Debata GN Stan Kościoła w Polsce

publikacja 02.11.2009 09:41

Co jest siłą, a co słabością polskiego Kościoła? Co trzeba zmienić, aby przeciwstawić się negatywnym zjawiskom, a co dobrego rozwijać? „Gość Niedzielny” otwiera debatę na temat stanu Kościoła katolickiego w Polsce.

Co jest siłą, a co słabością polskiego Kościoła? Co trzeba zmienić, aby przeciwstawić się negatywnym zjawiskom, a co dobrego rozwijać? „Gość Niedzielny” otwiera debatę na temat stanu Kościoła katolickiego w Polsce.

Gdy publikowane są wyniki badań socjologicznych pokazujące spadek któregoś ze wskaźników religijności, media często ogłaszają kryzys Kościoła. Publicyści stawiają różne tezy na temat jego słabych stron, na przykład o braku wyrazistych świadków wiary. Z drugiej strony pojawiają się mocne głosy broniące go, które wskazują, że na tle Europy jesteśmy jednym z najbardziej katolickich narodów, o największej liczbie powołań.

Kto w tej dyskusji ma rację? Co jest siłą, a co słabością naszego Kościoła? Co trzeba zmienić, aby przeciwstawić się negatywnym zjawiskom, a co dobrego rozwijać? Do dyskusji na te tematy zaprosiliśmy publicystów katolickich, którzy patrzą na Kościół z różnych perspektyw i wrażliwości. Zapraszymy do zapoznania się z ich opiniami zamieszczonymi na kolejnych stronach.

Przyszłość zależy od nas


Ewa K. Czaczkowska

Trzeba przemyśleć model pracy parafii, tak by stała się ona prawdziwą wspólnotą wiernych. To, czy będziemy społeczeństwem otwartym na Boga, jest kwestią wyboru. Musimy uwierzyć, że możemy być i religijni, i nowocześni.

Zamiast koncentrować się na tym, czy mamy kryzys Kościoła, lepiej sobie powiedzieć: to, jak będzie, zależy od nas. Czy będziemy społeczeństwem religijnym, otwartym na Boga, czy zlaicyzowanym, jest kwestią naszego wyboru, a nie konieczności wynikającej z rozwoju cywilizacyjnego. Jak mówi prof. José Casanova, wybitny socjolog religii, Polacy muszą uwierzyć, że mogą jednocześnie być religijni i nowocześni, polscy i europejscy.

Potrzeba profesjonalizmu
Do takiego właśnie myślenia powinien przekonać Polaków Kościół – świeccy i duchowni. Powinniśmy umieć wytłumaczyć, że to naprawdę jest możliwe. Zamiast z lękiem patrzeć na kraje Europy Zachodniej, które uległy dyktatowi nowej świeckiej ideologii wypranej z odniesienia do transcendencji, powinniśmy być może sięgać dalej, pokazywać inne wzorce ze świata – krajów nowoczesnych, które nie odrzucają religii i dobrze pojętej tradycji. Ale to wymaga przemyślanej obecności Kościoła nie tylko na poziomie parafii, ale także w sferze publicznej, czyli tam, gdzie następuje zderzenie z kulturą postmodernistyczną.

I właśnie w tej dziedzinie, wydaje się, mamy najwięcej do zrobienia. Najwięcej też do stracenia. Obecność Kościoła na tym poziomie wymaga jednak profesjonalizmu. Tymczasem brakuje mu dobrze przygotowanych świeckich i duchownych, którzy w sposób kompetentny, językiem dialogu, a nie konfrontacji, potrafiliby przekonać, że taki wybór: za Bogiem i za nowoczesnością jest możliwy i ma sens. Kościołowi brakuje też strategii w dziedzinie public relations. Wiele jest jeszcze do zrobienia w sferze informacyjnej – komunikacji z mediami i poprzez media – w dziedzinie rozwiązywania sytuacji kryzysowych.

Owszem, nie to jest najważniejsze w misji Kościoła, ale bez tego typu działań trudno mu będzie ową misję spełniać. Bez obecności Kościoła we wszystkich debatach publicznych, które kształtują opinie, mentalność ludzi, w tym przecież także katolików, trudniej będzie pracować na poziomie parafii. A tu, jak pokazują wyniki badań socjologicznych, zachodzą zmiany.

