Dziecko to nie trybik maszyny

Anna Burda-Szostek

publikacja 29.01.2009 10:32

Ochronki parafialne - najliczniejsze opiekują się nawet 150 dziećmi, od maluchów po licealistów. W całej archidiecezji katowickiej, liczącej ponad 300 parafii, działa 61 ochronek.

Dziecko to nie trybik maszyny

– Praca z dziećmi ma wielką zaletę. Z nimi człowiek nigdy się nie nudzi, ciągle dzieje się coś nowego – mówi Paweł Zbieg, wychowawca w Klubie Młodzieżowym, działającym przy parafii śś. Apostołów Piotra i Pawła w Katowicach. Pan Paweł jest pracownikiem placówki z najdłuższym stażem. Pracuje tu już od 9 lat.

– Tu nikt nie jest anonimowym trybikiem w maszynie – dodaje. – Każde dziecko jest ważne, kochane, wspierane tak, by umiało sobie radzić w dorosłym życiu.

Początek katowickiemu Klubowi Młodzieżowemu dała właśnie ochronka parafialna. Zaczęło się od tego, że ks. Paweł Buchta, proboszcz parafii śś. Apostołów Piotra i Pawła, chodząc po kolędzie nierzadko spotykał pozostające bez opieki dzieci, wałęsające się po klatkach schodowych bloków, przesiadujące w bramach kamienic. W 1989 roku postanowił stworzyć dla nich ochronkę.

Początkowo 20 dzieci opiekowały się siostry służebniczki i katechetki. Potem grupa przekształciła się w przedszkole. Dla dorastających maluchów stworzono potem świetlicę. W 2003 roku zaczęli w niej pracować psycholodzy i pedagodzy. Świetlica została podzielona na dwie specjalistyczne placówki – socjoterapeutyczną i profilaktyczną. Trzy lata później dla nastolatków ze świetlicy powstał Klub Młodzieżowy.

Dziś wszystkie te placówki obejmują opieką około 150 dzieci. Na stałe zajmuje się nimi około 20 osób, do pomocy przychodzą też wolontariusze, których jest ponad 20. W pomoc włączają się także rodzice dzieci. Mamy pomagają na przykład w wydawaniu posiłków, ojcowie w różnych naprawach, remontach. Matki mogą też skorzystać z zajęć aerobiku, ojcowie grają z dziećmi w piłkę nożną.

Dziecięcy kabaret
Dzieci do katowickiej ochronki trafiają głównie przez Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej, ale nierzadko i rodzice sami proszą placówkę o pomoc, kiedy na przykład znajdują się w trudnej sytuacji finansowej. Koszty działalności placówki pokrywa parafia, Urząd Miasta Katowice i prywatni sponsorzy. Pracownicy działającej w parafii Katolickiej Fundacji Dzieciom piszą projekty, akceptowane potem przez Urząd Miasta, który dotuje ich działalność. Podopieczni codziennie otrzymują posiłki, w przedszkolu jest to śniadanie, obiad i podwieczorek.

Bardzo ważne w działalności placówek są zajęcia terapeutyczne. Jest to m.in. wychowanie przez sztukę, zajęcia sportowe, taneczne, parateatralne, rękodzielnicze, kulinarne, a nawet kabaret. Prowadzone są także prelekcje na temat różnych zagrożeń, np. narkomanii, alkoholizmu. Najstarsza grupa młodzieży, skupiona w klubie, działa na zasadzie samorządu. Młodzi co tydzień otrzymują określoną kwotę pieniędzy, którą sami musza sobie zagospodarować. Sami robią zakupy, posiłki, rozliczają się z faktur. Tak uczą się samodzielności. Pomagają też młodszym dzieciom ze świetlicy, np. w odrabianiu lekcji.

