Post. Z czym to się je?

Marcin Jakimowicz

publikacja 15.02.2010 12:33

Święty Grzegorz z Nazjanzu sypiał na gołej ziemi i żywił się stęchłym chlebem, Szymon z Lipnicy spędzał noce w dole z odpadami i robactwem. Jego imiennik tysiąc lat wcześniej przez 12 lat mieszkał na słupie, a Janek Kowalski rezygnuje w piątki z surfowania po necie.

Post. Z czym to się je? fot. stockxchng/fotomontaż studio gn

To było do przewidzenia. Gdy włoska „La Stampa” podała informację: „Polska zakonnica Tobiana Sobótka zeznała, że Jan Paweł II regularnie się biczował w akcie pokuty za grzechy”, media zawrzały. Informacja poszła w świat. Na co dzień staram się pamiętać o zasłyszanym kiedyś powiedzonku: „Jesteś głupi jak dyskusja na Onecie” i rzadko czytam wypociny internautów. Tym razem zerknąłem. Słowo „dewiant” (w odniesieniu do Jana Pawła II) było jednym z najłagodniejszych na gęstym od ostrych sformułowań forum. Współczesny rozbawiony świat reaguje na słowo „asceza” alergicznie.

– Przyjeżdżają do nas anorektyczki, które głodzą się całymi latami. Ale te dziewczyny nie chcą nawet słyszeć o poście (mimo że praktykują przecież jego wykoślawioną wersję) – opowiada siostra Gertruda z klasztoru w Rybnie. Nie wnikam w to, jakie formy ascezy praktykował polski papież. To sprawa jego osobistego wyboru. Zadaję inne pytanie: czy w epoce kultu przyjemności jakakolwiek forma wyrzeczenia spotka się z medialnym zrozumieniem? Jak w czasach, gdy wzruszona Mariah Carey wyznaje w MTV: „Za każdym razem, gdy widzę w telewizji te biedne, wygłodzone dzieci nie mogę powstrzymać się od łez. Też chciałabym być tak chuda, ale bez tych much, brudu i wszechobecnej śmierci”, brzmią dziś słowa św. Pawła: „W moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa”?

Pod włos!
Czym jest włosiennica? Starszym zakonnikom nie trzeba tego przypominać. Wykonaną z koziej sierści koszulę, którą noszono dla samoumartwienia, czasem zastępowano metalowymi paskami, które stykając się z ciałem, sprawiały ból. Włosiennicę nosili m.in. Franciszek z Asyżu, Teresa z Avila, Ignacy Loyola, Franciszek Salezy, Jan Maria Vianney, Mała Tereska, Brat Albert, o. Pio, Maksymilian Kolbe, Edyta Stein czy Matka Teresa z Kalkuty.

Siostra Faustyna notowała w „Dzienniczku”: „Dziś nosiłam siedem godzin pas łańcuszkowy, aby uprosić danej duszy łaskę skruchy, w siódmej godzinie doznałam odpocznienia, gdyż dusza ta już we własnym wnętrzu doznawała odpuszczenia, choć jeszcze się nie spowiadała”. Szymon z Lipnicy, nasz „świeżo malowany święty”, który sądzony był przez kapitułę krakowską za nadużywanie imienia „Jezus”, żył niezwykle surowo. W ogrodzie u stóp Wawelu wykopano spory dół na śmieci, pełen odpadków i robactwa. Bracia bernardyni widywali Szymona, który często spędzał w nim noc. Nazywał ten dół swoim „czyśćcem”.

Czy dziś u bernardynów spotkamy podobne praktyki pokutne? – Od czasu, gdy przyszedłem do zakonu, nie zachęcano nas do żadnych ekstremalnych form znanych z historii Kościoła – opowiada o. Cyprian Moryc. – Zachęcano nas raczej do wewnętrznych postaw, indywidualnych postanowień, ćwiczeń. Starsi zakonnicy pamiętają tradycyjne formy pokutne, ale nikt nie traktuje ich jak dziwactwa. Dla tych ojców ta forma ascezy była naturalną sytuacją. Często opowiadają o niej z uśmiechem. Zresztą widzę, że oni z takich doświadczeń (biczowanie, kapituły win) wychodzili umocnieni, zahartowani, emocjonalnie odporniejsi, zdyscyplinowani. Bernardyni przez wieki byli bardzo surową formacją. Nocne modlitwy, padanie na twarz przed Najświętszym Sakramentem przy wchodzeniu i wychodzeniu z chóru. Pomyłkom czy rozkojarzeniu w czasie odmawiania liturgii godzin towarzyszyły konkretne gesty: głęboki ukłon czy przyklęknięcie.

