Dlaczego Ksiądz nie przyjął święceń kapłańskich?– Bo za bardzo słuchałem moich spowiedników. I przyznałem się do choroby. Chociaż dzisiaj wydaje mi się, że Pan Bóg tak chciał, żebym nie został księdzem. Bo siedziałbym godzinami w konfesjonale, w kancelarii… A kto by się zajmował tymi bezdomnymi? Chociaż bardzo cierpiałem z tego powodu. Ojciec duchowny widząc mój ból, powiedział, że mogę chodzić w sutannie i koloratce. I tak jest do dzisiaj, dlatego wszyscy zwracają się do mnie przez „ksiądz”.
I nie miałby Ksiądz czasu założyć towarzystwa pomagającego bezdomnym?– Ja wcale sobie nie przypisuję miana założyciela Towarzystwa Pomocy im. Brata Alberta. W tym stwierdzeniu jest bardzo duża przesada, ja niczego sam bym nie zrobił. Byłem jakąś iskrą, wokół której zebrali się ludzie poważni, poseł na sejm Władysław Kupiec, prawnik Lech Paździor, wiele znaczących osób, naukowców, pan Gutowski z Wyższej Szkoły Rolniczej, redaktorzy wrocławskiej prasy, którzy zrozumieli, że bezdomność jest problemem społecznym, problemem Kościoła, problemem ludzi. Kościół zawsze dba o takich ludzi, bo nie tylko widzi w nich degeneratów, ochlapusów, oszustów, złodziei, ale – dzieci Boże, ludzi odkupionych, ludzi przeznaczonych do nieba, którym trzeba pomagać. Dlatego zebrali się ludzie odważni i światli, ułożyli statut Towarzystwa Pomocy im. Adama Chmielowskiego (ówczesne władze nie pozwoliły na użycie słów „brata Alberta”) i doprowadzili do jego rejestracji 2 listopada 1981 roku. Osobiście wspierał mnie kard. Gulbinowicz, który powiedział: „Jak chcesz, to zakładaj to towarzystwo, do mnie też przychodzą po pomoc pijacy, bezdomni. Popieram wasze działania”. I zaraz w styczniu odprawił u nas Mszę św.
Powstaliście kilka tygodni przed stanem wojennym, który likwidował organizacje pozarządowe. Was nie zlikwidowano? – Stan wojenny był planowany wcześniej, przez kilka miesięcy przygotowywano się do jego wprowadzenia i wszystkie organizacje pozarządowe, oprócz PCK, PKPS, TPD, były dużo wcześniej przeznaczone na śmierć, a nasza organizacja nie znalazła się na liście do likwidacji, bo jeszcze jej nie było. Towarzystwo Pomocy im. Adama Chmielowskiego, jak już wspominałem, erygowane zostało we Wrocławiu w 1981 roku, oczywiście z prawem do działania na terenie całej Polski, tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Ale już w marcu 1982 roku postanowiono nas skasować, dostaliśmy nakaz opuszczenia schroniska na Lotniczej. Grożono nam eksmisją. Wszyscy nas bronili, dziennikarze, lekarze, naukowcy, były poseł Kupiec, nawet milicja broniła naszego schroniska, bo miała gdzie odwozić pijaków. W końcu wojewoda Owczarek ustąpił, dał nam szansę pozostania na Lotniczej, do czasu pozyskania nowego lokalu. I wskazano nam budynek poza Wrocławiem, w Szczodrem.
Po wojnie, dopóki mieścił się w pałacyku szpital zakaźny, był on w niezłym stanie, potem, gdy został opuszczony, ograbiono go i zrujnowano. Wymagał gruntownego remontu. Lecz powstał nowy problem, rada gminy w Długołęce nie chciała mieć na swoim terenie pijaków, obdartusów i degeneratów. Trzy razy odbywały się posiedzenia rady gminy na nasz temat. Na drugie zebranie pojechał sędzia Kupiec i ja. Obaj przekonywaliśmy zebranych do wyrażenia zgody. Wójt poparł nas, powiedział do zebranych: „Kto to wie, czy nasi pijacy nie będą kiedyś korzystać z tego schroniska”. Wszyscy milcząco wyrazili zgodę. Lecz okazało się, że nie było kworum. Trzeba było zwołać trzecie zebranie. Wójt podpowiedział mi, żebym poszedł do miejscowego proboszcza: „Niech palnie dobre kazanie. To zadziała”. Proboszcz był moim starszym kolegą z seminarium. Kazanie pomogło. Za trzecim razem rada gminy wyraziła zgodę. Zapadła decyzja o remoncie budynku. Niestety, trwał bardzo długo, bo od 1982 roku do 1988. Ale w roku 1987 mógł być już zasiedlany. To zbiegło się z katastrofą w schronisku na Lotniczej. Wybuch bojlera spowodowany przez jednego z naszych mieszkańców zniszczył łazienki i nadwyrężył główny barak. Wkrótce zajechały na Lotniczą samochody, wynieśli nasze łóżka, materace i kazali wyjść ludziom do autobusu. Przewieziono nas do Szczodrego. Na Lotniczej pozostały tylko trzy małe domki – baraki, przez pół roku mieszkałem w nich z podopiecznymi, a do Szczodrego dojeżdżałem. Potem zajechał buldożer i wszystko zburzył.
