Królowa płacze

Marcin Jakimowicz

publikacja 17.04.2008 17:53

Wjeżdżamy do sanktuarium Matki Boskiej Płaczącej, gdy na samochodową szybę spadają krople deszczu. Nie, nie. Niczego nie sugeruję. Przecież to tylko kilka kropel. A może to błąd? W Dębowcu – polskim La Salette – sporo jest dosłowności. Nawet Maryja mówi tu o ziemniakach.

Królowa płacze

Wchodzimy do wysmukłego kościoła z cudowną figurą Maryi Płaczącej. Do konfesjonału długa kolejka ustawia się już godzinę przed Mszą. To znak, że sanktuarium żyje i nie jest jedynie turystyczną atrakcją. Zaczyna się środowa nowenna do Maryi z La Salette. Ksiądz klęczący pod figurą z drewna lipowego zaczyna czytać intencje: Maryjo, błagam cię o powrót syna z wojska i Janka z kolonii; o rodzeństwo; o przyznanie renty; o zerwanie złej znajomości. I coraz częstsze: o uleczenie nerwicy, o powrót taty z zagranicy. Rozbrajają mnie szczere do bólu prośby pielgrzymów.

– Kiedyś usłyszeliśmy w kościele: „Maryjo, proszę cię o dobrego męża dla mojej córki. Nie musi być bogaty, bo my tu dom i pole mamy” albo „Maryjo, bardzo podoba mi się Kamil. Chciałabym, by był moim mężem. Co Ty na to?”. Ci ludzie nie owijają w bawełnę i dlatego zostają wysłuchani – opowiadają chłopcy z tutejszego nowicjatu saletynów. To sanktuarium uczy ogromnej pokory i prostoty.

Mija kilkanaście minut, a ksiądz wciąż czyta intencje. Ile ich jest? – drapię się po głowie. – 216 – uśmiecha się Iwona Józefiak, która od lat gromadzi wszelkie informacje związane z sanktuarium. – Tydzień temu było 142. A w maju 1088 intencji – uśmiecha się zza okularów.

Wychodzimy na rozpaloną słońcem kalwarię. Na środku ogromny dąb (w Dębowcu nie może być inaczej!). Wokół zapach skoszonej trawy. Rodzina z Rzeszowa czerpie wodę z cudownego źródełka, obok brat Eugeniusz uwija się jak mrówka, podlewając konewką róże. – A nie można szlauchem? – spytali kiedyś nowicjusze. – A po co? – zdziwił się zakonnik. Nie chodzi o pośpiech. Widać, że to bieganie z konewką jest jego modlitwą. W takich miejscach inaczej płynie czas.

Matka Boża mówi o ziemniakach

Wieczorem, chodząc po kalwarii, czytam ogromną tablicę z przesłaniem Matki Bożej, która ukazała się w 1846 roku w maleńkim La Salette. Spora jego część poświęcona jest... zbożu i ziemniakom. Czy to przesłanie dla rolników? Nie! Orędzie dla całego świata. Tradycyjnie wybrała pastuszków. Bóg ponownie wybrał to, co małe i słabe. Objawił swą chwałę prostaczkom. Podobno pasterka, której objawiła się Maryja, do końca życia nie potrafiła nauczyć się „Ojcze nasz”. A jednak opowieścią o maryjnym przesłaniu zaskakiwała biskupów. Maryja ukazała się dzieciom zapłakana. Rozmawiała z nimi po francusku, a gdy zauważyła, że wielu słów nie rozumieją, przeszła na... gwarę z okolic Corps. Królowa aniołów mówiąca po śląsku czy kaszubsku? Czemu nie?

Maryja zwierzyła się przestraszonym dzieciom: „Sześć dni dałam wam do pracy, a siódmy zachowałam sobie, a wy nie chcecie mi go przyznać. Woźnice nie potrafią mówić bez przeklinania memu Synowi. To są te obie rzeczy, które tak bardzo obciążają ramię mego Syna. W ubiegłym roku dałam wam to do zrozumienia przy ziemniakach. Nie wzburzyło was to. Wręcz przeciwnie, gdy znajdowaliście zgniłe, to przeklinaliście i nadużywaliście imienia mego Syna. Będą one dalej gniły i na Boże Narodzenie nie będzie już żadnych. Jeżeli plony się psują, to tylko z waszego powodu”.

Orędzie zafascynowało mnie. Bóg po raz kolejny ukazał się jako ktoś bardzo bliski człowiekowi. Widział przeklinających woźniców, spacerujące dzieci. Troszczył się o zbiory ziemniaków. Więcej: podpowiedział, że wszystko, co dzieje się wokół nas, zależne jest od naszego nawrócenia. „Jeżeli ludzie się nawrócą, kamienie i skały zamienią się w sterty zboża, a ziemniaki same się zasadzą” – zapewniała pastuszków Maryja.

Rak zniknął

Dziesięć lat temu spłynęło na Dębowiec wiele łask. Był to rok koronacji cudownej figury.
– Padały deszcze i jeden z rolników powiedział mi: widziałem po drodze zalane pola, zniszczone zboże. I ziemniaki tak zgniłe, że nawet nie nadawały się do gorzelni. Czy zdawał sobie sprawę, że nawiązuje do objawienia w La Salette? – dziwi się pani Iwona. – Tu, w Dębowcu, obecność Maryi znajduję w drobnych, małych gestach. Ale są i cuda wielkiego kalibru.