Nie chcą postu w wersji light
Dziś ojciec Cyprian prowadzi prężną charyzmatyczną wspólnotę. Modli się w niej ponad pięćdziesiąt młodych osób. Czy studentów da się zainteresować postem? – Jasne – zapala się bernardyn. – W naszej lubelskiej wspólnocie zachęcamy do postu o chlebie i wodzie w każdy piątek. Trzeba kupić sobie dobry chleb i dobrą wodę. Po co? By poczuć smak. Zboża i źródlanej wody. Młodzi bardzo chętnie praktykują też inne formy umartwień, związane ze sferą ich największych słabości. Niektórzy rezygnują z siedzenia w internecie, inni odkładają na bok komórki. Wchodzą w ascezę chętnie. Pod jednym warunkiem – są to umartwienia radykalne, a nie liberalne potraktowanie sprawy. Oni nie chcą postu w wersji light.

To samo potwierdza rektor krakowskiego seminarium ks. dr Grzegorz Ryś: – Klerycy bardzo pozytywnie reagują na zachętę do postu. Umartwienia nie są dla nich czymś obcym. Pościmy przed każdym większym wydarzeniem w życiu seminarium: przed święceniami, dopuszczeniem kogoś do następnego etapu formacji czy rozesłaniem diakonów na parafie. Zdziwienie jest raczej z drugiej strony. Starsi księża patrzą na kleryków zdumieni. Z wielkim podziwem. W Dziejach Apostolskich czytamy, że Kościół modlił się i pościł, zanim wysłał kogoś na misję. Tego nie można zastąpić tym, co się dziś nazywa „zarządzaniem zasobami ludzkimi w Kościele”. Diakon nie może jechać na parafię jako urzędnik z kwitkiem od biskupa. On musi tam pojechać w atmosferze modlitwy i postu. Wówczas Kościół nie jest jedynie bezduszną firmą, ale strukturą, gdzie rozlewa się strumieniami życie duchowe.

Konkurs na umartwienia
Ascetyczne umartwienia zewnętrzne rozpoczęły się w III–IV wieku w Egipcie wraz z pojawieniem się życia monastycznego – wyjaśnia ks. Ryś. – Było ono niejako przedłużeniem duchowości męczenników. To zaskakujące. Nastał czas tzw. małego pokoju, ustały zewnętrzne prześladowania. Pierwsi mnisi Antoni i Pachomiusz postrzegali życie pustelnicze jako walkę. A ponieważ nie było wroga zewnętrznego, pojawiła się ostra forma ascezy – walki z szatanem, z pożądliwością ciała. Krótki sen, skromne jedzenie, sypianie na ziemi, milczenie. Pod koniec pierwszego okresu życia pustelniczego pojawiła się w Kościele wątpliwość, czy ta asceza nie stała się celem sama w sobie. Jej ostre formy stwarzały bowiem okazję do pewnego rodzaju „konkursu na umartwienia”. Surowe przykłady ascezy obserwujemy też w czasie rozwoju monastycyzmu na Wyspach Brytyjskich. Ważny był wówczas element kar cielesnych.

Ktoś dostawał na przykład 10 kijów za pójście nieogolonym do ołtarza. Zresztą i sam święty Benedykt traktował braci dyscypliną. Nam wydaje się to dziwactwem, bo stworzyliśmy sobie cieplutką rzeczywistość, w której każda kara cielesna jest od razu naruszeniem godności osobistej, a asceza jest czymś kompletnie szalonym, no chyba, że pomaga w odchudzaniu... Tyle że post nie ma nic wspólnego z dietą… Opowieści o ascetach pielęgnowane są przede wszystkim w Kościele Wschodnim. Zachód jest z definicji bardziej umiarkowany i szukający „złotego środka”. Nawet św. Benedykt, który sam był ascetą, podkreślał, że mnich musi się wyspać i najlepiej, by spał 8 godzin na dobę. Dla wschodnich mnichów było to już rażącym rozluźnieniem dyscypliny. Europę w XIII i XIV wieku przemierzały długie procesje biczowników – ludzi, którzy szli od miasta do miasta i publicznie się biczowali. Był to potężny ruch.