14 maja 1988 roku pojechałem do Bielic. Wcześniej do zarządu głównego Towarzystwa doszła wiadomość, chyba od tamtejszego ks. proboszcza, że w Bielicach jest piękny, opuszczony dwór zabytkowy z połowy XVI i XVII wieku, rozbudowany w XIX wieku. Rzeczywiście zastałem opuszczony przez PGR piękny budynek. Zabrałem podopiecznych, którzy nie poszli do Szczodrego, i zamieszkałem z nimi w Bielicach. Stopniowo coraz więcej osób docierało do nas, trzeba było tworzyć nowe miejsca do spania, szukać źródeł utrzymania, pracy w lesie i u rolników. Bardzo się od tego czasu zmieniło, jest nowe kierownictwo, zmienili się pracownicy, a ja jestem tutaj cały czas.
Jak to się stało, że Ksiądz wybrał bardzo trudną drogę posługi ubogim, bezdomnym, jak Ksiądz mówi, pijakom i degeneratom?
– Pewne personalne powody zadecydowały o pracy w schronisku dla bezdomnych, ale zanim do tego doszło, wcześniej poznałem ludzi głodnych i bezdomnych. Gdy po ukończeniu Wyższego Seminarium Duchownego siedziałem na furcie w seminarium, przechodzili przez nią biskupi, księża, klerycy, naukowcy, goście, dygnitarze, ale też przychodzili pijacy, nędzarze, bezdomni, wygłodzeni, wypuszczeni z kryminału.
Ja im dawałem jedzenie, ponieważ i tak zawsze ze stołu kleryckiego zostawała masa resztek, zupy, bułek zwykłych i słodkich, chleba. Wynosiłem zupę, wynosiłem chleb, herbatę w butelkach. Władze seminaryjne przez bardzo długi czas to tolerowały, chociaż jeden rektor robił mi bardzo duże trudności i już się liczyłem z odejściem, ale umacniał mnie w tej posłudze ubogim jeden ojciec duchowny, obecnie biskup senior Józef Pazdur, który mówił: – Dopóki rektor nie da ci tego na papierze, to ty trwaj, dawaj ten chleb głodnym. I przyszedł nowy rektor, który oświadczył, że nie będzie tego tolerował. Powiedziałem: – Dobrze, to ja odejdę. Byłem bardzo przygnębiony, ale dalej służyłem biednym, chociaż starałem się robić to dyskretnie, wynosiłem jedzenie przed bramę, nosiłem do mieszkań chorych, sam kupowałem chleb, bułki, skoro nie wolno mi było dawać resztek kuchennych. Trwało to długo, a rektor mi nic nie mówił. I gdy odchodziłem do baraku na Lotniczą, zapytał mnie, dlaczego odchodzę? On był trochę głuchy i podczas naszej pierwszej rozmowy zrozumiał, że ja się zgadzam z nim i już nie będę karmił tych biedaków.
Czy bezdomni to przede wszystkim alkoholicy?
– Gdy zacząłem prowadzić schronisko w Bielicach, zaczęło się ono zapełniać biedakami ze Szczodrego, bo tam kierownikiem został jakiś nieznający sprawy gość, który kategorycznie wyrzucał za picie alkoholu. 90 procent bezdomnych to ludzie pijący, w różnym stopniu, czasem przez rok nie piją, a czasem nie wytrzymują jednego tygodnia. Coraz krótsze okresy trzeźwości prowadzą do wcześniejszej śmierci. Przez 20 lat na cmentarzu w Bielicach pochowaliśmy 70 osób, to nie wszyscy, bo niektórych zabrała rodzina. Blisko 400 osób, które zahaczyły o to schronisko, już nie żyje. Pamiętamy o nich w modlitwie.