PRZECZYTALIŚMY Wiara i pieniądze

(Teksty ukazały się w miesięczniku Forbes 5/2005)

publikacja 30.05.2005 14:00

Ludzie biznesu w Polsce zwykle wierzą w Boga. Kiedy jednak przychodzą do biura, nakazy i zakazy moralne towarzyszące religii zostawiają na wieszaku, wraz z okryciem wierzchnim. Porozmawiaj o tym na FORUM :.

• Czy biznesmen może być zbawiony? :.

Dekalog biznesu pisał ktoś inny


Filip Kowalik, współpraca: Marcin Krasoń

Ludzie biznesu w Polsce zwykle wierzą w Boga. Kiedy jednak przychodzą do biura, nakazy i zakazy moralne towarzyszące religii zostawiają na wieszaku, wraz z okryciem wierzchnim. W życiu zawodowym bliźni jest podwładnym, kontrahentem bądź dłużnikiem, którego niekiedy trzeba przycisnąć. Człowiekiem, który przystąpił do wspólnej gry o nazwie kapitalizm. Czy można pogodzić zasady etyczne wiary z biznesową skutecznością? Jak to zrobić? I czy w ogóle biznesmen może być zbawiony? Oto pytania, na które próbujemy odpowiedzieć.

Wraz z nastaniem narodowej żałoby po śmierci Papieża nie tylko na ulicach, ale również w biznesie nastał czas niecodziennego poruszenia. Brokerzy i dilerzy walutowi zawiesili handel, warszawska giełda ograniczyła aktywność, komornicy wstrzymali się z eksmisjami i egzekucją długów, a prezesi banków zwracali się do swoich pracowników per „przyjaciele” i proponowali im zadumę nad sobą i tym, co dobre. Wszystkie bieżące problemy zeszły na drugi plan. Ich miejsce zajęli Papież, bliźni i miłość.

Sceptyków nurtuje jednak problem, czy to tylko tych parę dni, czy coś z tego pozostanie na dłużej? Polska przecież nie od dziś jest krajem bardzo religijnym. Ale tylko nieliczni uważają, że nakazy i zakazy chrześcijańskiej moralności można z powodzeniem na co dzień stosować w biznesie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wytykana przez katolicką naukę społeczną i Jana Pawła II bezwzględna pogoń za zyskiem i praktyczny materializm niepodzielnie dominują w stosunkach społecznych na rynku.

Lista biznesowych grzechów jest długa: zatruwanie środowiska, zawłaszczanie majątku publicznego, hedonistyczna konsumpcja, łapówkarstwo, machlojki podatkowe, czarny PR, niedotrzymywanie umów itd. Niektóre z tych poczynań reguluje prawo, inne - jak wszechobecne w biznesie kłamstwo, zwane niekiedy elegancko blefem - są równie naturalne dla statystycznego biznesmena jak oddychanie. Menedżerowie tak emocjonalnie reagujący na śmierć Jana Pawła II - co widać było chociażby po liczbie zamówionych w gazetach nekrologów - nie mogą nie zdawać | sobie sprawy, że kochany i szanowany przez nich Papież, wypowiadając się na temat ich działalności zawodowej, największy nacisk kładł na podmiotowość człowieka. O tym, że te nauki z trudem docierały do polskich przedsiębiorstw, mogą zaświadczyć eksploatowani pracownicy hipermarketów czy innych firm, w których wymaga się pracy ponad siły, a piąci z opóźnieniem śmiesznie mało lub wcale. Liczą się korporacyjne wskaźniki - w Telekomunikacji Polskiej liczba linii telefonicznych na jednego zatrudnionego wciąż pozostaje niższa od średniej europejskiej, więc firma mimo miliardowych zysków zwalnia co roku kilka tysięcy osób. Swoje trzy grosze do masowych zwolnień dorzucił też w ubiegłym roku bank BPH - prezes banku zainkasował w tym czasie 3 min złotych. Trzeba wyjątkowej ekwilibrystyki, by udowodnić, że w polskiej wersji kapitalizmu Anno Domini 2005 praca jest dla człowieka, a nie człowiek dla pracy, i że praca ma dominować nad kapitałem (o co apelował Jan Paweł II).