Nikt tego nie traktował wówczas jak dziwactwa. Podejrzenia ze strony Kościoła rodziły się dopiero wówczas, gdy ktoś mówił, że taka forma ascezy jest ważniejsza niż przeżywanie sakramentu pokuty. Karol Boromeusz w czasie dżumy w Mediolanie prowadził procesje pokutne, idąc boso, z zawiązaną na szyi pętlą szubieniczną. Nas te zewnętrzne znaki szokują. Dziś stawiamy akcent na sferę ściśle duchową. Tymczasem wizja człowieka jest syntetyczna: jest ciałem i duszą. Człowiek dzisiejszy siada w kościele, zakładając nogę na nogę. Gdyby jakiś ksiądz zwrócił mu uwagę, to usłyszałby, że się czepia. Tymczasem pozycja ciała jest lustrem moich duchowych postaw. Klęknięcie jest gestem upokorzenia. Dziś nie rozumiemy podstawowych gestów, trudno więc, byśmy prawidłowo ocenili praktyki ascetyczne, w których człowiek ukazuje się Bogu w stanie osłabienia, bezradności i upokorzenia. Po to, by pokazać, że zdaje się całkowicie na Jego łaskę. Asceza ma sens jedynie, gdy wypływa z niej miłość. Jeśli mnich odmawiał sobie pożywienia, to nie po to, by się na siłę umartwiać, ale by podzielić się z innymi.

Jak smakuje parówka?
Nie jest łatwo wyciągnąć kogoś na zwierzenia o poście. Ci, którzy praktykują różne formy wyrzeczeń, dosłownie przyjmują słowa Jezusa: „Obłudnicy przybierają wygląd ponury, by pokazać ludziom, że poszczą”. Pamiętam scenę sprzed lat. Zespół Magdy Anioł grał często na wieczorach RUaH w krakowskiej Piwnicy przy Dominikańskiej. Kilka razy ze zdumieniem zauważyłem, że gitarzysta grupy Adam Szewczyk siedział przy stole zastawionym kilkoma rodzajami pizzy (mniam!) i nie tknął ani kawałka.

Gdy pytam go o tę scenę po latach, ociąga się. – Głupio się czuję, gdy pytasz mnie o te sprawy. Jeśli robisz z postu wielkie „halo” po to, by inni cię docenili, to traci on swą moc. Sens ma jedynie post ukryty. Nie rozumiem idei nadmuchanych przez media koncertów charytatywnych. „Niech twa lewa ręka nie wie, co czyni prawa”. Z postem jest identycznie. Najbardziej pociąga mnie w nim zwyczajność. To nie jest żaden heroiczny czyn, czy zdobycie Everestu, ale drobne małe zwycięstwa. Dzięki nim możesz docenić to, co masz. Wiesz, jak smakuje zwykła parówka po jednym dniu postu?

Córka rabina mówi: „Nie jadę”
Wielkie wrażenie zrobiła na mnie opowieść dominikanek ze Świętej Anny. Z błyskiem w oku wspominały siostrę Rozarianę, córkę rabina, która po doświadczeniu ogromnej miłości Jezusa sama przywdziała habit. Kochała Izrael. Przez 40 lat nie jadła mięsa. W ważnych intencjach pościła przez cały dzień, nie przyjmując nawet łyka wody. Marzyła o odwiedzeniu Ziemi Świętej, ale gdy znajomi załatwili już wszystko, w ostatnim momencie powiedziała: Nie jadę – ofiara. Tak samo, gdy miała pojechać na spotkanie z Janem Pawłem II. Wszystko było przygotowane. Dzień przed wyjazdem powiedziała: Nie jadę. Jak ofiara, to do końca. Na jej twarzy nie było widać cienia rozgoryczenia. To było królewski gest: Boże, Tobie to oddałam, już do tego nie wracam. Zero cierpiętnictwa.