Wyzwanie duszpasterskie
Oczywiście nie można mówić w Polsce o kryzysie wiary czy Kościoła. Jednak spadek częstotliwości różnego typu praktyk religijnych, odsetka młodych, którzy deklarują się jako osoby wierzące, powinien skłaniać do wyciągania praktycznych wniosków duszpasterskich. Niepokoić musi też to, że w ostatnich 10 latach o kilka procent spadło zaufanie wiernych do swoich proboszczów. Jest, co chcę podkreślić, wiele dobrze działających parafii. Znam też wielu księży pracujących z wiernymi z najwyższym oddaniem.

Niemniej wydaje mi się, że nadchodzi moment, w którym trzeba przemyśleć model pracy parafii, tak by stała się ona nie miejscem usług religijnych, ale prawdziwą wspólnotą wiernych. W zatomizowanym świecie wielkich miast ludzie tęsknią do małych wspólnot, do silnych więzi, które może dać wspólnota ducha. Tymczasem parafie w wielkich miastach są na to po prostu za duże. Trudno stworzyć wspólnotę z kilkudziesięciotysięcznej parafii, gdzie księża z kolędą chodzą co dwa lata. Poza tym w ciągu dnia życie parafii najczęściej zamiera, bo księża w szkołach uczą katechezy.

Dlatego wydaje mi się, że zamiast oddelegować księży do pracy w szkołach (od czego są świeccy katecheci?), dobrze by było, aby byli oni obecni na co dzień w parafii. Aby odwiedzali parafian w domach, animowali życie różnych grup modlitewnych, rozwijali życie sakramentalne, czekali na wiernych w konfesjonale. Na przykład w Warszawie jest zdecydowanie za mało świątyń, gdzie można w ciągu dnia przystąpić do spowiedzi. Bardzo mało jest takich, gdzie można wspólnie odmówić liturgię godzin. Niezbędne wręcz jest rozbudowywanie relacji księża–świeccy na zasadzie braterskiej wspólnoty. Pilną potrzebą jest też prowadzenie katechezy dla dorosłych.

Jak ktoś słusznie zauważył, w Kościele myśli się głównie o dzieciach i młodzieży, a przecież o wychowaniu religijnym dziecka decydują przede wszystkim rodzice, którzy często swoją edukację religijną zakończyli w chwili bierzmowania. Księża, oddając katechezę świeckim, mogliby ten czas przeznaczyć także na lepsze przygotowanie kazań i piękną oprawę liturgiczną Mszy św., tak aby Msza za każdym razem była dla wiernych silnym przeżyciem duchowym, które porusza serca, wchodzi w głąb człowieka. Bo to tam przecież rodzą się wszystkie inne ludzkie wybory.

* Ewa K. Czaczkowska jest publicystką dziennika „Rzeczpospolita”, autorką książek m.in. o kard. Stefanie Wyszyńskim.

Kościół na zakręcie


Szymon Hołownia

Kościół w Polsce znajduje się na zakręcie; jeśli nie wyznaczy nowych perspektyw, jego podróż może skończyć się tragicznie. Należy porzucić mrzonki o „Kościele centralnym”, na rzecz budowania Kościoła lokalnego.

Mówiąc o miejscu, w jakim znajduje się dziś polski Kościół, najczęściej odwołuję się do metafory zakrętu. Zakręt to nie (jak wieszczą niektórzy) koniec świata. Jeśli wejdziemy weń mądrze, naszym oczom ukażą się zupełnie nowe perspektywy. Jeśli jednak będziemy (jak chcą inni) nadal jechać tak jak dotąd, nie wyznaczymy strategii, nie zmienimy biegu czy prędkości – nasza podróż skończy się tragicznie.

Jak dotrzeć z prawdą?
Polski Kościół zaczyna dziś podlegać procesom, o których wszyscy najpierw mówili, że przyjdą, a później – patrząc na wciąż trzymający się poziom frekwencji w świątyniach – cieszyli się, że – o cudzie – nie przychodzą. Przyszły, nie było innej możliwości. Nasze kościoły wciąż jeszcze są wypełnione, ale patrząc na wskaźniki dotyczące postaw życiowych rodaków, na ich wiedzę religijną, nie można mieć wątpliwości, że spora część konarów tego dębu przeżarta jest próchnicą i przy najbliższym zrywie wiatru (sporze o in vitro, aborcję czy rolę Kościoła w przestrzeni publicznej) będą one odpadać.