Z policji do ochronki
Kierownikiem parafialnej świetlicy i klubu jest 29-letnia Aneta Hanf. Ukończyła ona m.in. resocjalizację, zarządzanie placówkami opiekuńczo-wychowawczymi, szkołę trenerów umiejętności psychospołecznych. Teraz studiuje psychoterapię rodzin. Pani Aneta marzyła o pracy policjantki. – Zdałam już nawet testy sprawnościowe – wspomina. – Ale losy pokierowały mnie do ochronki. I ta praca mnie pochłonęła, poczułam, że to moje powołanie.

24-letnia Katarzyna Boncol w katowickiej placówce pracuje od 1,5 roku. – Czasem boli głowa, od hałasu, ale i od problemów, z jakimi zwracają się do nas podopieczni – mówi. – Ale nie zamieniłabym się na żadną inną pracę. Zawsze bardzo lubiłam dzieci. Teraz mogę im pomagać
Pracownicy katowickiej placówki mówią, że najtrudniejsza jest bezradność. Kiedy nie są w stanie pomóc dziecku, bo na przykład nie chcą z nimi współpracować rodzice. – A praca z dzieckiem to tak naprawdę praca z całą rodziną – zauważa Aneta Hanf. – Tylko wówczas można osiągnąć najlepsze rezultaty.

Pierwsza w Mysłowicach
Ochronka przy parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Mysłowicach działa od 27 lat. Jej opiekunka świecką jest Ewa Smolińska, która pracuje tu już ponad dwadzieścia lat, najpierw jako wolontariuszka, teraz kierowniczka. Kiedy powstawała mysłowicka ochronka, której początek dała Maria Garbiec, niewiele było wówczas takich miejsc w archidiecezji. Jest to ochronka katolicka więc obowiązują tu pewne reguły, np. modlitwa przed posiłkiem, modlitwa w kościele. Wśród wolontariuszy placówki są m.in. licealiści i studenci.

Ochronka, której patronuje św. Brat Albert, czynna jest od 14.00 do 17.30, od poniedziałku do piątku. – Teraz przychodzi do nas mniej dzieci niż dawniej – mówi Ewa Smolińska. – Jest ich około trzydzieścioro, ale kiedy byliśmy jedyną taką placówką w mieście, bywało i ponad sto. Teraz dzieci mogą spędzać czas w świetlicy Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na tzw. Rymerze i w świetlicy parafialnej przy parafii Świętego Krzyża na Piasku. W mysłowickiej ochronce są dzieci od przedszkola po gimnazjum, z rodzin wielodzietnych i dysfunkcyjnych. Otrzymują ciepły posiłek, a wolontariusze służą im pomocą w odrabianiu lekcji, organizują zabawy, do dyspozycji są też komputery.

Ochronka nie posiada osobowości prawnej, pomaga jej parafia, sponsorzy, Stowarzyszenie Rodzin Katolickich. Na rzecz dzieci organizowane były miejskie festyny charytatywne, placówkę wspomagają mysłowiccy kupcy. Tradycją są już spotkania wigilijne, odwiedziny Świętego Mikołaja. Raz w miesiącu dzieci przystępują do spowiedzi, uczestniczą też we Mszy św. w kaplicy u sióstr boromeuszek.

Ochronkowe posiłki najlepsze!
Wolontariusze chwalą swoich podopiecznych. – Dzieci z ochronki są bardzo grzeczne – mówią. – Nie musimy się za nie wstydzić podczas wyjść czy wyjazdów, nie stwarzają problemów wychowawczych swoim zachowaniem. Opiekunem duchowym dzieci jest ks. Piotr Kluczka. – Odwiedzam je, by zobaczyć, jak się bawią, co porabiają, czego im potrzeba. Widzę często, jak bardzo potrzebują opieki duchowej.

13-letnia Natalia Gawron do ochronki przychodzi od trzech lat. –Jestem tu prawie codziennie. Mam tu koleżanki, wspólnie odrabiamy lekcje, bawimy się –opowiada. – Lubię też ochronkowe posiłki, bo panie kucharki świetnie gotują.