Więcej na następnej stronie

Swego czasu odwiedzający biura Bakomy,producenta jogurtów, mogli się poczuć jak w XIX-wiecznym folwarku. - Wszyscy się chcecie ślizgać na moich plecach? Nie pozwolę na to! - dochodziło z gabinetu prezesa spółki. Ówczesny senator i właściciel firmy Zbigniew Komorowski rozważał dalsze zatrudnienie jednej ze swoich pracownic. Zapłakana kobieta, jedyna żywicielka rodziny, wręcz błagała o pracę. Jej desperacja była zrozumiała. Teresin, w którym znajdują się zakłady Bakomy, to niewielka ogarnięta bezrobociem wieś pod Skierniewicami. „Mleczny magnat” Komorowski jest tu panem życia i śmierci. Jego historia jest bardziej wymowna od innych, gdyż pojawiają się w niej konkretni ludzie. Dużo łatwiej jest w dużych technokratycznych korporacjach, gdzie wyższa kadra zarządzająca odgradza się od swoich pracowników zastępami asystentów i sekretarek. Kiedy przyszło do fuzji Banku Handlowego z Citibankiem, prezes powstałej z połączenia instytucji miał pełną świadomość, że część ludzi trzeba będzie zwolnić. Wydanie polecenia, aby przy przeprowadzaniu systemu ocen pracowniczych 20 proc. osób wypadło poniżej wymaganego poziomu, mogło wyglądać na chirurgiczną operację na organizmie firmy i w niczym zapewne nie zakłóciło komfortu moralnego prezesa Cezarego Stypułkowskiego. Współczesny kapitalizm nie sprzyja rozczulaniu się nad pracownikiem. Coraz większa konkurencja zmusza do coraz większej wydajności. Wraz z odwrotem od idei państwa opiekuńczego odchodzimy od koncepcji opiekuńczej firmy.

W czasach redukowania wynagrodzeń i modnego dziś czasowego zatrudnienia w dominujących na rynku korporacjach na porządku dziennym są wywieranie nacisków, manipulacje czy „przeczołgiwanie” podwładnych po to, by wyładowywać złe emocje. Edward Luttwak, amerykański intelektualista, opisując menedżerów, którzy pojawili się na Wall Street pod koniec XX wieku, stwierdza, że w szale śrubowania zysków ich podstawowym celem było udowodnienie akcjonariuszom i swoim przełożonym, iż są ludźmi posiadającymi „cojones”. Czy to 12 tysięcy pracowników Boeinga, czy rzesze wyrzuconych na bruk w innych koncernach, historia zawsze była ta sama. Prawdziwi Strongmani wyciskali z firm ile się dało - pisze Luttwak w swojej głośnej książce „Turbokapitalizm. Zwycięzcy i przegrani światowej gospodarki”. To nie przypadek, że fikcyjnymi ikonami biznesu w latach reaganomiki zostali Lawrence Garfield i Gordon Gekko. Pierwszy z nich, bohater sztuki Jerry'ego Sternera „Pieniądze innych ludzi”, tłumaczył, że życie to gra. Wygrywa w niej ten, który w dniu śmierci będzie najbogatszy. Drugi, demoniczna postać z filmu Oliviera Stone’a „Wall Street”, sam nie był w stanie odpowiedzieć, kiedy będzie miał dość zarabiania, ale przekonywał, że „greed is good” („żądza jest dobra”). „Żądza jest właściwa. Żądza działa. Żądza najlepiej oddaje ducha ewolucji”-uświadamiał akcjonariuszom korporacji, którą chciał zlikwidować.