Większość Polaków nie ma pojęcia, jak brzmią imiona czterech Ewangelistów, 70 proc. ma w kluczowej sprawie, jaką jest stosunek do ludzkiego życia (powoływanego in vitro), zdanie inne niż oficjalne nauczanie Kościoła. Nieodmiennie wzruszają mnie tezy ludzi, głoszących, że co tam wiedza religijna, co tam postawy, najważniejsze, żeby wiara przetrwała w sercach ludu. To już nie te czasy, dziś to już niemożliwe. Dziś, jeśli nasz Kościół ma dotrwać do powtórnego przyjścia swojego Założyciela, musi umieć mówić do serc, do umysłów i do emocji swoich wiernych. A kluczową sprawą będzie ułożenie tego we właściwym porządku.

Gdyby uczciwie poszukać, można by dziś znaleźć w polskim Kościele wiele problemów. Wciąż skostniały (albo przeciwnie: infantylno-kumpelski) język komunikacji z wiernymi, brak opartego na realnych pytaniach ludzi programu duszpasterskiego (bo w tej chwili obfitujemy w zalew przemądrych odpowiedzi na pytania, których nikt sobie nie stawia), bierność świeckich, zaskakująca miejscami polityka personalna, rysujący się coraz wyraźniej kryzys tożsamości u coraz większej liczby duchownych, brak odpowiedzi na pytanie: kim dla współczesnego katolika jest dziś jego duszpasterz albo jego diecezjalny biskup (choć akurat kilka ostatnich biskupich nominacji pozwala obudzić nadzieję). To wszystko jednak to techniczne komentarze do pytania, które pada chyba zbyt rzadko: jak dotrzeć do współczesnych Polaków z prawdą o Jezusie Chrystusie?

Kościół przygotowany retorycznie i organizacyjnie do odparcia nawały liberalizmu, surmy wyczyszczone, by zagrać do boju w obronie wiary, plecaki pełne argumentów, którymi można by zarzucić tych, co widzą świat inaczej – to wszystko psu na budę, jeśli ludzie w tym kraju nie zaczną odzyskiwać wiary w obecnego w Kościele Boga, którą to wiarę w tempie przyspieszonym zdają się dziś tracić. Eliksir przeżycia polskiego Kościoła składa się dziś z dwóch składników: świadectwa i katechezy. To świetnie, jeśli proboszcz, biskup, katolicki publicysta czy działacz umie w czasie debaty stawić czoła Joannie Senyszyn. Chwała mu, otucha tym, którzy myślą podobnie. Nie tak jednak nawraca się myślący inaczej świat. Polskiemu Kościołowi potrzebni są dziś proboszcz, biskup i katolicki publicysta, na których patrząc, ludzie z innych światów będą mówili: skąd oni mają tę siłę, ten uśmiech, tę pewność, to dobro, też chcemy tak żyć.

Potrzeba nowej świadomości wspólnoty
Polski Kościół, który łacno pójść może teraz drogą wielkich, kuszących, świetnie przygotowanych marketingowo projektów, musi pamiętać, że nawet na najbardziej ekskluzywnym stoisku z duszpasterskimi produktami nie da się mieszkać. Potrzebne jest obudzenie na nowo w ludzkiej świadomości pojęć takich jak parafia czy diecezja (z których pierwsze jest dziś wśród młodych ludzi synonimem „paździerza”, a drugie – niezrozumiałej biurokracji o niejasnej przydatności i tajemnej strukturze).

Tylko tam, we wspólnotach ludzi, którzy znają siebie, swoje potrzeby i kłopoty, można sensownie zmagać się z sytuacjami takimi jak sprawa Alicji Tysiąc (bicie piany na szczeblu centralnym niewiele tu zmieni). Tylko tam jest szansa na realne i dobre spotkanie Kościoła instytucjonalnego z człowiekiem, słuchanie i mówienie (zamiast preferowanej komunikacji jednokierunkowej: biskupi sobie, ludzie sobie). Tylko tam mają szansę urodzić się zdrowe, sensowne powołania.

To kuszące, pobiec dziś tam, gdzie światła i kamery, rzucić się lewicowym lwom na pożarcie, upuścić w jakiejś retorycznej potyczce męczeńską krew. Jeśli jednak nie porzucimy mrzonek o „Kościele centralnym”, na rzecz mniej spektakularnego budowania Kościoła lokalnego, kiedyś odpowiemy przed Bogiem nie tylko za siebie, ale i za tych wszystkich, którym nie pokazaliśmy drogi do prawdziwego Boga.

* Szymon Hołownia jest dyrektorem programowym kanału religia.tv, publicystą „Newsweek Polska”.

