Nie da się prosto wytłumaczyć

Andrzej Urbański

publikacja 14.10.2009 14:45

O stracie dziecka mówią ojciec, matka i ksiądz, który ludziom po takiej tragedii towarzyszy

Nie da się prosto wytłumaczyć

Dla Łukasza nadzieja umiera ostatnia

7 kwietnia 2009 r. już do końca mojego życia zapadnie w mojej pamięci. Nie, nie wygrałem tego dnia na loterii… Tego dnia urodził się martwy nasz syn Dominik Franciszek. Musimy z tym żyć. Tak bardzo pogubiłem się w życiu, że nawet nie potrafię wyrazić jasno swoich myśli. Od śmierci naszego dziecka minęło 6 miesięcy, a ja cały czas myślę, że to było góra dwa tygodnie temu. W międzyczasie zabrałem żonę na wakacje, na dwa tygodnie, żeby trochę oderwać się od codzienności. Nic prawie nie pamiętam z tych wakacji. Czas wydaje się biec innym torem niż zwykle. Dni, tygodnie a nawet miesiące zlewają się i coraz trudniej umiejscowić wydarzenia w minionym czasie.

Najbardziej teraz tęsknię za żoną. Strasznie oddalamy się od siebie. Z jednej strony kobieta, która nosiła pod sercem nowe życie, z drugiej strony mężczyzna, który na to nowe życie czekał. Myślenie każdego z nas jest inne. To bardzo ciężka próba. Nie wiem, na ile jeszcze jesteśmy razem, a na ile osobno. Choćbym nie wiem jak się starał, to mogę sobie tylko wyobrazić, co czuje teraz moja kochana żona.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zanim począł się Dominik, mieliśmy z żoną jeszcze dwie straty we wczesnym stadium ciąży. Wtedy nigdy nie poruszałem tego tematu. Uważałem to za temat tabu. Tym razem widziałem naszego synka. Był fizyczny. Piękny chłopak, podobny do mnie, jak dwie krople wody. Po tej stracie dotarło do mnie, jak nie fair zachowałem się poprzednio. Te dwie ciąże to też były dzieci… nasze dzieci. Chciałbym umieć powiedzieć takie słowa, które ukoiłyby zranione przeze mnie oraz przez życie serce mojej żony. Nie ma takich słów. Jesteśmy teraz jak rozbitkowie na bezludnej wyspie, z tym, że każdy na swojej i żadne z nas nie zwraca uwagi na przepływające statki.

Dawno temu bagatelizowałem swoją wiarę w Boga i byłem daleko od Niego i Kościoła. Ale mawiają: „jak trwoga, to do Boga”. Bardzo mądre słowa. Kiedy Dominik umierał, modliłem się, aby Pan go nam nie zabierał. Zabrał. Miałem w sobie złość. Jestem jednak zbyt „mały”, aby kwestionować Jego wybory. On widocznie wybrał inną drogę dla nas.

Wróciłem do wiary i Kościoła jak syn marnotrawny. Modlę się o to, abym z dnia na dzień stawał się lepszym człowiekiem i aby Pan chciał mnie kiedyś widzieć. Marzę o spotkaniu z moim synem. Dostałem lekcję szacunku do życia. Zarówno tego poczętego, jak i dorosłego. Jakże bolesna lekcja. Wszystkie dotychczasowe problemy i rozterki, wybory, przed którymi stawałem, wydają się teraz niczym. Śmierć dziecka zmienia wszystko bezpowrotnie. Człowiek zostaje jednak w tym świecie. Słońce wschodzi i zachodzi, Ziemia się obraca, ale teraz czas płynie inaczej. Wewnątrz mnie jest pustka. Kiedyś tętniło tam życie. Nie wiadomo, na co czekać. Życie straciło sens. Pozostaje tylko modlitwa i nadzieja na lepsze jutro. Nadzieja umiera ostatnia.
Agnieszka – matka trzech aniołków

Przez cały czas mam wrażenie, że to tylko koszmar, z którego zaraz się obudzę. Tak bardzo chciałabym, żeby moje dzieci żyły. Jestem matką trzech aniołków. Dwoje pierwszych dzieci umarło w pierwszych tygodniach ciąży, trzeci syn, przedwcześnie urodzony, zmarł w kwietniu tego roku. Od dnia jego śmierci czas stanął w miejscu. Każdy poranek jest walką, żeby wstać i dalej żyć, a każda noc skąpana łzami, modlitwą o siłę, żeby to wszystko przetrwać.

Co dzień pytam: dlaczego? Choć wiem, że odpowiedź nie przyjdzie szybko. Modlę się tylko, aby to cierpienie miało sens. Bardzo tęsknię i wiem, że ta tęsknota zamieszkała w moim sercu już na zawsze i zawsze będzie brakować w domu kogoś, kto był kochany. Kogoś, kto pokazał, czym jest szczęście. Śmierć dziecka to bardzo ciężka próba zarówno dla małżeństwa, jak i najbliższej rodziny. Śmierć może zbliżyć, ale może też bardzo oddalić. Za tych, którzy zostali przy nas, dziękuję Bogu z całego serca i proszę, żeby mieli tę siłę, by dalej iść z nami. Mamy siebie, jednak mężczyzna i kobieta znacznie różnią się w przeżywaniu żałoby. To różne spojrzenie i zamykanie się w swoim bólu czasem przytłacza i oddala nas od siebie, jednak wierzę, że wyjdziemy z tego umocnieni, bo przecież pobraliśmy się z wielkiej miłości i ona nas uratuje.

