszystkich, którzy próbują się czegoś dowiedzieć. Z Jozefem Starką próbujemy rozmawiać w zakrystii kościoła paulińskiego. Trochę podejrzliwie początkowo odpowiada półzdaniami. W końcu udaje się nam przełamać lody. – Pamiętam, jak organizowaliśmy pielgrzymki do Częstochowy – wspomina. – Dało się, ale po prostu nie mówiliśmy, gdzie idziemy. Inaczej wszyscy mieliby kłopoty – dodaje.

Trnava ze swoimi średniowiecznymi uliczkami i radosnymi Tulipańcami pozostaje za nami. Za miastem nie widać już tulipanów, tylko tysiące słoneczników. Nowa wiosna?

Spokój dla konformistów

Z tej strony jeszcze Tatr nie widziałem. Wjeżdżamy do Popradu i nie kryję ironii, myśląc, co było pierwsze: potężne masywy górskie czy proste jak kołek wysokie blokowiska tuż przed nimi. Zupełny brak wyobraźni w projektach budowlanych minionej epoki. Na szczęście im bliżej Lewoczy, tym lepiej. Sama miejscowość pielgrzymkowa zdążyła na szczęście urządzić się na długo przed ponurymi pomysłami socrealizmu. Średniowieczny kompleks budynków jest prawdziwym rezerwatem historii. Gustowne kamienice, wspaniała Radnica, czyli ratusz i gotycka duma miasta – kościół św. Jakuba z najwyższym na świecie ołtarzem Mistrza Pawła z Lewoczy. U pana farara (proboszcza) Franciszka Długosza wyczuwam podobną jak u Jozefa z Trnavy ostrożność. Jest wykładowcą historii Kościoła i rektorem gotyckiej świątyni. Aż pięć razy próbował dostać się do seminarium, bo limity przyjęć, narzucone przez komunistyczne władze, nie pozwalały mu na realizację powołania. – Była taka organizacja „Pacem in terris”, do której należeli księża współpracujący z władzami – mówi ksiądz Długosz. – Tacy mogli nawet doktoraty pisać i mieli więcej swobody – dodaje. Czyż nie brzmi to znajomo? Księża patrioci w Polsce – znowu dobrze się rozumiemy ze Słowakami. Jednocześnie skala prześladowań była tu dużo większa, podobnie jak w Czechach, z którymi Słowacja tworzyła wtedy jedno państwo. – Na tutejszą Mariánską Horę, do sanktuarium, mogli chodzić spowiadać i odprawiać Msze tylko ci księża, którzy otrzymali zgodę władz – wspomina pan farar. – Jeśli ktoś złamał tę zasadę, mógł mieć zakaz sprawowania sakramentów i szedł na kilkuletnie nawet prace fizyczne – ksiądz Długosz ożywia się coraz bardziej.

Mariánská Hora

Dzisiejszy biskup Koszyc we wschodniej Słowacji przez 11 lat był tramwajarzem, bo nie zgodził się na współpracę ze służbami komunistycznymi. Cena wierności swojemu sumieniu była tu wysoka. – Pyta pan, jak to się stało, że na Słowacji więcej ludzi praktykuje, chociaż represje były równie silne jak w Czechach – zamyśla się ks. Długosz. – No to są jednak różne narody. W Czechach od czasów husyckich katolicyzm stopniowo topniał i właściwie katolików z czasem było tylko ok. 20 proc. Na Słowacji katolicy zawsze stanowili większość – dodaje.

Świadkiem zmagań państwowego ateizmu z wiarą Słowaków była zawsze Mariánská Hora. Niedawno zaliczono ją do 12 najważniejszych sanktuariów na świecie (obok Lourdes, Fatimy i Częstochowy). Na początku lipca weszło tu 600 tys. ludzi na obchody 760-lecia sanktuarium. Na co dzień – ciche miejsce na wysokim wzgórzu, drzwi kościoła otwarte do wieczora. – Pamiętam, że władze puszczały czasami psy na tych, którzy chcieli wejść na górę do sanktuarium – wspomina Anton Koneczny z Jarovnicy. Na Mariánską Horę przyjeżdża nieraz konno późnym wieczorem Stefan Kuffa, słowacki „ksiądz od bandziorów”. – Daję siostrom do potrzymania konia. One pytają: a gryzie? Ja na to: tylko kobiety – i idę na chwilę do kościoła. Potem siostry pytają, o co się modliłem, że aż 20 km przejechałem tak późno. Ja na to: żeby mi Matka Boża błogosławiła. One: i tylko po to? A ja: aż po to – ksiądz Kuffa śmieje się, ale przebija z niego pewność tego, co robi. Zresztą zaprasza do siebie, żebyśmy zobaczyli, jakie cuda się dzieją w jego Žakovcach.