Brakuje nam świętości


Marek Zając

Żonglując statystykami, udowodniłbym niemal każdą z góry założoną tezę. Tak oto można by z pełnym przekonaniem twierdzić, że w naszym Kościele kryzysu nie ma, bo liczba Polaków regularnie uczestniczących w niedzielnych Mszach św. nie zmalała tak drastycznie, jak wieszczyli pesymiści, i wynosi solidne 40 proc. Na tym nie koniec dobrych wiadomości, bo z poziomu około 10 proc. na początku lat 80. do ponad 15 proc. poszybowała liczba przystępujących do Komunii św., co może dowodzić, że wiara stała się w większym stopniu świadomym wyborem niż bezmyślnie odziedziczonym po przodkach rytuałem. Na dodatek w społeczeństwie wzrósł na przykład odsetek przeciwników aborcji na życzenie, a to z kolei pozwalałoby wysnuć twierdzenie, że, wbrew pozorom, Polacy wcale nie są impregnowani na nauczanie Kościoła.

Ale bez większych trudności można by też wysnuć tezę przeciwną – Polska wkroczyła na drogę stopniowego obumierania katolicyzmu, którą od dziesięcioleci kroczą społeczeństwa sytego Zachodu. Laicyzacja postępuje wprawdzie nie tak gwałtownie jak w Niemczech czy Holandii, ale nad rodzimym Kościołem wisi jak miecz Damoklesa, np. w statystykach dotyczących dominicantes w porównaniu z 2008 r. nastąpił spadek aż o 3,8 proc. I trudno w tym przypadku serio traktować wyjaśnienia, że zawiniła zła pogoda w dniu liczenia wiernych. Nadzieja tylko w tym, że badania w następnych latach nie potwierdzą trwałych tendencji spadkowych. Ale już bez wątpienia mamy do czynienia z głębokim kryzysem powołań do zgromadzeń żeńskich. Spada też liczba kleryków – zarówno diecezjalnych, jak i zakonnych.

Trzeba działać tak, jakby kryzys był
Kto zatem ma rację – optymiści czy pesymiści? Czy za kilkadziesiąt lat polski Kościół będzie wystawiał na sprzedaż – jak w Belgii – opustoszałe świątynie? A może to właśnie Polacy dowiodą, że modernizacja, wzrost zamożności i wykształcenia nie muszą iść w parze z sekularyzacją, i tym samym pozostaniemy katolicką wyspą na zeświecczonym europejskim oceanie? Realista, zamiast brać stronę optymistów czy pesymistów, wie jedno: od kryzysu gorszy może być tylko kryzys na pierwszy rzut oka niewidoczny, podskórny, powoli kruszący fundamenty, ale nie przejawiający się nagłymi tąpnięciami czy wielkimi skandalami. Niby wszystko jest w porządku, niby wszystko wydaje się pod kontrolą, niby jest się z czego cieszyć, tymczasem postępująca erozja przynosi szkody nieodwracalne.

Nie, nie przesądzam, że niezauważalny, pełzający kryzys rzeczywiście toczy nasz Kościół. Ale błogosławione i rozsądne byłoby działanie takie, jakbyśmy taki kryzys mieli. Bo już dziś należy przeciwdziałać temu, co może nas zaskoczyć pojutrze. Kościół nie może dać się uśpić w dymie kadzideł, zachwytów i pochwał. „Pycha jest moim ulubionym grzechem” – śmieje się szatan, którego w filmie „Adwokat diabła” gra Al Pacino.

Jaki jest nasz osobisty katolicyzm?
Prosty przykład: skoro zmniejsza się liczba powołań, powinniśmy się zastanowić na wszystkich szczeblach Kościoła – począwszy od episkopatu, a skończywszy na szeregowych wiernych – dlaczego tak się dzieje? Czy biskupi dają świadectwo, że Kościół chce być blisko człowieka, że jest wspólnotą prawdy, odwagi i pokory? Kogo spotykasz w konfesjonale – znudzonego rzemieślnika czy rozsądnego szafarza miłosierdzia? Kto kieruje kancelarią parafialną – ponury urzędnik czy duchowny, który wie, że jest w tym miejscu nie za karę, ale dla dobra i zbawienia bliźnich? Jaki katecheta uczy nastolatków – bezradny wyrobnik, który straszy kartkówką z żywotów świętych, czy zapalony społecznik?