11-letnia Krysia Waleczko chciałaby się nauczyć obsługi komputera. – W domu nie mam takiego sprzętu – mówi. – Ale nie jest to dla mnie najważniejsze. Najbardziej lubię wspólne posiłki i spotkania z koleżankami – dodaje.

Agnieszka Aksamit w mysłowickiej ochronce jest wolontariuszką z najdłuższym stażem. Przychodzi tu od 18 lat. Na co dzień pracuje w biurze. Do ochronki trafiła jako uczennica ósmej klasy podstawówki. Chodziła na spotkania oazowe i tam zobaczyła ogłoszenie o kursie wychowawców kolonijnych. Zdecydowała się na kurs, bo chciała pracować z dziećmi. Przyszła do ochronki i tak już zostało.

Marcin Palka, pracownik Straży Miejskiej, do ochronki przyszedł ponad dziesięć lat temu. On również ukończył kurs wychowawców kolonijnych. Po pracy zaczął przychodzić do ochronki. – Chciałem poznać pracę opiekuna. Spodobało mi się tu i zostałem – mówi. – Pomagam dzieciom w odrabianiu lekcji, w korzystaniu z komputera. Dziś nie wyobrażam już sobie życia bez tych dzieci.

Dla dzieci i bezdomnych
Prawie setka dzieci przychodzi codziennie do ochronki przy parafii św. Wawrzyńca i św. Antoniego w Wirku. Działa ona od dwudziestu lat i obejmuje opieką dzieci od przedszkola po gimnazjum. – Pieniądze na działalność pochodzą z kolekt i od sponsorów – wylicza opiekun ochronki ks. proboszcz Franciszek Zając.

– Są to też datki ze skarbonki św. Antoniego, a raz w roku kolekty charytatywne – dodaje. To właśnie ksiądz proboszcz, widząc nierzadko głodne dzieci, założył dla nich ochronkę. Placówka współdziała ze świetlicą socjoterapeutyczną prowadzoną przez Caritas, a znajdującą się we wspólnych, udostępnianych bezpłatnie przez proboszcza, pomieszczeniach. Tam zapisanych jest ponad czterdzieścioro dzieci. Mogą tu odrabiać lekcje, bawić się, do dyspozycji mają komputer.

Na posiłki, oprócz dzieci, przychodzą również dorośli, bezdomni. Kuchnię prowadzi 18 pań, które zmieniają się codziennie, bo przy takiej ilości podopiecznych pracować trzeba od wczesnego rana. Kucharki raz w roku przygotowują też Dzień Chorych w parafii na prawie sto osób. Świetlica Caritas, którą wraz z wolontariuszami prowadzi Monika Jednicka, zapewnia dzieciom pomoc w lekcjach, organizuje zabawy, w zimowe ferie półkolonie. Parafialnej ochronki i świetlicy nie da się rozdzielić bo, jak mówią pracownicy, to „jeden organizm” ściśle ze sobą powiązany i dobrze pracujący zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych parafian.

Sabina Właszczyk jest wolontariuszką dopiero od października 2008 roku. –Najmłodszym dzieciom pomagam przy odrabianiu zadań domowych, a także podczas zajęć plastycznych. Właściwie to my się wspólnie bawimy, gramy w gry planszowe, a w ciepłe dni wychodzimy na spacery – mówi. – Nasze dzieci są koleżeńskie, grzeczne, bardzo otwarte na kontakty z innymi ludźmi. Do każdego odnoszą się z szacunkiem, a wolontariuszy zarażają swoim uśmiechem.

Pięć razy po dokładkę
W jastrzębskiej parafii Miłosierdzia Bożego ochronka, której patronem jest św. Dominik Savio, powstała w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, wraz z budującym się kościołem. Kiedyś przychodziły tu dzieci od pierwszej klasy podstawówki, dziś są tu i trzylatki, przychodzące ze starszym rodzeństwem. Placówka czynna jest we wtorki, czwartki i soboty. Oprócz pomocy w odrabianiu lekcji dzieci korzystają tu z zajęć sportowych, plastycznych, wychodzą do kina, na basen, na lodowisko, do dyspozycji mają też komputery.

