Ostatnia góra

Krzysztof Błażyca

publikacja 06.07.2018 05:45

Niedźwiedzie na terenie parafii to jak element krajobrazu. I jeden człowiek w promieniu 4 km. – Trzeba się przyzwyczaić – śmieje się ks. Krzysztof Kowal, który 15 lat spędził na Kamczatce.

Ostatnia góra archiwum ks. krzysztofa Kowala

Zima zaczyna się tam w październiku, a śniegu nie spada mniej niż dwa metry, czasem nawet cztery. – W marcu wieje ze śniegiem, a w maju na dwoje babka wróżyła. Dopiero pod koniec maja i na początku czerwca trochę się ociepla i budzą się niedźwiedzie. W czerwcu wszystko rozkwita w takim tempie, że pokrzywa rośnie 20 cm na dobę. Tam się nauczyłem obgryzać korę z drzew, jeść zupę pokrzywową i pierwszą trawę, czyli czosnek niedźwiedzi. Tylko trzeba patrzeć, czy ma dwa listki, czy jeden, bo wtedy jest trujący – opowiada ks. Krzysztof.

Wulkany

Wspomina Pietropawłowsk. Kościoła jak nie było, tak do dziś tam nie ma. Władze nie pozwoliły na budowę. Z okna drewnianej chaty służącej za plebanię spoglądał na Zatokę Awaczyńską. – Po lewej stronie Wulkan Wiluczyński, idealny stożek. Z innej strony miasta kolejne dwa, aktywny Goriełyj, no i Mutnowski, przepiękny, do którego wchodzi się przez boczny krater – opowiada. Jest też Kluczewska Sopka. Próbował ją zdobyć trzy razy, ale „nie wpuściła”. – 26 godzin w drodze, 45 stopni nachylenia. Tam ginie z 10, 15 osób rocznie. Żeby żyć, trzeba mieć szacunek do gór, tym bardziej do wulkanów, bo to nie są zwykłe góry – mówi ks. Krzysztof. Wchodził też na Koriacki („supertrudny”) i na Awaczyński. Ten ostatni 400 lat był spokojny. – Wybuchł, gdy tam byłem w 2005 r. Na szczęcie nie poszło na miasto. Ale ludzie się nie przejmują. „No wybuchł, pranie znów było siwe” – skwitowała gospodyni z sąsiedztwa – opowiada ks. Krzysztof.

Kocha góry, bo jak przyznaje, uczą człowieka pokory. – Każdy, kto idzie, ma życie innego na sznurku. Krystek nas zablokował, gdy zaczęliśmy spadać z półtora kilometra. Potem już na czworakach schodziliśmy. Noga, czekan, noga, czekan… I tak przez 7 godzin. Najgorsze są tzw. bomby, odrywające się kawałki lodu i kamienie. Trzeba się z nimi mijać. Wulkany też są niebezpieczne, nie tylko przez nieprzewidziany wybuch. Trzeba obserwować, z której strony jest wiatr, wiedzieć, że występują bezwonne gazy. Istnieje tzw. dolina śmierci. Zwierzęta tam padają.

W tajdze

Ksiądz Krzysztof, zanim trafił na Kamczatkę, był wykładowcą seminarium diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Zgłosił się do wyjazdu w odpowiedzi na apel biskupa Tadeusza Mazura, wówczas pracującego w Irkucku. Wyruszył… rowerem. Przejechanie 5,5 tys. km zajęło mu trzy miesiące. Najpierw do Irkucka, gdzie był przez 2 lata proboszczem.

– Ludzie rowerem do pracy dojeżdżają. No to mówię, że rowerem pojechałem do pracy. Trzeba mieć motywację – śmieje się. Irkuck jest największą diecezją świata, obejmuje pięć stref czasowych. Ksiądz Krzysztof przejechał wraz z dwoma przyjaciółmi całą Rosję. – A im dalej od Moskwy, tym ludzie życzliwsi. I w więzieniu w tajdze spaliśmy, bo najbezpieczniej. Takie otwarte lepianki, strażnik z bronią przy nas. Za Uralem babuszka zaserwowała w porcelanowej filiżance herbatę i wareńki, pierożki z truskawkami. Tyle spotkań po drodze… – wspomina.

