Kawa przed katedrą

Anna Kwaśnicka

publikacja 11.06.2018 04:45

– Pielgrzymowanie nauczyło mnie doceniać życie tu i teraz – mówi Agnieszka Zientarska.

Pątniczka na szlaku. Agnieszka Zientarska Pątniczka na szlaku.

Opolanka podczas spotkania „Czas podróżników” opowiadała o Drodze św. Olafa. – Wiedziałam, że trasa jest trudna, a Norwegia bardzo droga… Nie można jednak nie realizować swoich marzeń – mówi Agnieszka Zientarska, która samotnie przeszła blisko 700-kilometrowy pielgrzymi szlak z Oslo do grobu św. Olafa w Trondheim.

To nie był zwykły trekking

Nim wyruszyła w drogę, zatrzymała się na kilka dni w norweskiej stolicy u kolegi ze studiów. Dzięki niemu poznała Norwega, który zaproponował jej świetnie płatną pracę menedżera w swoim hotelu. – Stanęłam przed wyborem: mieć czy być? Zastanawiałam się kilka dni. Chyba do końca życia żałowałabym, że pojechałam do Norwegii, by przejść pielgrzymią drogę, a spędziłam dwa miesiące, zarabiając pieniądze.

Droga św. Olafa jest omadlana od średniowiecza, dlatego to nie był zwykły trekking, to była moja pielgrzymka – przyznaje Agnieszka, która wcześniej już kilkakrotnie (po raz pierwszy 10 lat temu) doszła do Santiago de Compostela, przemierzając m.in. drogę francuską, północną czy portugalską.

– Przez pierwszy tydzień przechodziłam przez miejscowości i nie widziałam nikogo. Norwegowie to niesamowicie spokojni ludzie, którzy raczej siedzą w domach. Miałam swój namiot, zapas jedzenia z Oslo. Szłam, nikogo nie spotykałam, a na noc rozkładałam namiot. Tam to jest zupełnie legalne i bezpieczne – opowiada Agnieszka. To był tydzień, kiedy bolało ją całe ciało, które musiało na nowo przyzwyczaić się do funkcjonowania w pielgrzymiej drodze.

– Na tym odcinku oznaczenia trasy są bardzo rzadkie i trzeba być czujnym, by nie zabłądzić. Miałam też ogromne poczucie samotności, nie miałam z kim porozmawiać. Mocno się męczyłam. Ale kiedy doszłam do Hamar, w centrum informacyjnym dla pielgrzymów usłyszałam, że jeśli doszłam tutaj, to dojdę do grobu św. Olafa. I tak było. Od tego momentu tak naprawdę zaczęła się moja droga – podkreśla.

Natura to spokój

– Na trasie co 20–30 km znajdowałam domki przygotowane dla pielgrzymów, w których były łóżka, materace i różne towary, ale nie było obsługi, tylko skarbonka na opłatę. Było to dla mnie niesamowicie cennym doświadczeniem zaufania – tłumaczy. W jej opowieści przewija się nie tylko wartość zaufania, ale też głębokiego kontaktu z przyrodą.

– Kiedy wędrowałam przez lasy, to i spałam w lesie. A las w nocy zupełnie inaczej brzmi. Słyszałam wszystko – każdą nadłamywaną gałązkę, każde przebiegające zwierzę. Początkowo się bałam, ale po spotkaniu z lisem to się zmieniło. Zobaczyłam go, kiedy pewnego ranka otworzyłam namiot. Stał i się na mnie patrzył. Zrozumiałam, że bał się mnie tak samo jak ja jego. Nic mi nie zrobił, po prostu odszedł – wspomina.

Spora część pielgrzymiego szlaku wiedzie przez ogromne, puste przestrzenie w górach. – Po czterech dniach wędrówki w takim krajobrazie zaczęłam mieć inne wyobrażenie siebie samej – mówi. – Kiedy byłam zmęczona, na pół dnia położyłam się z owcami na łące i odpoczywałam. Tak naprawdę im bardziej się w życiu zwalnia, tym bardziej świat wokół nas też zwalnia. Norwegowie to rozumieją. Są mocno osadzeni w naturze, to daje im spokój, to ich ładuje.

By się spotkać...

W końcu spotkała też pierwszych pielgrzymów. Były to dwie kobiety z Niemiec, które po tygodniu zrezygnowały, bo droga okazała się dla nich za trudna. – Warunki nie były łatwe. To było lato, ale temperatura wynosiła około 14–15 st. C. W nocy spadała do kilku stopni powyżej zera. Co drugi dzień padał deszcz – wyjaśnia. W sumie na Drodze św. Olafa spotkała 10 pielgrzymów, z którymi ma kontakt do tej pory. Pątniczka opowiada też o norweskich lasach, dzięki którym zrozumiała obrazy Muncha. Wspomina o zamieszkanych domach, w których sprzęty mają po kilkaset lat i są w rodzinie przekazywane z pokolenia na pokolenie. I o trosce o środowisko.

– Wodę piłam z rzek, które są tam niezwykle czyste. Była to najsmaczniejsza woda, jaką kiedykolwiek miałam okazję próbować. Ale woda wodą, mnie bardzo brakowało kawy. W tych małych miejscowościach, przez które przechodziłam, nie było żadnych kawiarni ani restauracji. Dlatego wymyśliłam pewien sposób… Zaczęłam pukać do domów. Ale nie prosiłam wprost o kawę. Pytałam domowników, gdzie jest najbliższe miejsce, w którym mogłabym się napić kawy. Oni początkowo przejmowali się moim pytaniem, nawet dzwonili do znajomych, by ich spytać o najbliższe kawiarnie. A w końcu zapraszali mnie do siebie, chętnie rozmawiali i wszyscy koniecznie chcieli mnie podwozić.

Żałowałam, że przez pierwszy tydzień, kiedy doskwierała mi samotność, nie wpadłam na takie rozwiązanie – przyznaje Agnieszka. Podkreśla, że droga uczyła ją proszenia o pomoc, ale też przyjmowania jej, co nieraz okazywało się znacznie trudniejsze. Kiedy doszła do celu, do Trondheim, usiadła w kawiarence na placu przed katedrą i zamówiła kawę. To była jej chwila.