Tymczasem Kościół katolicki domaga się, by działalności gospodarczej nadać jakiś głębszy sens. Przedsiębiorcy, jak czytamy w encyklikach, winni mieć świadomość, że aktywność zawodowa nie powinna polegać na gromadzeniu pieniędzy jak żużlu na hutniczych hałdach węglowych, lecz musi być podporządkowana dobru społecznemu. „Podstawowym zaś celem [tej] produkcji nie jest tylko wzrost masy towarowej ani zysk lub zdobycie wpływów, ale służenie człowiekowi (...)” - czytamy w traktującej o życiu gospodarczo-społecznym Konstytucji Gaudium et Spes uchwalonej przez Sobór Watykański II.

Więcej na następnej stronie

Jednostka ludzka musi być podmiotem, a nie przedmiotem gry rynkowej. Dlatego też jej praca nie jest towarem, a jednocześnie musi być godziwie wynagradzana. Bliźni i wspólna dobra robota stają się centralnym punktem katolickiej nauki społecznej. „Solidarność pomaga nam dostrzec drugiego człowieka nie jako narzędzie, którego zdolność do pracy można tanim kosztem wykorzystać, a potem, gdy przestanie być użyteczny, odrzucić (...)” - dodaje Jan Paweł II w encyklice „Solliciudo rei socialis”.

Kościół katolicki poddał bowiem bardzo dogłębnej analizie cały współczesny system kapitalistyczny z jego najdrobniejszymi i najbardziej kontrowersyjnymi elementami, takimi jak inwestycje, spekulacje, rynki finansowe czy też kwestie polityki pieniężnej. „W sprawach zaś walutowych trzeba starać się, by nie ucierpiało dobro ani własnego narodu, ani innych ludów” - zaznacza soborowa konstytucja.

Biznesmeni maja kłopot z tak wyraźnym stawianiem sprawy, przez co popadają w etyczną schizofrenię. Chociaż kochają swoje rodziny, to niekoniecznie obdarzają tym samym uczuciem swoich pracowników. Prowadząc biznes, raczej starają się nie myśleć o czymś tak kłopotliwym jak etyka i stan ducha bliźniego. Aby rozgrzeszyć skołataną duszę, wspierają bądź powołują do życia fundacje charytatywne.

Część biznesmenów twierdzi, że konflikty moralne im się nie zdarzają.

- Szczęśliwie się składa, że w branży, w której działam, nie ma wrogich przejęć, zwolnień grupowych, ostrej konkurencji, nie ma też zatem problemów etycznych - mówi Sławomir Majman, prezes zarządu Targów Warszawskich, niewierzący. Inni - jak Cezariusz Szlachcic, właściciel Cezeksu, największej w Polsce hurtowni papieru - uważają, że większość zachowań na rynku, włącznie ze zwolnieniami pracowników, jest elementem gry, na którą godzą się dobrowolnie jej uczestnicy.

Najdobitniej zaprotestował przeciwko mieszaniu moralności z biznesem George Soros, po tym jak w roku 1992 przeprowadził spekulacje walutowe na funcie szterlingu, doprowadził do załamania brytyjskiej polityki walutowej, zarobił miliard dolarów i zdobył przydomek człowieka, który złamał Bank Anglii. „Rynek nie jest niemoralny, tylko amoralny. Nie zna kryteriów dobra i zła, jedynym miernikiem jest zysk” - bez ogródek tłumaczył amerykański miliarder. Nieco subtelniej to samo twierdzi dziś Tadeusz Kurek, prezes spółki produkującej komputery NTT System.

- Wiara ma niewiele wspólnego z pracą. Biznes reguluje prawo, a nie chrześcijańska moralność - mówi Kurek, skądinąd gorliwy katolik.

Z wypowiedzi wielu przedstawicieli biznesu wyłania się obraz świata pękniętego na pól. W życiu prywatne-społecznym rządzą wartości chrześcijańskie, islamu czy jakiekolwiek inne, a w drugim, globalnym i kapitalistycznym chodzi tylko i wyłącznie o maksymalizację zysku. Niewidzialna ręka rynku już parę wieków temu sporządziła listę przykazań, jakimi musi się kierować przedsiębiorca. Reguły się nie zmieniły: jeden wygrywa, drugi przegrywa, a reszta się nie liczy. Nauki udzielane przez duchownych różnych maści traktowane są jako zbyt wyidealizowane i nieprzystające do bardzo zawiłej rzeczywistości. Człowiek biznesu nie ma wyboru: jeśli nie podejmie tej walki, może od razu zająć się czymś innym.

Więcej na następnej stronie

Tak jak sam Soros, który wycofał się z zarządzania swoim funduszem Quantum i podjął działalność na rzecz rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w sieci powołanych przez siebie fundacji. Jak twierdzi, było to podyktowane właśnie chęcią zintegrowania własnej osoby. Po latach spekulacji na rynkach kapitałowych stwierdził, że życie w różnych układach odniesienia, w różnych systemach wartości jest bardzo trudne. „Nierzadko miewałem uczucie, że kryję w sobie różne osobowości” - wyjaśnia Soros. Na coś trzeba było się zdecydować.

„Nawrócenie” jego i paru innych ieprzejednanych neoliberałów gospodarczych, takich jak Michael Miliken (główny bohater największej powojennej afery giełdowej, związanej z upadłością amerykańskiego banku inwestycyjnego Drexel Burnham Lambert) czy przytaczany, niegdysiejszy piewca reaganomiki Edward Luttwak wymyka się łatwym ocenom. Jak mówią ich koledzy, ciągle pozostający na dorobku, Soros i jemu podobni swoje zrobili i mogą sobie pozwolić na nietytłanie się w brudach rynku. Co nie znaczy, że moralność w biznesie jest zupełnie na przegranej pozycji.

Cynicznych diagnoz kapitalistycznych stosunków nie przyjmują do wiadomości mormoni, którzy podejmując działalność gospodarczą, bardzo serio traktują takie wartości, jak samodyscyplina, ciężka praca czy dobro wspólnoty. Dziś ten działający głównie na terenie północno-zachodnich stanów USA Kościół, zrzeszający dziewięć milionów członków, notuje roczny przychód rzędu 8 mld dolarów i jest przez co bardziej złośliwych Amerykanów określany „more-money”.

W Polsce pracę na równi z zyskiem stawia Tadeusz Chmiel, właściciel firmy meblarskiej BlackRedWhite (BRW), będący, podobnie jak ponad połowa pracowników zatrudnionych w jego firmie, świadkiem Jehowy. Niezwykła więź panująca w tej wspólnocie religijnej, a także przywiązanie do takich wartości, jak pracowitość, skromność i uczciwość spowodowały, iż BRW to największa firma meblarska w Polsce, warta prawie miliard złotych (sam zaś Chmiel jest jednym z najbogatszych Polaków, z majątkiem szacowanym przez „Forbesa” na 900 min zł).

Czy kiedyś większość pójdzie ich śladem? Żeby moralność, w naszym obszarze kulturowym skodyfikowana w katolickiej nauce społecznej, znalazła oddźwięk, musi być zaakceptowana przez większość uczestników życia gospodarczego. Być może to, na co nie mogą odważyć się biznesmeni, wymuszą konsumenci. Wystarczy przypomnieć jedność społeczną w kwestii narodowej żałob ypo śmierci Papieża. Presji „dnia bez pracy” musiał ulec nawet tak niekochany pracodawca jak McDonald’s, a media na chwilę wyzbyły się głupawych, ale dochodowych reklam. Jeśli z podobną determinacją ludzie odrzucą korupcję czy łamanie praw pracowniczych, to kto wie...

Więcej na następnej stronie

Czy biznesmen może być zbawiony? Tak, ale tylko we wspólnocie


ks, Krzysztof Model, jezuita
Współczesna gospodarka rynkowa ma wielu ojców, spośród których bodaj pierwszym jest chrześcijaństwo. Bez umartwienia i pobożności (nie tylko kalwińskiej) niemożliwa byłaby akumulacja dóbr w skali społecznej ani ich późniejsze inwestowanie; bez średniowiecznych zakonów, zwłaszcza templariuszy, nie byłoby sieci dzisiejszych banków; bez chórów kościelnych i pobożnych stowarzyszeń, jak przypomina David Puttnam, nie zaistniałby kapitał społeczny ani samorządność; a bez legalnego poszanowania dla własności materialnej (to już antyczny Rzym) oraz intelektualnej (pierwszy patent wydaje Republika Wenecka w 1469 r.) światem wciąż rządziliby złodzieje i barbarzyńcy. Kapitalizm pojawił się więc dzięki chrześcijaństwu i ono także należało do jego najzagorzalszych obrońców, angażując nierzadko cały swój autorytet, w tym autorytet papieski, do walki ze społecznymi utopiami. A dzisiaj?

Dzisiaj chyba zbyt łatwo ulegamy mitom, które wolnemu rynkowi i przedsiębiorczości przypisują najgorsze cechy. Dzieje się tak zarówno w środowiskach osób niezwiązanych z biznesem, często zapatrzonych bezmyślnie w pocztówki z Porto Allegre (gdzie odbywają się spotkania antyglobalistów), jak i - niestety - w gronie samych przedsiębiorców. Korupcji, kreatywnej księgowości, łamania umów, licencji, a nawet praw ludzkich nie da się bowiem wytłumaczyć inaczej jak tylko tym, że wielu ludzi biznesu wciąż szczerze wierzy, że biznes jest i musi być brudny. Wyznawców tej wiary zapewne nigdy wśród nas nie braknie, czas jednak uznać, że mamy tu do czynienia nie z przypadkiem grypy, lecz trądu. Pierwszym lekarstwem na to zło jest uznanie realnej siły dobra. Papież Jan Paweł II w encyklice „Centesimus annus” (1991 r.) przypomniał, że własność prywatna i przedsiębiorczość są absolutnie koniecznym elementem poprawnej definicji człowieka. „Człowiek - napisał - pozbawiony wszystkiego, co mógłby «na-zwać swoim» oraz możliwości zarabiania na życie dzięki własnej przedsiębiorczości, staje się zależny od machiny społecznej i od tych, którzy sprawują nad nią kontrolę, a to znacznie utrudnia mu zrozumienie swej godności jako osoby i zamyka drogę do tworzenia autentycznej ludzkiej wspólnoty”.

Postulowana przez Papieża przedsiębiorczość nie wisi zatem w społecznej próżni, jak to się dzieje w krajach pokomunistycznych, ale znajduje swój wyraz w tworzeniu „wspólnot gospodarczych, społecznych, politycznych i kulturalnych” (Papież wymienia je w takiej kolejności), bez których człowiek przestaje być podmiotem, a staje czymś w rodzaju społecznej abstrakcji. Dopóki jest tą „abstrakcją”, dopóty nie potrafi uporać się ani z nadmiernymi regulacjami ustawodawcy, ani z opieszałością administracji, ani z chorą, lekceważącą prawo konkurencją, ani nawet z własnym złośliwym szefem. W świetle słów papieskich rynek spowity pajęczyną korupcyjnych uzależnień wcale nie jest rynkiem zorganizowanym, a jedynie „rynkiem alegorycznym”.