Jak sobie radzę? Czasami ten ciężar przygniata tak bardzo, że nie można złapać oddechu. Modlę się o siłę i wsparcie, modlę się, żeby Bóg pomógł mi się podnieść. Poznałam też ludzi, którzy są w podobnej sytuacji jak my, którzy są rodzicami aniołów i ta świadomość, że oni są i zawsze są chętni, żeby porozmawiać, ratuje mnie. To takie ważne móc podzielić się z kimś swoim bólem, móc wyrzucić to z siebie i płakać łzami, które oczyszczą zranione serce.

Wierzę w to, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym z uśmiechem będę mogła powiedzieć: jestem matką anioła. Będzie to dzień, w którym w moim sercu zamieszka spokój, a łzy, które pojawią się na moim policzku, będą łzami szczęścia, że gdzieś tam, w pięknej krainie, gdzie jest nieskończona miłość i nie ma cierpienia, czekają na mnie trzy cudowne dusze moich dzieci.
Empatia i milczenie o. Marcina

Zastanawiało mnie zawsze, że Jezus w czasie spotkań z ludźmi nie tłumaczy wszystkiego, nie zaspokaja naszej ciekawości, nie odpowiada na pytanie „dlaczego?”. Nie jest teologiem-teoretykiem, który za wszelką cenę chce wszystko wyjaśnić do końca. Jest prawdziwym duszpasterzem z ludzkim sercem, w którym jest miłość do każdego człowieka. Przychodzi i jest, okazuje miłosierdzie i daje wsparcie, pociesza i ociera łzy, przytula i przebacza grzechy. Po prostu zawsze jest przy człowieku, także w cierpieniu, w samotności i w śmierci.

Niejednokrotnie spotkałem się z bolesnymi wyrzutami ze strony wiernych, że ksiądz w szpitalu wpada na salę jak wicher, udzielając w pośpiechu sakramentów, czy to namaszczenia olejem chorych czy Komunii św., nie mając chwili na zwykłe ludzkie towarzyszenie, rozmowę, wysłuchanie. Podobnie może być z kolędą, spowiedzią, kancelarią parafialną. To trochę tak, jakby ksiądz był tylko „nosicielem”, takim kurierem-dostawcą. Tak sobie myślę, że skoro Jezus był bardzo ludzki i był cały z cierpiącymi i potrzebującymi, to ja, ksiądz, też powinienem być bardziej ludzki. Jezus chce przychodzić przeze mnie, ale może przede wszystkim – we mnie, z moją ludzką empatią, słuchaniem, milczeniem, płaczem, współczuciem i współcierpieniem, bo chyba właśnie o to chodzi, żeby każdy, kto się spotka z księdzem, spotkał i doświadczył Jego obecności, a nie tylko miał kontakt z bezosobowym funkcjonariuszem kultu.

Trudno być dobrym duszpasterzem według serca Jezusowego, bo najpierw trzeba stać się człowiekiem i to w dodatku ludzkim, który kocha i ma otwarte serce. Ma czas.

Gdy zacząłem spotykać się z osobami, które doświadczyły śmierci swojego dziecka, a także odpisywać na listy na forum dla rodziców po stracie dziecka, czułem na początku, że zderzam się z innym światem. Próbowałem wyjść z poprawną teologią, prostując niewłaściwe myślenie o Bogu, udzielając katechizmowych odpowiedzi. Było to dla mnie bardzo trudne, czułem się osaczony i bardzo samotny po tej stronie barykady. Miałem poczucie, że bronię i tłumaczę Boga, starając się Go ochronić przed przepełnionymi bólem zarzutami. Ciągle te same pytania i te same moje odpowiedzi.

Jezus mówił do ludu inaczej niż uczeni w Piśmie, znawcy Prawa i faryzeusze. Faryzeusz znaczy dosłownie „oddzielony”. Tak się czułem. Wydawało mi się czasami, że wiem lepiej, że wszystko da się wytłumaczyć. Teraz już nie mam tej pewności. To, co mogę zrobić, to być, pomodlić się, poświęcić czas, wysłuchać, pomilczeć, towarzyszyć w bólu i nie bać się pytań, na które nie znam odpowiedzi. Dobrze jest być razem po tej samej stronie, kierując z wiarą modlitwę do Boga, abyśmy wytrwali do końca, z nadzieją, że Jego obietnica już niedługo się spełni. Może to taki męski sposób działania, że trzeba być tym mocniejszym, niewzruszonym i wszystkowiedzącym? Wiem, że podobne rozterki przeżywają ojcowie zmarłych dzieci, ale Jezus też był mężczyzną. Płakał nad grobem Łazarza, z przerażenia pocił się krwawym potem w Ogrójcu, a z krzyża wołał: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?”. Był taki ludzki, nie bał się słabości i bezradności. Jako ksiądz chcę być jak Jezus, być z Jezusem, uobecniać Jego dobre, współczujące serce moim własnym sercem. Takim duszpasterzem pragnę być. Uczę się dzięki tym, którzy tę prostą, ludzką miłość ze mnie wydobywają, spod maski uczonego w Piśmie.