Niewidzialna armia

Marcin Jakimowicz

publikacja 18.01.2009 23:44

W przyzwyczajonym do wielotysięcznych masówek polskim Kościele jak grzyby po deszczu powstają maleńkie wspólnoty. Spotykają się po domach, czytają Biblię. Są szansą czy zagrożeniem? A może pachną sektą?

Niewidzialna armia

Spotkaliśmy się w redakcyjnej kuchni. Krzysiek Błażyca – dziennikarz „Małego Gościa”, Krzysiek Mikulski z marketingu i ja. Zaczęliśmy rozmawiać czekając na kawę. Byłem pod ogromnym wrażeniem słów kard. Ratzingera, które czytałem kilka dni wcześniej. Pisał o przyszłości Kościoła – wspólnoty malutkich wspólnot: „Kościół przyszłości, będzie Kościołem uduchowionym. Stanie się Kościołem ubogim, Kościołem maluczkich. Zagubieni ludzie odkryją wówczas, być może, w małej garstce chrześcijan coś zupełnie nowego: nadzieję, której pragnęli, odpowiedź, której w skrytości serca zawsze szukali”. W czasie rozmowy w kuchni zdałem sobie sprawę z tego, że to nie odległa perspektywa, ale codzienność. Każdy z nas, trzech facetów, którzy przypadkiem spotkali się, czekając na kawę, modli się na co dzień w innej malutkiej wspólnocie. Spotykamy się po domach. Czytamy Biblię.

Małe jest piękne

W takich małych wspólnotach modli się zazwyczaj kilka osób. Sam przez długi czas bałem się tej małości. Myślałem w skali makro. Liczyłem ludzi, którzy przychodzili na spotkania. Tymczasem po kilkunastu latach modlitwy w małej wspólnocie widzę, że wydaje ona dobre owoce. Ci, którzy przychodzili dotychczas i milcząco siedzieli zagubieni w dużej grupie, zaczęli się otwierać i dzielić się swą wiarą (a jeszcze częściej bezradnością). Modlitwa przestała być domeną kilku „pewniaków”, stała się pokarmem wszystkich. Nawet tych, którzy dotąd milczeli. Coraz więcej rzeczy stawało się „wspólnych”. Przede wszystkim nasza grzeszność i bezradność.

Czy takie malutkie, kruche grupki wystarczą? Nad Wisłą jesteśmy przyczajeni raczej do masówki – prowokuję bernardyna o. Cypriana Moryca. – Niepotrzebnie boimy się tego, co małe. Od wieków przyzwyczailiśmy się do masowych fet, np. koronacji maryjnych, zwłaszcza na Kresach, ostatnie lata też przynosiły wielkie manifestacje wiary. Były one potrzebne. Ale powiedzmy sobie szczerze: taka masówka nie zastąpi nigdy potrzeby bliskości, intymności, rodzinności wynikającej z naszego podobieństwa do Trójcy Świętej. Pamiętajmy, że Jezus otoczył się w Wieczerniku malutką wspólnotą. Siedemdziesięciu było tylko od czasu do czasu, a tłumy były kręgiem najdalszym. Takie codzienne wspólnoty są dziś koniecznością chwili, bo dziś trzeba wiosłować pod prąd. Mogą promieniować, być zaczynem, nadawać smak.

Identyczne słowa słyszałem z ust Pierre’a-Marie Delfieux, założyciela Wspólnot Jerozolimskich. Rozmawialiśmy w rozpędzonym ekspresie Katowice–Warszawa. Pamiętam, że gdzieś na wysokości Zawiercia rzucił: – Nadszedł czas malutkich żywych wspólnot. Drożdże w cieście są też małe, a Jezus zapewnił, że taki zaczyn wystarczy, by wyrosło ciasto. Widzę tylko jeden problem: zaczyn musi być prawdziwy.

– Wierzę, że małe, tętniące życiem wspólnoty, do których tworzenia natchnęła nas Dziewica Maryja, mogą uratować współczesną rodzinę – podsumowuje Kiko Argüello, inicjator Drogi Neokatechumenalnej. Sam jest autorem słynnej ikony Bogurodzicy, na której napisał: „Trzeba tworzyć wspólnoty, takie jak Święta Rodzina z Nazaretu, które żyłyby w pokorze, prostocie i uwielbieniu i w których drugi jest Chrystusem”.

Kościół polski przyzwyczajony był dotąd do skali makro. Do nieustannego przerzucanie się statystykami: ile tysięcy przyszło do Lichenia, ile do Łagiewnik czy Piekar. Dlaczego tak chętnie przyjmują się w nim małe wspólnotki? – Bo to jest już nowe pokolenie polskich katolików – opowiada ks. Jarosław Międzybrodzki, śląski egzorcysta i duszpasterz – Zupełnie nowe pokolenie. Masówki były potrzebne wiele lat temu, by wspólnie coś zamanifestować lub się czemuś przeciwstawić. Teraz w dobie ogromnego indywidualizmu te małe, domowe wspólnoty znalazły dobry grunt. Są jak zaczyn, z którego wyrasta ciasto. Pod jednym warunkiem: że przełamią swe opory i wejdą w coś szerszego. W życie parafii, w struktury już istniejących wspólnot, wyjdą z modlitwą na zewnątrz. Inaczej mogą skończyć w kiszeniu się we własnym sosie. I tworzyć towarzystwa wzajemnej adoracji.