Były też niewiadome. – Około 870 km od Pietropawłowska siedliśmy na skrzyżowaniu w lesie i czekaliśmy, aż coś pojedzie, by spytać o kierunek – opowiada. W końcu zatrzymał się samochód. – Uważajcie, bo tu niedźwiedź chodzi – usłyszeli. Z niedźwiedziami oswajał się przez kolejne lata. – Miałem przyjaciela Siergieja, Koriaka. To lud pierwotny na Kamczatce, podobnie jak Eweni, Aleuci – wymienia. – Wiele rozmawiałem z Siergiejem o niedźwiedziach. Nauczył mnie czytać ich ślady. Inaczej jest, gdy niedźwiedź rozstawi pazury, a inaczej, gdy ma miękką stopę i delikatnie podejdzie – tłumaczy. Ks. Krzysztof wspomina tragiczne wydarzenia ze stacji badawczej: – Otoczyło ją 10 niedźwiedzi, bo ludzie zostawiali na zewnątrz resztki jedzenia. Zapach je zwabił. Zginęło tam wtedy dwóch Polaków. Niedźwiedzie odstrzelono z powietrza.

Opowiada o Koriakach, Aleutach. – Najpierw Kozacy podbili ich dla cara. Kiedy przyszedł komunizm, trafili do kołchozów. Wcześniej żyli z natury, potrafili z renifera zrobić wszystko. I lekarstwo, i tłuszcze, i mydło, i coś uszyć. Nie zmarnowało się ani jedno ścięgno. Komuniści przyszli, wyciągnęli dzieciaki z tej naturalnej kultury. W internatach nauczyły się pisać i czytać oraz pić, palić i używać telewizora. Potem już nie potrafiły mieszkać na wsi.

Alkoholizm to tu tragedia – podkreśla kapłan. – Na wsi 70 proc. mężczyzn z powodu alkoholizmu nie dożywa czterdziestki. Alkohol zawsze można wziąć na kredyt. Chleb nie zawsze. Potem, gdy przychodzi czas połowów łososia, wypłacają tym zadłużonym ludziom za 10 kg czystej ikry równowartość… 10 jajek. Ksiądz jeszcze raz wspomina Siergieja. – Miał trzech synów. Sasza, który u nas miał praktykę, został zabity ciosem w serce, gdy miał 15 lat. 12-letni Wołodia był upośledzony z powodu alkoholu. A o 18-letnim Aleksieju ojciec powiedział: „On już ma chorą duszę”. Chodziło o to konsumpcyjne podejście…

Tu wiara kosztuje

– Terytorium przypadające na katolickiego kapłana to obszar trzy razy większy od Polski – mówi ks. Krzysztof. – 40 osób uczestniczy w życiu parafii, w kartotekach jest ok. 80. Do biskupa miałem 4500 km. Próbowaliśmy budować kościół, ale nie udało się. Trzy projekty, trzy plany, tamtejsza firma nie oddała papierów. Na jednym z osiedli zabroniono mi wchodzenia do domów parafian – że to niby teren wojskowy i ksiądz nie ma tu wstępu. A że z zasady jest wolność religijna, to było to takie tam gadanie. Tu trzeba wszystko orać pod górkę – mówi.

W miejscowości Klucze, pod Kluczewską Sopką, odprawiał na zewnątrz Msze dla ok. 10 osób. Cięły komary. – Wtedy kolega z Polski, który robi dmuchane zamki, zaproponował, że zrobi dla mnie dmuchany kościół, bo w Kluczach i tak nigdy bym nie wybudował świątyni – śmieje się. 100 kg gumowego kościoła z nagrzewnicą. Wysoki na 11 metrów, z wieżą.

Wszystko było gotowe

– Tylko gdzie Krym, a gdzie Rzym? Zebrałem nawet pieniądze na transport, ale media w Polsce rozdmuchały sprawę, że ksiądz nie może wybudować kościoła, a to wywołało negatywne podejście Rosjan. I dostałem szlaban na wszystko, co było związane z tym kościołem. Próbował przemówić do rosyjskiej duszy. – Ateizm jej nie zniszczył, jest bardzo podatna na sacrum. „Salę organową wam zrobię, nie macie takiej na 2000 km wokół” – przekonywałem. Rosjanie są wrażliwi na organy, na piękno. To bardzo uczuciowy naród. „Ja będę się modlił, a wy tu macie kulturę” – mówiłem. Ale nie pozwolili. Z różnych przyczyn. Stałem się persona non grata – wspomina.