Więcej na następnej stronie

Jego wydajność i kreatywność nie należy do bytów realnych. Na szczęście na takim rynku dość łatwo można dokonać radykalnych zmian na lepsze. Wystarczy uruchomić łańcuch samorządności stowarzyszeniowej. Jeśli to takie proste, to dlaczego jest aż tak źle? No cóż, po części dlatego, odpowiada Papież, że uczestnicy rynku źle adresują swoje oczekiwania. Pełne zatrudnienie na rynku wcale nie jest pobożnym życzeniem (w Holandii bezrobocie spada w niektórych latach do 2 proc.), podobnie jak nie jest nim wysoka wydajność pracy (patrz USA), pozostaje nim jednak tak długo, jak długo celem rozwiązań społecznych jest zapewnienie spokoju społecznego albo korzyści politycznych, nie zaś dążenie do rzeczywistego upodmiotowienia osób, którym się chce pomagać. Podmiotowość łączy się bowiem, przypomina Papież, z podejmowaniem osobistej odpowiedzialności, tymczasem wiele współczesnych systemów opieki, o czym wiemy z doświadczenia, doskonale od niej abstrahuje.

Prymat podmiotowości obowiązuje także w samym przedsiębiorstwie. To nie zasada maksymalizacji zysków jest jego zasadą konstytutywną, ale zasada podmiotowości każdej z osób w nim zatrudnionych. Pracodawca nie może zatem nie płacić za wykonaną pracę, ale też nie może zatrudniać kogokolwiek na jakichkolwiek warunkach; skoro bowiem osoby powinny się rozwijać, to przedsiębiorca jako pierwszy powinien postawić przed nimi wysokie, czytelne wymagania. Tych zaś nikt nie będzie w stanie spełnić, jeśli sam nie zechce być podmiotem, a więc kimś, kto istnieje wyłącznie w dialogu z innymi. Przedsiębiorstwo musi niejako z definicji być miejscem, w którym ten międzyludzki dialog jest nieporównanie bardziej intensywny niż to, co dzieje się na rynku. Formalne procedury, np. sposób wymiany informacji, wdrażania innowacji, udział w zarządzaniu i własności, stanowią jego ważną część, ale nieporównanie ważniejszą są więzi nieformalne. Ten, kto potrafi o nie zadbać, szybko okazuje się na rynku silnym partnerem. Temu zaś, kto tego nie potrafi, pozostają jeszcze łapówki, aczkolwiek na prawdziwie wolnym rynku zawsze przegra on z każdym, kto potrafi zrobić dobry użytek z faktu, że sam nigdy nie ucieka się do łapówek.

Adam Smith w „Wykładach z prawa” (1762 r.) dowodził, że stałe wojny wszystkich ze wszystkimi prowadzą nie tylko do wzajemnego wyniszczenia, ale również ugruntowują błędne przekonanie, iż nowe podboje terytorialne stanowią istotny czynnik rozwoju społecznego, gdy tymczasem czynniki te mają charakter wyłącznie duchowy. Droga do rozwoju otwiera się zatem przed tymi, którzy potrafią je skwantyfikować, tzn. rozpoznać, nazwać i wyrazić w języku funkcjonalnych społecznie procedur. Pod wpływem Smitha amerykańscy federaliści uwzględnili kwestie dotyczące praw patentowych już w pierwszym artykule Konstytucji (1791 r.), bez której Stany długo jeszcze pozostawałyby ubogim krajem rolniczym, jeśli nie Dzikim Zachodem. Sukces tych zapisów nie polegał jednak na tym, że wyglądały zgrabnie na papierze (choć i tego nie należy lekceważyć), ale na tym, że każdy obywatel umiał się nimi posłużyć, a ilekroć nie umiał, to przynajmniej wiedział ,do kogo się zwrócić w swojej gminie, żeby móc szybko wygrać spór z nieuczciwym dłużnikiem lub (!) urzędnikiem. Wbrew obiegowym opiniom, to nie przysłowiowy porządny szeryf odgrywał w tym procesie kluczową rolę, ale opinia publiczna, czyli prasa, Kościoły i stowarzyszenia, bezlitośnie piętnujące tych, w których dostrzegano zagrożenie groźniejsze (bo częstsze) od tornada. W Polsce przydałaby się dzisiaj mała burza. Zanim jednak zaczniemy palić niepotrzebne ustawy lub urzędy, zastanówmy się spokojnie, czego brakuje w nas samych i pomiędzy nami.

Porozmawiaj o tym na FORUM :.