A świeccy? Trudno liczyć na powołania, gdy dzieci nie widzą, jak rodzice się modlą, przystępują do sakramentów i spełniają uczynki miłosierdzia. Jak powołanie ma okrzepnąć, skoro młody człowiek, rozważając wybór seminarium, zamiast słów wsparcia słyszy z ust bliskich i przyjaciół: Dlaczego jesteś nieszczęśliwy, nie umiesz ułożyć sobie normalnego życia? Nikt z nas prochu nie wymyśli; od początków chrześcijaństwa wiadomo, że jego siła tkwi w świadectwie – przykład jednych pociąga innych. I tu wchodzimy w sferę, która siłą rzeczy wymyka się wszelkim socjologicznym badaniom, analizom i diagnozom: czy Kościół w Polsce to wspólnota ludzi, którzy chcą być święci?

Czy to pragnienie świętości, a zatem wynikająca z wiary, nadziei i miłości potrzeba służenia Bogu i ludziom, jest główną osią naszego życia? Patrząc krytycznie i bez cienia kokieterii na samego siebie, śmiem wątpić. Mam wrażenie – tylko wrażenie, ale wrażenie natrętne i nieodparte – że w coraz większym stopniu cierpimy w naszym Kościele na brak codziennych, zwykłych oznak świętości. I właśnie tego, a nie ogłaszanych co roku wyników badań Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego obawiam się najbardziej.

Marek Zając jest publicystą specjalizującym się w tematyce religijnej, prowadzi religijny program w TVP „Między niebem a ziemią”.

Bitwa o młodzież


Grzegorz Górny

Nie sprawdził się czarny scenariusz, przewidujący, że po upadku komunizmu świątynie w naszym kraju gwałtownie opustoszeją, Polacy masowo odwrócą się od religii, a Kościół radykalnie straci na znaczeniu. Laicyzacyjny Blitzkrieg zakończył się klęską. Wskaźniki religijności w Polsce, takie jak liczba powołań kapłańskich czy frekwencja na niedzielnych mszach, są jednymi z najwyższych w Europie. Wielu katolików w innych krajach patrzy z nadzieją na Polskę, widząc w niej źródło nowej ewangelizacji na naszym kontynencie.

Przyszłość niewiadomą
A jednak mimo tych optymistycznych symptomów, sprawa przyszłości chrześcijaństwa w naszym kraju nie jest wcale przesądzona. Holandia pół wieku temu była najbardziej religijnym krajem w Europie, budząc podziw młodych księży Karola Wojtyły i Josepha Ratzingera, a dziś jest jednym z najbardziej zlaicyzowanych państw świata. Analogiczną drogę w ostatnich latach przeszła Hiszpania, która przestała być postrzegana jako bastion katolicyzmu, a zaczęła być uważana za przyczółek dla lewackich eksperymentów społecznych. Nigdzie nie jest napisane, że podobny los nie czeka także Polski. Kościół w naszym kraju dowiódł swej siły, gdy zwycięsko wyszedł z konfrontacji z komunizmem. Triumf ten był jednak możliwy dzięki temu, że realny socjalizm przegrał bitwę o młodzież.

Socjocybernetyka, czyli nauka o procesach sterowania społecznego, wyróżnia kilka rodzajów programowania młodzieży, m.in. poznawcze, ideologiczne i etyczne. W PRL szkoła zajmowała się programowaniem poznawczym, ale nie starczało jej energii i motywacji, by uczniów wychowywać (programowanie etyczne) czy indoktrynować (programowanie ideologiczne). Różne socjalistyczne związki młodzieżowe miały zbyt ograniczony wpływ, by trwale formować młodzież. W tej sytuacji jedyną instytucją zajmującą się wpajaniem norm etycznych był Kościół, dla którego władza komunistyczna nie potrafiła stworzyć alternatywy.

Laicyzacja młodzieży
Komuniści nie potrafili zaproponować młodemu pokoleniu atrakcyjnej postawy wzorcotwórczej. W swoim wierszu „Potęga smaku” Zbigniew Herbert pisał, że system był po prostu odpychający. Poeta wzdychał, że sytuacja być może potoczyłaby się inaczej, „gdyby nas lepiej i piękniej kuszono”. W tym sensie współczesna kultura masowa kusi dziś o wiele bardziej uwodzicielsko niż wczoraj komunizm, i zdaje się oferować młodzieży więcej pociągających dróg niż katolicyzm. W Polsce często przywoływane i komentowane były badania socjologiczne, które mówiły o niezwykle dużym potencjale religijności wśród młodzieży od 18. do 24. roku życia.

Na tej podstawie ukute zostało określenie „pokolenie JP2”. Dotyczyło ono ostatniej generacji świadomie pamiętającej pontyfikat Jana Pawła II. Okazuje się, że są to ludzie pokolenia znacznie bardziej przywiązanego do tradycji i religii niż pokolenie ich rodziców, a także niż ich rówieśnicy z innych krajów Europy. O wiele mniej jednak mówi się o wynikach badań wśród młodszych roczników.

Okazuje się, że to one są największymi ofiarami procesów laicyzacyjnych i takich patologicznych zjawisk społecznych jak rozbite czy dysfunkcyjne rodziny. Stopień nieznajomości wiary chrześcijańskiej wśród tych roczników jest zatrważająco duży. Polska podlega dziś takim samym procesom cywilizacyjnym jak inne państwa na świecie, zwłaszcza te należące do zachodniego kręgu kulturowego. Tam doszło zaś do tak gwałtownej laicyzacji, że dla większości młodzieży chrześcijaństwo jest czymś obcym i należącym do odległej przeszłości. Źródłem wiary przestała być rodzina, dominująca kultura nie dostarcza już chrześcijańskich wzorców, a Kościół utracił wpływ na formowanie sumień.

Nadzieja w ruchach i wspólnotach
Powstrzymanie trendów laicyzacyjnych jest możliwe, a najlepszym przykładem tego jest aktywność wielu ruchów i wspólnot katolickich, w których prowadzona jest pogłębiona formacja duchowa świeckich chrześcijan, a zwłaszcza katechizacja osób dorosłych. To właśnie w tych miejscach wielu ludzi po raz pierwszy przeżyło doświadczenie osobistego spotkania z Bogiem.

To właśnie te miejsca charakteryzują się duchem misyjności, dużą liczbą powołań kapłańskich i akceptacją dla papieskiego nauczania. To charakterystyczne, ale właśnie w tych formacjach duchowych jest dziś najwięcej młodzieży. A kto wygra bitwę o młode pokolenie, do tego należeć będzie przyszłość.

* Grzegorz Górny jest redaktorem naczelnym kwartalnika „Fronda”, autorem filmów dokumentalnych z serii „Raport Specjalny” emitowanych w Telewizji Polsat.

Błogosławiony kryzys


Zbigniew Nosowski

Czy nasz Kościół przeżywa kryzys? – pyta redakcja „Gościa Niedzielnego”. Częstotliwość zadawania tego pytania w mediach już podpowiada pierwszą intuicję. Skoro wciąż mamy odpowiadać na pytanie o kryzys, to może jednak nie tylko dlatego, że ktoś chce złośliwie wykazać Kościołowi, iż nasza religijność jest do niczego i wkrótce wszystko się posypie, kościoły i seminaria opustoszeją, a figury święte przeniesiemy do muzeów?

Nie jestem oczywiście naiwny – wiem dobrze, że ludzie źle życzący Kościołowi istnieją i wiem, że są wpływowi. Ale czy z tego coś wynika dla uczciwej odpowiedzi na pytanie o kryzys Kościoła? A może to tak często pojawiające się, tak pulsujące w mediach pytanie o kryzys tak bardzo nie daje nam spokoju, bo sami nie znamy na nie dobrej odpowiedzi? Jestem z wykształcenia socjologiem i teologiem. Jednym okiem patrzę na to, co wymierne, drugim na to, co duchowe. Jako socjolog wiem, że kryzysu nie ma, ale jesteśmy niewątpliwie na zakręcie: pojawiające się tu i ówdzie pojedyncze dane o spadku niektórych wskaźników religijności mogą być zapowiedzią poważniejszego kryzysu, który może nadejść – ale też wcale nie musi.

Niebezpieczeństwo samozadowolenia
Jako człowiek wiary widzę jednak w Kościele także co innego, zjawisko bardzo niebezpieczne – przekonanie, że „jakoś to będzie” i wielki wysiłek wkładany w to, żeby odeprzeć jakiekolwiek myśli o kryzysie, żeby umocnić się w samozadowoleniu, żeby móc nadal czuć się narodem wyjątkowym i szczególnym, żeby niczego nie zmieniać, żeby krytykom zarzucać wyłącznie złą wolę, żeby winę za niższą frekwencję w kościołach przerzucać na kiepską pogodę, a za spadek liczby alumnów w seminariach – na kulturę antypowołaniową…

Mam wtedy ochotę odpowiedzieć przewrotnie: tak, jesteśmy w stanie kryzysu – i nie jest to stwierdzenie, którego trzeba się bać. Przeżywamy kryzys nie dlatego, że tak wskazują wyniki badań religijności czy też, że ktoś w mediach je tak (złośliwie lub nie) zinterpretował. Przeżywamy kryzys, bo wyraźnie nie wiemy, JAK być Kościołem w nowych czasach. Lękamy się, kiedy trzeba i nie trzeba – zamiast głosić Dobrą Nowinę w porę i nie w porę… Oburzamy się i potępiamy zło tego świata, odruchowo zwieramy szeregi, aby bronić własnej tożsamości zagrożonej przez wszystkie groźne ideologie współczesności – a nie dostrzegamy, że ta tożsamość najbardziej nadwerężana jest od środka, bo zło rodzi się wewnątrz człowieka.

Potrzeba wizji Kościoła?
Bezładnie wikłamy się w różne spory o sprawach drugorzędnych, a umykają nam pytania kluczowe dla zdefiniowania roli Kościoła we współczesnym świecie:
* czy i na ile mamy być Kościołem protestu, czy/na ile być Kościołem dialogu?
* czy mamy walczyć ze złem, czy też budować dobro?
* kiedy mamy być znakiem przebaczenia i pojednania, kiedy znakiem sprzeciwu?
* kiedy być głosem nadziei, a kiedy głosem przestrogi?
* jak być Kościołem społecznym, nie będąc Kościołem partyjnym?
* jak pokazywać, że wiara nie odrywa człowieka od normalnego życia, lecz do niego prowadzi?
* jak w zwykłej, zapracowanej codzienności odnajdywać Boga?

Jeden z nestorów polskiej teologii ks. Józef Kudasiewicz napisał niedawno: „Spłaszczyliśmy i spłyciliśmy chrześcijaństwo tylko do jednego wymiaru moralnego, a zgubiliśmy wymiar w głąb. To jest największa »herezja« Kościoła polskiego”. Żeby odpowiedzieć na te fundamentalne pytania, potrzeba przede wszystkim świadomej, pogłębionej wizji Kościoła. Wizji sformułowanej z oddechem, a nie doraźnie, w zależności od potrzeb chwili. O wizję jednak dzisiaj w polskiej eklezjalnej rzeczywistości najtrudniej. Zagubiliśmy się w bieżących zadaniach i zmartwieniach. Widzimy drzewa, ale nie widzimy lasu…

Ożywczej wizji potrzeba nam nawet bardziej niż przywódców Kościoła, za którymi czasem tęsknimy. Nie chodzi bowiem o rządy silnej ręki w Kościele, lecz o potrzebę pasterzy, którzy będą dobrze wiedzieli, dokąd chcą prowadzić powierzone im owce. Sami nie muszą być wielkimi przywódcami, niech tylko będą świadkami… „O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel” – śpiewamy w Wielką Noc. Może kiedyś będziemy mogli powiedzieć: „Błogosławiony kryzys, skoro zmusił nas do zadania sobie na nowo pytań absolutnie fundamentalnych i poszukania na nie nowych, przekonujących odpowiedzi”.

Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny miesięcznika „Więź” i dyrektor programowy Laboratorium „Więzi”, wiceprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.W latach 2001 i 2005 był świeckim audytorem Synodu Biskupów w Watykanie.

Potrzeba zdrowej doktryny


Jan Maria Jackowski

Często można się spotkać z dyżurną tezą części mediów, że w Polsce mamy „kryzys Kościoła”. Dowodem na to mają być różnego rodzaju badania statystyczne oraz nagłaśniane i generalizowane – jednostkowe, ale bulwersujące opinię publiczną – sytuacje czy zachowania ludzi Kościoła. W rzeczywistości mamy jednak nie tyle „kryzys Kościoła”, ile kryzys wiary wielu współczesnych ludzi, letniość i odchodzenie od Kościoła. Z drugiej strony są ewidentne dowody pogłębiania się religijności części wierzących, o czym świadczy fakt, że coraz więcej osób korzysta z sakramentu pojednania i Eucharystii.

Czy Kościół podejmie wezwania współczesności?
Rodzi się zasadnicze pytanie, czy Kościół w Polsce, po doświadczeniach funkcjonowania w realiach komunizmu, a następnie po transformacji ustrojowej, jest przygotowany do podjęcia wyzwań współczesności, takich jak laicyzacja, konsumpcjonizm, relatywizm moralny i zmiany obyczajowe? Czy praktyka duszpasterska nie jest niekiedy skostniała i podległa rutynie? Czy wypracowany przez lata model funkcjonowania parafii nadąża za realiami życia codziennego? Jaka jest jakość przekazu wiary i doktryny Kościoła, zwłaszcza w aspekcie etyki seksualnej?