Słuchają katechez, w czasie świąt uczestniczą we Mszy św. Oczywiście są też i posiłki – śniadania, obiady i kolacje. W kuchni dyżuruje 10 pań. Gotują nie tylko dla dzieci, ale i dla osób bezdomnych, których w duże mrozy przychodziło nawet ponad 30. Jednorazowo kucharki gotują około 75 litrów zupy. Pieką też ciasta, smażą pączki. Posiłki są tak dobre, że ochronkowy rekordzista potrafił przychodzić po dokładkę nawet pięć razy.

Dziećmi, których bywa nawet 60, zajmuje się 3 wychowawców. – Przydałoby się więcej wychowawców – mówi Barbara Rady. – Ale często jest tak, że kiedy przychodzące do nas osoby dowiadują się, że to praca za darmo, odchodzą. Coraz trudniej znaleźć kogoś, kto chciałby zrobić coś bezinteresownie.

Większość kosztów działalności ochronki – m.in. media, wyjazdy dzieci na wakacje, pokrywa parafia. Fundusze pochodzą także z Caritas. Ale pani Barbara Rady często puka też do drzwi sponsorów. Czasem zatrudnia się na przykład w sklepie, a jej zapłatą jest wówczas na przykład odzież, którą przekazuje potem dzieciom z ochronki. – Ogromną radość daje mi to, kiedy widzę, jak na moich oczach dziecko się zmienia – mówi pani Barbara.

– Kiedy na przykład nadpobudliwe, niecierpliwe dziecko zaczyna się otwierać na innych ludzi, wycisza się, kiedy widzę w jego oczach radość. To najlepsze wynagrodzenie za trud wychowania.

Współpraca: Tomasz Byczek, Danuta Sowa

***

Sonda
Staram się pomagać

Aneta Hanf, kierownik świetlicy i Klubu Młodzieżowego w Katowicach
Pracując z dziećmi uczę się dystansu do wielu spraw, zrozumienia dla odmienności. Tu uczę się zrozumienia dla każdego człowieka. Takie placówki jak ochronki parafialne są bardzo potrzebne dzieciom, bo tu uczą się życia w grupie, społeczeństwie, norm zachowań, samodzielności. Ale, co chyba najistotniejsze, tu każde z tych dzieci uczy się tego, że jest wartościowym człowiekiem, że jest potrzebne i samo może w życiu wiele osiągnąć, pomagając przy tym innemu człowiekowi.

Piotr Rogóż, wychowawca z Katowic
W katowickiej świetlicy dla dzieci pracuję od 2,5 roku. Tu nauczyłem się otwartości, cierpliwości. Nie ma dwóch takich samych osobowości. Ale właśnie to jest w tej pracy fascynujące, że możemy pracować z tak różnymi ludźmi, z których każdy jest wartościowy. Oczywiście są i momenty radosne, i chwile zwątpienia, kiedy coś się nie udaje, kiedy jest pod górkę. Ale pracując z dziećmi zapominam o swoich problemach i staram się, najlepiej jak umiem, pomagać moim podopiecznym, pokazać im lepszy, dobry świat.

Barbara Rady, prowadzi ochronkę w Jastrzębiu
Wychowałam się w domu dziecka i z własnego doświadczenia wiem, z jakimi problemami muszą sobie radzić dzieci. Sama nie umiałabym dziś już żyć bez pomocy dzieciom. Czasem od problemów pęka głowa, ale wystarczy, że trzyletni maluch przytuli się do mnie i powie: „Basiu, koleżanko moja”, a wszystkie problemy znikają. A największą radość sprawia mi, kiedy dzieci zaczynają w siebie wierzyć i coraz lepiej radzą sobie w życiu.