O wierze na Kamczatce powie, że to wiara prozelitów. – Jest świeża. Miałem doktora filozofii, nauczył się całego katechizmu od deski do deski. Po polsku, bo nie mieli po rosyjsku. No i tam wiara kosztuje. Dosłownie. Kto by u nas dojeżdżał do spowiedzi wielkanocnej trzy dni i płacił równowartość 100 dolarów? Bo tyle kosztują bilety! 14 godzin autobusem w jedną stronę, ponad 900 km. Podkreśla, że nie da się wierzyć bez kultury i że trzeba uszanować kulturę, w której pojawia się katolicyzm. – Miałem więc długie włosy i brodę. Bo dla nich byłem batiuszką. Tylko mi żony brakowało – żartuje.

Przyznaje, że na Wschodzie ludzi cechuje „przeżywanie sacrum”. – Patrzę, na ulicy „poluje” na mnie młody człowiek. Podchodzę. On pochyla głowę, całuje kraj rękawa sutanny i prosi o błogosławieństwo. A liturgia to dla ludzi służba: „co ja mogę dać, co mogę zrobić?”. Ksiądz Krzysztof przyznaje, że po kilkunastu latach na misji „nie patrzy na parafię pod względem liczb”. – Ważny jest indywidualny człowiek. Co z tego, że 60 dzieci pójdzie do Komunii. Pytanie, ile z tych dzieci faktycznie jest przyprowadzonych przez rodziców ze względu na wiarę. Ile rodzin przeżyje to spotkanie z Chrystusem?

Pomoc

Po Kamczatce trafił do Gruzji, gdzie pracował dla tamtejszej Caritas. – Była pralnia, cztery pralki. A oni mówią, że to tylko dla katolików. Więc im tłumaczę, że Caritas jest dla wszystkich, nie tylko dla katolików. Przez takie postawy Kościół traci. A zyskuje, gdy bezinteresownie pomaga – dodaje kapłan. – Z siostrami wybudowaliśmy dom niewierzącemu, animiście, bo go wyrzucili skatowanego z samochodu. A on na końcu wyrzeźbił Pana Jezusa z pochyloną głową i uśmiechem. „On dopiero co umarł, oddał duszę Ojcu” – powiedział ten człowiek. Gruzja go zainspirowała. A potem jeszcze pojawiły się Abchazja, Azerbejdżan, Armenia. I tak powstała założona przez ks. Krzysztofa fundacja Serce dla Kaukazu.

– Chcieliśmy pomagać tamtejszym rodzinom. Serce tam zostało. Jeżdżę tam dwa razy do roku z grupami charytatywnymi, jeśli jest czas. Pomagamy domom dziecka, osobom starszym. Weź, pojedź i sprawdź… Dziś ks. Krzysztof jest proboszczem parafii Miłosierdzia Bożego w Pile. Fascynują go Nepal i Tybet, „poletka kukurydzy, dom otwarty i życie ze słońcem” – jak mówi. Pasja do gór pozostała, ale… – Uparty byłem, aż mnie Pan Bóg położył na wózek dwa miesiące przed wyjazdem. Kręgosłup. Charakter się nie zmienia, ale takie doświadczenie uczy pokory. Dla mnie każdy wyjazd to zawsze ostatnia góra – mówi. I wspomina ten wyjątkowy czas – raz na Koriackim, o 6 rano. – 15 wulkanów naokoło, a jeden na tle zorzy wyrzuca z siebie wszystko. Tylko po ten jeden widok mógłbym wejść. Potem tydzień się odchorowuje. Ale radość wejścia jest. I Mszę za kawałkiem skały odprawiałem…•

Więcej o fundacji założonej przez ks. Krzysztofa na: http://www.sercedlakaukazu.pl/

TAGI: