Międzynarodowa Szkoła Modlitwy i Ewangelizacji Dzieci światłości

Agnieszka Gieroba

publikacja 08.06.2009 07:16

Linda miała się nie narodzić, a Julian skończyć na ulicy. W jednym i drugim przypadku życie potoczyło się inaczej. Dziękując Bogu za ocalenie, zdecydowali się poświęcić rok swojego życia Jezusowi. Jak to jest być dzieckiem światłości – opowiadali młodym w Lublinie.

Międzynarodowa Szkoła Modlitwy i Ewangelizacji Dzieci światłości Foto: Agnieszka Gieroba

Każdy ma inną historię życia. Niektóre należą do tak zwanych mocnych, inne wydają się zwyczajne. Oceny zdarzeń są rzecz jasna bardzo subiektywne. – Niezmienne i niezaprzeczalne jest to, że każdy z nas doświadczył osobistego spotkania z Panem Bogiem. To stało się wezwaniem do tego, by ze swoim życiem zrobić coś więcej. Dlatego co roku wiele osób z różnych zakątków świata, decyduje się przyjechać na rok do Francji do Międzynarodowej Szkoły Modlitwy i Ewangelizacji Jeunesse–Lumière, czyli Młodzi–Światło, założonej przez ojca Daniela Ange – opowiada Agnieszka Huszcz, lublinianka, ubiegłoroczna absolwentka tej szkoły.

Szkoła jak krzesło
Nasza szkoła jest jak krzesło, czyli ma cztery solidne podstawy – opowiadała młodym w Lublinie Sylwia ze Słowacji. Modlitwa, formacja, życie braterskie i ewangelizacja. To właśnie ta ostatnia przywiodła grupę uczniów z Jeunesse–Lumière do Lublina. – Każdy z uczniów naszej szkoły bierze udział w ewangelizacji. Najpierw na miejscu we Francji, a potem gdzieś w Europie, skąd akurat przyjdzie zaproszenie. W tym roku zaproszenie przyszło m.in. z Polski – opowiadają „dzieci światłości”, jak często mówi się o uczniach Jeunesse-Lumière. Do Lublina przyjechała m.in. Sylwia ze Słowacji, Stefano – pół Szwajcar, pół Francuz, Julian z Francji i Linda, także Francuzka. – Dla nas Polska to wielkie odkrycie. Tylu ludzi w kościołach i ta wielka życzliwość! To wielki skarb, choć słyszeliśmy, że część osób, które chodzą do kościoła, tak naprawdę nie wierzy w Boga żyjącego, działającego tu i teraz. Ale tak jest naprawdę! Dajemy o tym świadectwo – mówią.

Wysoka, szczupła, o cichym, spokojnym głosie dziewczyna i młody, pełen radości chłopak stają przed uczniami III lubelskiego Liceum Ogólnokształcącego i zaczynają opowiadać…

Chcieli mnie zabić
– Moi dziadkowie i tata chcieli mnie zabić. Kiedy okazało się, że moja mama jest w ciąży, tata i jego rodzice dokładali wszelkich starań, by nakłonić ją do aborcji. Nie chcieli mnie. Uważali, że nie mam prawa wkraczać w ich życie. Zresztą byli przekonani, że żadnego pożytku ze mnie nie będzie. Mama była bliska załamania. Ostatkiem sił powierzyła mnie Matce Bożej i urodziła. Kiedy miałam kilka lat, rodzice się rozwiedli. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, bo ojciec i tak bardzo rzadko bywał w domu, a kiedy bywał, zdarzało mu się mieć do mnie pretensje, że jednak się urodziłam. Muszę przyznać, że choć te słowa były okrutne, nie robiły na mnie większego wrażenia. Czułam, jakby ktoś zasłaniał mnie jakąś obronną tarczą. Jestem przekonana, że to Maryja dalej otaczała mnie swoją opieką.

Dziwaczka
– Bardzo kochałam muzykę – opowiada dalej Linda. – Dlatego ze zwykłej szkoły mama przeniosła mnie do szkoły muzycznej. Tam po jakimś czasie zapytano mnie w obecności klasy, co chcę w życiu robić. Odpowiedziałam wtedy bez wahania, choć nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, że chcę być siostrą. Klasa wybuchła śmiechem, a wiadomość o moich planach obiegła całą szkołę. Na przerwach wszyscy śmiali się ze mnie i nazywali dziwaczką. Tak upłynęło osiem lat w tej szkole.