Czyste oczy morderców

Jest 7.30. Kaplica zapełniona kilkudziesięcioma osobami: dawni mordercy, złodzieje, prostytutki, narkomani i alkoholicy. Wchodzi ksiądz i wszyscy razem padają na kolana. Cały Różaniec, później Msza św. i znowu na kolana, bo jeszcze została Koronka do Miłosierdzia Bożego. I jeszcze Anioł Pański. – Pokażcie mi szczęśliwego złodzieja, narkomana, alkoholika! Pokażcie! To zaraz pójdę i będę z nim kradł i ćpał, i pił – w kaplicy jest całkowita cisza, zniszczone trudnym życiem twarze w skupieniu zwracają się w stronę swojego pasterza. Wielu z nich było już w więzieniach. Zaczęli przychodzić do Kuffy i tak powstał Instytut Chrystusa Arcykapłana. Stawia się im tu duże wymagania. Po dwóch godzinach modlitw śniadanie i praca. – Tu wszystko zmieniło się w moim życiu. Kiedyś kradłem i mordowałem, teraz odnalazłem Boga – Boris z różańcem w ręku opowiada o sobie ze spokojem. – Ja byłem alkoholikiem, straciłem przez to rodzinę – Laco jest tu głównym ministrantem i jednym z najbardziej zaangażowanych w domu. Ksiądz Stefan po Mszy ciągle gdzieś biega. Bierze łopatę i pracuje z podopiecznymi. Sam z nimi zbudował kompleks kilku budynków, a pracy ciągle jest dużo. – Byłem jeszcze na I roku w seminarium i poprosiłem mojego biskupa, żeby po święceniach dał mi parafię w Žakovcach. I biskup mi zaufał – opowiada z zapałem. Sam kiedyś dostał propozycję, żeby zostać biskupem pomocniczym. – Ale ja odmówiłem, bo tu jest moje miejsce, z tymi ludźmi – przekonuje. Wszyscy mają tu piękne oczy, stwierdzam przy kolejnych rozmowach. Tacy jak Boris i Laco szczególnie. Oczy, z których bije jakiś niesamowity spokój człowieka, który wiele w życiu zbroił. I któremu wiele wybaczono.

Cyganie pod krzyżem

Na wschód od Mariánskiej Hory jest już ta „gorsza” Słowacja. Tutejsi narzekają, że ci z zapadu (zachodu) zgarniają większość pieniędzy z Unii Europejskiej. Dlatego východ (wschód) skazany jest na pozostanie w tyle. Tutaj też są największe skupiska Romów. Cygańska osada w Jarnovicach mieści około 4 tys. mieszkańców. Idziemy tam z Antonem Konecznym, pracownikiem socjalnym. Cyganie znają go dobrze, co chwilę zatrzymują i zwracają się z jakąś prośbą. Mieszkania zbudowane często z tektury, desek, czasem trochę cegieł nadaje pozory cywilizacji. – Ja się tu urodziłem i tu chcę mieszkać – mówi Milan, tutejszy kościelny. Wszyscy patrzą na nas z zaciekawieniem, niektórzy uśmiechają się, sami proszą o zdjęcia. Inni mówią: – Zrobiłeś zdjęcie? To dajcie pieniądze.

Anton tłumaczy mi zasady przyznawania zasiłków dla Cyganów. Im więcej dzieci, tym więcej pieniędzy. Państwo ciągle, choć coraz mniej obficie, demoralizuje społeczność romską, wypłacając im takie zasiłki. – Oni nie garną się przez to do pracy, ale Słowacy też nie bardzo chcą ich zatrudniać – mówi Anton. Na skraju osady stoi kościół Romów, rzymskokatolicki. Wybudowali go z darów po powodzi w 1998 roku. Do kościoła przychodzi średnio ok. 300 mieszkańców. – Panie Anton, jutro robimy modlitwę – dołącza się do nas Jaroslav, młody animator modlitwy. Jutro przypada 9. rocznica tragedii. Powódź pochłonęła blisko 400 ofiar śmiertelnych. Jaroslav miał wtedy 10 lat, ale zaangażował się w budowę pomnika ku czci ofiar. Jutro przyjdzie tu cała wioska cygańska, żeby się modlić i zapalić świeczki. Przyjdzie też Marek, który stracił wtedy matkę. – Zaśpiewam dla niej psalm, który sam ułożyłem – mówi ze łzami. Podziwiam Antona za cierpliwość do tej pracy. On i jego żona nie mogli studiować w minionej epoce, ze względu na swoją wiarę. Nie dopuszczono ich na uczelnię. Teraz nadrabiają straty i łączą pracę zawodową z nauką.

Cuius regio, eius religio

Żałuję, że východ Słowacji jest trochę niedoceniany. Na każdym kroku widać tu wpływ bizantyjskiej tradycji i duchowości. Perełka Bardejov z przepięknym rynkiem, najstarszy drewniany kościół w Hervartovie i piękne ikony z różnych regionów. I nawet oryginalne poglądy Jana Onteka, opiekuna drewnianego kościoła, nadają smaczek całej degustacji. Mówi, że mieszkańcy dobrze wspominają księdza Tiso, prezydenta Słowacji w okresie wojny, współpracującego z Hitlerem. – Kto tam wtedy wiedział, że Hitler Żydów zabijał – rzuca z pewnością. W jednym ma rację: – Czyj był kraj, tego była religia – mówi. Coś w tym jest. Teraz też wiadomo, czyja religia. Wolnych ludzi. Dojrzewają do tego.