Część serca zostawiłam w Afryce

Mira Fiutak

publikacja 07.07.2018 05:45

O rozmowach z misjonarką nazywaną Matką Trędowatych i prawdziwych spotkaniach z drugim człowiekiem opowiada Krystyna Surma, która wkrótce wyjeżdża do pracy w Kenii.

Z dziećmi podczas wyjazdu misyjnego do Ugandy. Archiwum prywatne Z dziećmi podczas wyjazdu misyjnego do Ugandy.

Mira Fiutak: Kiedy po raz pierwszy pomyślała Pani, żeby swoje życie związać z misjami?

Krystyna Surma: Pierwsze pragnienia misyjne pojawiły się w szkole średniej, a może nawet wcześniej. Przypominam sobie spotkanie z podróżnikiem opowiadającym o Japonii; wtedy zaciekawił mnie świat. A potem bardzo wpłynął na mnie film „Misja”. Poczułam, że chcę iść w tym kierunku. W liceum te pragnienia narastały i dokładnie 10 lat temu wyjechałam na Ukrainę z ojcami oblatami, to było moje pierwsze doświadczenie misyjne. Pragnienie raz po raz dawało o sobie znać, ale było mi trudno je zweryfikować, bo w miejscu, gdzie żyłam, nie było wiele środowisk misyjnych. Na studia magisterskie pojechałam do Poznania. Miała na to wpływ Lednica, na której co roku wolontariusze posyłani są na misje. To dotknęło mojego serca. Wybór studiów nauczycielskich również był związany z myślą o misjach.

Czy na tej drodze były osoby, które utwierdzały Panią w tym pragnieniu?

W Poznaniu, jak co roku, organizowany był tydzień misyjny, w którym bardzo chciałam uczestniczyć. W programie było dużo wydarzeń, a mnie zawsze coś stawało na przeszkodzie. Pamiętam, jak szłam w sobotę do kościoła w parafii, przy której mieszkałam, smutna, że tak mi to wszystko uciekło. I wtedy okazało się, że właśnie tam był ostatni punkt tygodnia misyjnego. A była to Msza w 101. rocznicę urodzin doktor Wandy Błeńskiej, wielkiej misjonarki i lekarki, która ponad 40 lat pracowała w Ugandzie, lecząc trędowatych. W tłumie zobaczyłam drobną, wyjątkową postać pani doktor. Spotkanie z nią tamtego wieczoru zapaliło we mnie misyjny zapał, dodało odwagi, aby działać i szukać misji. Kilka miesięcy później dowiedziałam się więcej o pani Błeńskiej oraz o możliwości odwiedzania jej w domu.

Jak zapamiętała Pani te spotkania?

Byłam pod ogromnym wrażeniem jej pogody ducha. Odpowiadała na nasze pytania cierpliwie. W kontakcie z nią tak wiele było pięknego milczenia, jakby zastanawiała się nad każdym słowem, które zaraz powie. I to milczenie nie wnosiło napięcia, wręcz przeciwnie, głęboki pokój. Pełna radości obdarzała nas swoim uśmiechem, ciepłym i troskliwym spojrzeniem. Mimo że byłyśmy obce, czułam się, jakbym była jej bliska. Mówiła o tym, aby być radosnym, żeby się dużo uśmiechać do ludzi, być życzliwym, aby nie pamiętać złego. Nie wiem, kiedy zrodziło się to pragnienie, czy w tamtą misyjną sobotę, czy na pierwszym spotkaniu, ale zapragnęłam, aby była moją patronką. Nigdy nie miałam odwagi o to zapytać wprost.

Ostatnie nasze spotkanie było niezwykłe. Usiedliśmy przy łóżku bardzo słabej już pani doktor. Była wspólna modlitwa. Ona szeptem modliła się nawet w języku afrykańskim. Trwaliśmy tak przy niej. I wtedy kolega nieoczekiwanie zwrócił się do pani doktor z prośbą, aby się za mnie wstawiała do Boga i opiekowała się mną, gdy będzie w niebie. Pamiętam radosne oczy pani Błeńskiej i delikatne skinięcie głową. Potem pobłogosławiła każdego z nas. Wpierw zrobiła krzyżyk na czole, a potem, obejmując dwoma rękami głowę i lekko się unosząc, ucałowała. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to nasze pożegnanie. Pani doktor odeszła trzy dni później.

Potem spotkałam drugą ważną na tej mojej drodze osobę, ojca misjonarza kombonianina, dzięki któremu dowiedziałam się o Ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów i rozpoczęłam formację w Krakowie. Wraz z grupą ŚMK wyjechałam na misyjne doświadczenie do Ugandy.

Czym zajmowaliście się tam na miejscu?

Przede wszystkim był to wyjazd ukierunkowany na rozeznanie powołania. Czy możemy pracować w tamtejszych warunkach, klimacie. Poznawaliśmy pracę misjonarzy, jeździliśmy do nich na wioski. Prowadziliśmy zajęcia w domu dziecka i w szkole, pomagaliśmy w pracach na polu. Po tym miesiącu miałam już jakieś rozeznanie, chociaż była to przecież namiastka pracy misyjnej.

A czego nauczył Panią ten pobyt w Ugandzie?