Rok 1997 był dla pana Edmunda Dziadosza koszmarem. Najpierw lekarze wydali wyrok: rak prostaty i możliwe przerzuty. Potem opowiadali o tym, jak bezradna jest medycyna. A na końcu córka rozbiła małżeństwo, uciekła z kochankiem do Niemiec, a na domiar złego zabrała swe małe córeczki. – Muszę odnaleźć wnuczki! – postanowił pan Edmund. I zaczął szukać.

Odnalazł je w Berlinie. Mieszkały w koszmarnych warunkach. Wniósł sprawę do sądu rodzinnego i otrzymał prawo opieki na dziewczynkami. Matka nie miała odwagi spotkać się z nim, więc dziewczynki podrzuciła do miejscowej szkoły. Zadzwoniła dyrekcja. Dziadek przyjechał po wnuczki. I wtedy spadł kolejny cios: rak powrócił. Pan Edmund trafił do szpitala, czekała go operacja. Powiedział lekarzom, że czegoś zapomniał i... uciekł.

– Pojechałem do Dębowca, stanąłem przy kratach kaplicy i płakałem. Modliłem się tak długo, aż wszystko Jej powiedziałem. Wszystko.

Wychodząc po schodkach z kościoła, pan Edmund poczuł ogromny ból. Coś pękło, a z nogawki wypłynęła krew. Pojechałem do domu, zabandażowałem i tyle. Goiło się jak na psie – opowiadał. A rak? Zniknął. Odtąd co niedzielę można go było spotkać na dębowieckiej kalwarii. Opowiadał uśmiechniętym wnuczkom: macie Mamę, która was nigdy nie zostawi. I pokazywał stojącą w centrum placu figurę płaczącej Madonny. Przed swoim domem też ufundował kapliczkę.

Nie zabijajcie jej!

Pani Iwona opowiada o kolejnym cudzie. Skończyło się nocne nabożeństwo. Danka Gierut zatrzasnęła drzwiczki swego zielonego malucha i ruszyła do domu w Gorlicach. Jechała po ciemnej, wijącej się jak wstążka jezdni. Nagle w okolicy wsi Bednarka zauważyła na ulicy grupkę pijanych, agresywnych młodych ludzi. Kilku chłopaków i dziewczyna. Ich przekleństwa przeszywały powietrze. Maryja też mówiła o przeklinaniu – pomyślała pani Danuta i wtedy przerażona usłyszała głos: – Zabawmy się!

Szybko zamknęła od środka drzwi auta. Zdołała tylko usłyszeć błaganie podchmielonej dziewczyny: – Nie, proszę, nie zabijajcie jej!

Chłopcy podeszli do auta i zaczęli w nie kopać. Przesuwali je w stronę głębokiego rowu. – Pustkowie, ciemna noc, nieobliczalna młodzież i ja sama. Z głębi duszy zawołałam: Jezus Maria ratuj! I w tym momencie stała się rzecz niezwykła. Ręce ich się zatrzymały – opowiada.

Chłopców jakby zamurowało. Puścili samochód tuż przed skarpą. Odeszli. Odtąd pani Danuta często odwiedza sanktuarium płaczącej Madonny. Opowiada o ogromnej mocy imienia Jezus.

Same się zasadzą?

Na rozległej kalwarii płonie krzyż. To kilkuset młodych zgromadzonych na saletyńskim czuwaniu ustawiło go z małych świeczuszek. Przed chwilą szli wolno wokół płaczącej Madonny i śpiewali: „Podaj mi swoją dłoń, Maryjo z la Salette”.

Następnego dnia o świcie młodzi w potwornym upale tańczyli na trawie. – Nóżki do góry, raz, raz – wołał ze sceny uśmiechnięty ksiądz Maciej Kucharzyk. Czy szalejący młodzi byli w stanie rozweselić płaczącą Madonnę?

Na każdym kroku spotykam wizerunki kamiennego francuskiego klasztoru ukrytego w chmurach. Nie na darmo Dębowiec zwany jest polskim La Salette. Sanktuarium założyli w 1910 roku Misjonarze Saletyni. Usłyszeli, że niedaleko Jasła wystawiono na sprzedaż część majątku austriackiego ministra, hrabiego Floriana Ziemiałkowskiego, i kupili tę ziemię.

Dziś w kościele i przy sprowadzonych z Lyonu figurach przedstawiających fazy objawienia w La Salette modli się rocznie ponad 30 tysięcy ludzi z 700 zorganizowanych pielgrzymek. Co roku podczas nabożeństw księża rozdają ponad 90 tysięcy Komunii. Większość pątników to indywidualni pielgrzymi z Podkarpacia. Rolnicy, ludzie ciężkiej pracy. Podchodzą do tablicy i czytają zdumieni zapewnienie Maryi: „Jeżeli ludzie się nawrócą, kamienie i skały zamienią się w sterty zboża, a ziemniaki same się zasadzą”.

lipiec 2006