Czy są wspierane rodziny, szczególnie te podejmujące trud wychowania licznego potomstwa, które są dyskryminowane ekonomicznie przez obecny system społeczno-gospodarczy? Jaka jest troska o nie i solidarność z nimi? Czy są prezentowani wiernym wyraziści świadkowie wiary? Jaka jest jakość katechezy w szkołach? Czy są formowani świeccy, którzy na własną odpowiedzialność, ale w zgodzie z Magisterium Kościoła, będą niczym drożdże ożywiali tkankę społeczną? Czy w przestrzeni publicznej są promowane autentyczne elity katolickie, czy wcale nierzadko osoby przypadkowe, ze względów taktycznych podpierające się autorytetem Kościoła? Czy udział Kościoła urzędowego w debacie publicznej jest wystarczający, a prezentowane stanowiska jasno i konkretnie wyjaśniają katolicką doktrynę?

Pytania można by mnożyć i zapewne odpowiedzi na nie byłyby różne. Bo są wybitni kapłani i hierarchowie, świetnie funkcjonujące parafie, prężne środowiska i wspólnoty, znakomite dokumenty biskupów i budujące przykłady społecznego działania Kościoła, na przykład w obszarze nauki i kultury, mediów czy dobroczynności. Jednak tym, co jest szczególnie ważne, to to, jak współczesnego człowieka w coraz bardziej zsekularyzowanym i pluralistycznym społeczeństwie prowadzić do Boga; prezentowanie w przestrzeni publicznej zdrowej doktryny Kościoła, a nie takie jej modelowanie i cieniowanie, by nie zrazić do Kościoła „postępowych” mediów; troska o rodziny oraz przekaz wiary i ewangelizacja młodego pokolenia.

Konieczny przekaz dobrej doktryny
Przekaz dobrej doktryny jest szczególnie ważny. Trwająca od wielu miesięcy debata o in vitro pokazuje, że wielu wiernych jest zagubionych i nie rozumie istoty problemu, a niektórzy ludzie, przedstawiani jako katolicy, prezentują poglądy sprzeczne z Magisterium Kościoła. W ten sposób rodzą się dezorientacja i zamieszanie. Bo nawet wśród ludzi wierzących pojawia się refleksja oparta na lansowanej w środowiskach laickich tezie godzącej w godność i prawo do życia każdego, że „Kościół, mówiąc »nie« in vitro, stoi na drodze do szczęścia par, które inaczej nie mogą cieszyć się potomstwem”.
Warto się odwołać do przykładu amerykańskiego.

W bardzo spluralizowanym społeczeństwie amerykańskim, po negatywnym doświadczeniu różnego rodzaju „kompromisów”, które prowadziły do rozmycia, coraz silniejsza jest postawa „znaku sprzeciwu” oraz odwołania do zdrowej nauki. Niewątpliwie społecznej odwagi wymaga odmawianie udzielania Komunii św. osobom, które publicznie kwestionują prawo do życia lub działają przeciwko życiu. Przewodniczący Konferencji Biskupów USA, kard. George, pod prąd politycznej poprawności skrytykował nadanie przez katolicki uniwersytet Notre Dame doktoratu honoris causa Barrackowi Obamie, zwolennikowi aborcji. Często mówi się, że Polska to kraj katolicki, ale ile osób publicznie podkreślających swoją katolickość i działających w przestrzeni publicznej przyczynia się do zła i zgorszenia, jak choćby wsparcie aborcji u nieletniej Agaty przez panią minister zdrowia. Jakie były reakcje?

Poza przekazem zdrowej doktryny potrzebne jest docieranie z Dobrą Nowiną do środowisk, do których kapłan nie dotrze. Stąd jest szczególna potrzeba apostolska aktywności laikatu. Potrzebne są kazania, które wiarę łączą z życiem i dają człowiekowi wierzącemu wskazówki, jak po chrześcijańsku żyć w rzeczywistości pełnej sprzeczności, chaosu ideowego i struktur grzechu. Potrzebne jest wsparcie dla rodzin, bo od nich zależy przyszłość Kościoła. Jan Paweł II wielokrotnie mówił: „przyszłość świata idzie przez rodzinę”. Słowem, potrzebne jest twórcze wcielanie w życie nauczania naszego wielkiego rodaka.

Jan Maria Jackowski, dziennikarz i pisarz, autor między innymi „Bitwy o Polskę” i „Bitwy o prawdę”.