Jak łyse konie

Co daje modlitwa w małej grupce? – pytam w kuchni Krzyśka Mikulskiego. –Można uczyć się budowania osobowych relacji, których nie znajduje się na terenie wielkiej anonimowej parafii – opowiada. – A czy to nie jest akt wygodnictwa? Sami dobieramy sobie ludzi, z którymi chcemy się modlić? – Myśmy sobie sami ludzi nie dobierali. Nie było naboru, castingu. Zaczęliśmy spotykać się z tymi, którzy mieli takie same pragnienia jak my. Wierzę zresztą, że przysyłał ich sam Pan Bóg. To że znamy swoje słabe punkty, jest wielką wartością. Możemy się uczyć mówić prawdę, nie raniąc się nawzajem.

– We wspólnocie rozmawiamy często o rzeczach, o których nie rozmawia się nawet w rodzinie – dopowiada Krzysiek Błażyca, który z żoną modli się we wspólnocie Chemin Neuf. Jednym w elementów formacji tego międzynarodowego ruchu są rozsiane po całej Polsce małe, kilkuosobowe fraternie.

Tworzenie małych grup jest realizacją soborowej wizji parafii, która jest „wspólnotą wspólnot". Pod warunkiem, że grupy te nie będą działały w oderwaniu od życia parafii – podpowiadają duszpasterze. – Włączamy się w to, co dzieje się w Kościele lokalnym – opowiada Krzysiek Mikulski. – W czasie wielkiej ewangelizacji w katowickim Spodku „ProChrist” ludzie z naszej wspólnoty byli doradcami duchowymi i posługiwali modlitwą wstawienniczą. Prowadziliśmy też w jednej z parafii kurs Alfa. Czujemy wielką łączność z Kościołem powszechnym. Staramy się słuchać tego, co mówi Pan Bóg i rozeznawać, o co mamy się modlić. Widzę, jak ważna jest w tych małych wspólnotkach modlitwa za Kościół. Skoro sam Jezus w najbardziej dramatycznej chwili błagał Ojca o jego jedność, to jak moglibyśmy o takiej modlitwie zapomnieć?

Szczypta soli

Czy małe, nieformalne wspólnoty wyrastające nad Wisłą są szansą, czy zagrożeniem dla Kościoła? – pytam ks. Jarosława Międzybrodzkiego. – To przede wszystkim wielka szansa. Znak czasu. Świetnie, że ludzie chcą spotykać się po domach i wspólnie modlić. To nowość. Tym bardziej tu, na Śląsku, gdzie wspólna domowa modlitwa jest sprawą bardzo wstydliwą. Wielu małżonków pomodli się wspólnie, ale tylko w kościele. Domowa modlitwa jest nie do przejścia. To dla nich coś między herezją a bestialstwem (śmiech) Sam fakt, że kilka rodzin spontanicznie modli się i czyta Biblię jest ogromną szansą. A zagrożenia? Pojawiają się zawsze, gdy w grę wchodzi zbyt wiele ambicji i pychy. Gdy pojawia się myślenie: Nikt się nie modli tak świetne jak my, nikt nie interpretuje tak Pisma jak my! Po co nam Kościół? Co nam może powiedzieć jakiś młodziutki wikary z dwuletnim stażem? Zagrożeniem jest też to, że wiele z tych grup nie potrafi odnaleźć się w innych, istniejących już wspólnotach: oazie, neokatechumenacie, Focolari. Czują się świetnie we własnym sosie. Taka mała domowa wspólnota może powstać z braku akceptacji i podporządkowania się. A to jest niebezpieczne…

Niektórzy, widząc zjawisko katolików spotykających się „po domach”, przywołują opisy Kościoła pierwszych chrześcijan. Czy to nie nadużycie? – Kościół pierwszych chrześcijan cechował ogromny dynamizm ewangelizacyjny – opowiada ks. Międzybrodzki – Ci ludzie spotykali się po domach nie z własnego wyboru. Taka była konieczność chwili. Oni nie mieli innego wyjścia. Nie chodzi przecież o to, byśmy dziś opuszczali kościoły i chowali się w zaciszu naszych domów.

„My jesteśmy ziarna, rozrzucone ziarna. My jesteśmy armia, niewidzialna armia” – śpiewał przed laty Tomasz Budzyński. Dziś sam modli się w małej wspólnocie neokatechumenalnej.

Rozrzucona po blokowiskach „niewidzialna armia” ściska w rękach różańce i opasłe tomy Biblii. – Taka malutka, krucha wspólnotka wystarczy – wyjaśnia o. Dariusz Cichor, paulin z Jasnej Góry. – Bo sam Kościół jest zaczynem, jest malutką szczyptą soli, która w pogańskim środowisku daje znaki wiary i nadaje smak wszystkiemu. Malutka wspólnota powoduje ferment w całym środowisku! Ja zawsze mówiłem ludziom ze wspólnot, które prowadziłem: nie musi być nas wielu, może być garstka, to wystarczy.