Gdyby średniowieczne klasztory przypominały ten z powieści Umberta Eco, monastycyzm pozbawiony paschalnego zachwytu już dawno ległby w gruzach. Przywiązujemy wagę do pokutnych „gadżetów”, zapominając o istocie ascezy. – Benedykt XVI podkreśla, że wiara w strukturę jest fałszywą nadzieją – przypomina ks. Ryś. – To, co istotne, rozgrywa się w człowieku. Jeśli zewnętrzne formy ascetyczne nie prowadzą do tego, by wychować wolnego człowieka, to mogą być pułapką. Ktoś schowa się w nich jak w klatce i rośnie w nim poczucie wyższości nad całą resztą.

Ojciec Joachim Badeni wspomina, że gdy po dnach postu schodził na śniadanie do refektarza, patrzył na innych dominikanów z wyższością: „No, ja to sobie popościłem, a wy, szaraczki?”. Jesteśmy dumni z naszej pokory. – Wielkim niebezpieczeństwem przy wspinaniu się po duchowej drabinie jest sprawdzanie, czy daleko już się wspięliśmy – przypominał swym wiernym o. Aleksander Mień. – Nie może być mowy o żadnym „bilansie osiągnięć”. Należy zawsze uważać, że znajdujemy się dopiero na pierwszym stopniu. Bóg w każdym momencie może nas przenieść na dziesiąty. Post to zniszczenie śmierci i wyzwolenie od gniewu. Poszczący wiedzą, jak łagodzi on żądze i charakter, tłumi gniew, hamuje porywy serca, orzeźwia umysł, przynosi spokój duszy i ulgę ciału.

Oddasz ćwierć wypłaty?
– Istotą Wielkiego Postu jest pójście za wskazaniami Jezusa: post, modlitwa i jałmużna – przypomina ks. Grzegorz Ryś. – Coraz częściej zapominamy dziś o jałmużnie. A jest ona, myślę, duszą postu. Dlaczego? Bo pogłębia w człowieku miłość, uczy go dawać coś w ukryciu. Jan Kanty uważał, że jałmużna jest najlepszą formą pokuty, zwłaszcza w sytuacjach, które można by uznać za beznadziejne, np. ktoś żyje z tego, że prowadzi dom publiczny. Jan Kanty pisał, że dla niego nie ma właściwie innej formy pokuty niż jałmużna. Bo ona przemienia wewnętrznie, rodzi miłość. Praktyka Kościoła ustanowiła pewną miarę jałmużny. Była to jedna czwarta dochodów przeznaczana na biednych. Tym żył Kościół pierwotny i średniowieczny. Myślę, że to sensowne rozwiązanie. I bardzo konkretne. Spróbujmy zostawić sobie trzy czwarte wypłaty, a jedną czwartą dać ubogim. To naprawdę uderza po kieszeni. – Dziś wiele wspólnot wraca do różnych form ascetycznych – podsumowuje ks. Ryś. – Gdy kard. Lustiger otworzył w Paryżu seminarium, w którym powrócono do milczenia, ascezy i solidnej medytacji biblijnej, sceptycy kręcili głowami. Tymczasem seminarium jest pełne, a księża, którzy je kończą, nie rezygnują z kapłaństwa.

Św. Serafin z Sarowa, ostatni święty prawosławia kanonizowany przed rewolucją październikową, przez trzy lata zachowywał całkowite milczenie. Nie odezwał się do nikogo ani słówkiem. Potem tysiąc dni (prawie trzy lata!) spędził na czuwaniu, dniem i nocą klęcząc na twardym kamieniu. I choć na własnej skórze boleśnie odczuł, czym jest prawdziwa asceza, przypominał na każdym kroku: – Modlitwa, post i czuwanie, chociaż są dobre same w sobie, nie stanowią celu życia chrześcijańskiego. Prawdziwy cel życia chrześcijańskiego polega na osiąganiu Świętego Ducha Bożego! A odpowiadając na pytanie tytułowe: Z czym to się je? Z chlebem i wodą. Po to, by poczuć smak. I przekonać się na własnej skórze, że nasze życie nie zależy wyłącznie od stanu konta, czy pełnej lodówki. Jesteśmy w rękach samego Boga. W najbezpieczniejszym miejscu na świecie.