Nie zdałam matury. To było bardzo trudne doświadczenie. Kłóciłam się z Panem Bogiem o to, że mi nie pomógł. Znalazłam pracę jako recepcjonistka, gdzie umierałam z nudów. Myślałam, że Pan Bóg o mnie zapomniał. Z mozołem zdałam poprawkę egzaminów i zaczęłam studiować ekonomię. Czułam się jednak nie na miejscu. Wtedy spotkałam siostrę zakonną, która pracowała w Libanie żyjąc we wspólnocie pustelniczej. Osoby, które tam mieszkały, trzy dni pracowały z ludźmi i trzy dni przebywały samotnie w pustelni. Pojechałam tam i spędziłam półtora roku. W końcu musiałam wrócić do Francji i zdecydować, co dalej. Nie wiedziałam, co robić. Miałam wrażenie, że Pan Bóg jest głuchy na moje wołanie. Pewnego dnia przypadkowa starsza pani poprosiła mnie, żebym pomogła jej dotrzeć na spotkanie w kościele. Zgodziłam się. Tam akurat prezentowana była Szkoła Jeunesse-Lumière. To było jak odpowiedź na najbliższy czas. Dlatego jestem tu w Polsce i daję świadectwo, że Pan Bóg zawsze odpowiada.

Żyłem bez Boga
– Byłem ochrzczony, ale nie znałem Pana Boga i muszę powiedzieć, że wcale mi Go nie brakowało. Skończyłem szkołę, poszedłem na studia. Fascynowało mnie życie społeczne, chciałem dowiedzieć się o mechanizmach, jakie nim rządzą, i pomagać tym osobom, którzy nie radzą sobie w społeczeństwie – daje świadectwo Julian. – Na razie jednak pędziłem pełne rozrywek, alkoholu, czasem narkotyków życie. Imprezy, koncerty, alkohol. To była codzienność. Nagle zauważyłem, że w mojej rodzinie i otoczeniu pojawia się coraz więcej przemocy i wielu moich znajomych popełnia samobójstwo. Zacząłem stawiać pytanie, co jest najważniejsze w życiu, i nie umiałem na nie odpowiedzieć. Stałem się alkoholikiem, rzuciłem studia, wpadłem w głęboką depresję. W końcu wylądowałem na ulicy jako bezdomny. Było wiele takich sytuacji w których powinienem był zginąć, a jednak jakoś wychodziłem z nich obronną ręką. Pytałem: jak to możliwe?

Dostawałem znaki
– Dziś wiem, że Pan Bóg mnie szukał, ale ja nie chciałem widzieć znaków, które mi dawał – kontynuuje Julien. – Kiedyś na przykład byłem bardzo głodny, chciałem pojechać stopem na południe Francji. Stałem przy drodze i marzyłem o pomarańczach. Nagle zatrzymał się samochód. Kierowca otworzył okno i bez słowa podał mi pomarańczę, po czym odjechał. To był jakiś sygnał. Zatrudniłem się w górach jako pastuch kóz. Byłem jednak na tyle leniwy, że zgubiłem moje stado. Wystraszyłem się i zacząłem szukać. Chodziłem po górach, aż dotarłem do miejsca, które nazywało się polaną Matki Bożej Wodnej. Poczułem się w tym miejscu tak dobrze, tak bezpiecznie, że nie chciałem stamtąd odchodzić. Niestety odszedłem. Uciekłem w końcu z tych gór i znowu trafiłem na ulicę do schroniska dla bezdomnych. Tu znowu alkohol i poczucie bezsensu życia.

Kiedyś zobaczyłem się w lustrze i nie poznałem. Byłem czerwony, spuchnięty, brudny. Uciekłem na ulicę, krzycząc w duchu, że już nie daję rady. Wtedy przystanęła obok kobieta, zabrała mnie do domu, pozwoliła się umyć, zjeść, odpocząć. Okazało się, że to siostra zakonna. Mówiła o Panu Bogu, ale ja nie chciałem jej słuchać. Chciałem odejść, ale ona poprosiła mnie, żebym pojechał z nią w jedno miejsce. Zgodziłem się. Pomyślałem, że tak się odwdzięczę za pomoc. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy. Moje zdumienie było wielkie, kiedy okazało się, że przyjechaliśmy na polanę, gdzie mieściło się sanktuarium Matki Bożej Wodnej. Padłem na kolana i zacząłem płakać. Usłyszałem wtedy w sercu głos: „To ja cię prowadziłam i nie dałam ci zginąć, teraz chcę ci dać mojego Syna”. Jaka radość i szczęście zalały moje serce i jak zmieniło się moje życie, trudno opowiedzieć. Nie mogę jednak milczeć, chcę krzyczeć z radości, że Bóg mnie odnalazł.

Nie wszystkie świadectwa są pełne dramatycznych wydarzeń. Wielu uczniów Jeunesse-Lumière może uchodzić za przeciętnych katolików, ale tak naprawdę nikt w Bożych oczach nie jest przeciętny. – Właśnie o tej prawdzie mówimy. Każdy człowiek dla Boga jest wyjątkowy i każdego Bóg darzy wyjątkową miłością. Jeśli się odkryje tę prawdę, radość jest tak wielka, że nie można jej zatrzymać tylko dla siebie. Otwórzcie oczy szeroko – zachęcali w Lublinie goście z Francji. Ilu ludzi poszło za ich wezwaniem, nie wiadomo, ale jeśli byłaby to tylko jedna osoba – warto było.