Tam doświadczałam prawdziwego spotkania z drugim człowiekiem. Nie było zabiegania, pędzenia do swoich obowiązków, ale kiedy spotykało się kogoś, to on był najważniejszy. Kiedyś poszliśmy do slumsów. Ze względów bezpieczeństwa wszystkie swoje rzeczy zostawiliśmy w ośrodku. Rozmawialiśmy tam z różnymi ludźmi, m.in. panią, która opowiadała nam o swoim trudnym życiu. Bez narzekania, z wdzięcznością za to, że w ogóle ma co włożyć na palenisko, by przygotować posiłek. Na koniec o. Maciej przepraszał ją, że nie możemy jej nic dać, bo nie mieliśmy niczego przy sobie, nawet cukierków dla dzieci. A ona powiedziała: „Daliście mi najwięcej, daliście mi swój czas, swoją miłość. Opuściliście swój kraj, bliskich i jesteście teraz tutaj ze mną”. Takie sytuacje bardzo zmieniały moją perspektywę. To była jedna wielka lekcja miłości. Zobaczyłam, że ludzie, którzy mierzą się z naprawdę poważnymi problemami, takimi jak brak jedzenia, choroby, brak dostępu do opieki medycznej, edukacji, którzy mają często tak niewiele, są szczęśliwi i wdzięczni.

Łatwo było wrócić do tego zabieganego świata?

Powrót nie był łatwy. Część serca zostawiłam w Ugandzie. Było dużo emocji, ale wiedziałam, że one nie mogą wpływać na podejmowanie ważnych decyzji; że muszę odczekać. Bardzo chciałam wyjechać, ale zaraz po studiach dostałam ofertę pracy w szkole. Rozeznałam, że może to ma być moje praktyczne przygotowanie do pracy misyjnej, do tego, co mogłabym tam robić. Ale wspominam ten okres jako taki czas w rozdarciu. Tęskniłam za misjami. W końcu przyszedł moment na decyzję. Wiedziałam, że to jest ta droga. Że chcę iść za tym, co ciągle do mnie wraca z większą siłą. Decyzję podjęłam przed rokiem, w marcu, z pomocą św. Józefa. I rozpoczęłam przygotowanie w Centrum Formacji Misyjnej.

Na czym będzie polegała Pani praca w Kenii?

Skontaktowałam się z siostrą Alicją, orionistką w Laare, i okazało się, że potrzebują tam nauczyciela. Będę pomagała siostrom w projekcie adopcji na odległość, a także w prowadzeniu zajęć dla dzieci. Potem dojdzie szkoła i może zajęcia muzyczne.

Jak można włączyć się u nas w adopcję na odległość?

W Kenii pracuje polska misjonarka s. M. Alicja Kaszczuk MMM, przełożona wspólnoty sióstr orionistek w Laare, która koordynuje projekty dożywiania dzieci i adopcji na odległość. W Polsce działają Fundacja Księdza Orione Czyńmy Dobro oraz Fundacja Boże Atelier, które współpracują z siostrami. Prowadzona przez nie adopcja na odległość polega na wsparciu konkretnego dziecka z wioski Laare, które jest sierotą lub którego rodzice są w bardzo trudnej sytuacji materialnej i życiowej. Są to głównie rodziny wielodzietne, często naznaczone wirusem HIV, który zaatakował w tym regionie już 75 procent rodzin podopiecznych. Miesięcznie to 70 zł dla dzieci uczących się w szkole podstawowej i 150 zł dla starszych w szkole średniej. Na wyżywienie, odzież, opiekę medyczną, koszty edukacji i ubezpieczenie. Siostry umożliwiają też odwiedzenie tych dzieci w Kenii. W wioskach jest dużo dzieci niedożywionych, chorych i nieobjętych edukacją. Istnieje też adopcja bezimienna, która pozwala siostrom na udzielanie doraźnej pomocy spotkanym w wiosce dzieciom. Informacje o adopcji można znaleźć na stronie fundacji (www.czynmydobro.pl).

Czy myśli Pani już o tym, co będzie po tych dwóch latach?

Kiedy pojawiło się we mnie to pragnienie, pomyślałam, że jak już wyjadę na misje, to chciałabym służyć tam jak najdłużej, może całe życie, jak pani Błeńska. Natomiast teraz, mając świadomość ograniczeń fizycznych i psychicznych człowieka, wiem, że czasem nasze pragnienia w zderzeniu z rzeczywistością okazują się niemożliwe. Jestem otwarta, chciałabym tam być tak długo, jak będzie chciał tego Pan Bóg.

Co będzie największym wsparciem w trudnościach?

Myślę, że obecność Tej, która dała światu Boga i która uczy, jak Go kochać, jak Mu służyć, jak żyć. Maryja. Kiedy jest bardzo ciężko, pojawia się strach, smutek, kiedy pojawiają się trudne doświadczenia, chwytam za różaniec. Proszę Ją o pomoc i Ona zawsze przychodzi z pokojem do mojego serca albo z rozwiązaniem. Ona jest moją siłą, zawsze prowadzi mnie do Jezusa i wiem, że będzie ze mną tam, w Kenii. Jak św. Maksymilian Kolbe mówił, że jest rycerzem Maryi, tak ja chciałabym być tam Jej misjonarką.

Misjonarka

Krystyna Surma ma 28 lat, pochodzi z Lublińca, skończyła edukację wczesnoszkolną i przedszkolną na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, gra na fortepianie. Należała do Akademickiego Koła Misjologicznego w Poznaniu. W 2013 r. była na miesięcznym wyjeździe misyjnym w Ugandzie. Po przygotowaniu w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie 9 czerwca w kościele św. Teresy Benedykty od Krzyża w Lublińcu- -Steblowie została posłana na misje przez biskupa gliwickiego Jana Kopca. 6 lipca wylatuje na 2 lata do Kenii. Będzie pracowała w placówce sióstr orionistek w Laare, 219 km od Nairobi.