Uratować Boga

Przemysław Kucharczak

publikacja 31.05.2018 06:00

Kto dzisiaj zaryzykowałby życie, żeby uchronić Jezusa przed profanacją? Ten Ślązak to zrobił, choć strzelali do niego Niemcy, a Sowieci przykładali mu do piersi pepeszę. Józef Oślizło żyje do dziś w Skrzyszowie.

Uratować Boga Przemysław Kucharczak Droga, którą Józef z ks. Robertem wynieśli Najświętszy Sakrament. Ze wzgórz nad wsią strzelali do nich Niemcy.

To miejscowość pod Wodzisławiem Śląskim. Mało kto wie, jak bohatersko zachował się 73 lata temu jeden z jej mieszkańców, Józef Oślizło. Wtedy miał 16 lat, dziś – 89. Ta historia rozegrała się wiosną 1945 roku. Do Skrzyszowa, rodzinnej wsi Józefa, 27 marca wtoczyły się sowieckie czołgi, osłaniane przez piechotę. Czerwonoarmiści zaczęli plądrowanie domów. – O piątej rano wkroczyli do mie do piwnice Rusy – wspomina Józef. – Mój ręczny, czterokątny zegarek schowołech przed nimi do piecyka, bo sie w nim nie polyło. Myślołech se: „tam je pewne”. A oni wszyndzi zajrzeli... I już mieli zegarek – śmieje się dzisiaj.

Płonące probostwo

Okazało się, że uciążliwe towarzystwo sowieckich żołnierzy utrzyma się dłużej, bo front w Skrzyszowie zatrzymał się. Niemcy utrzymali pagórki nad wsią, skąd mieli doskonałe pole ostrzału. Sowieci zaczęli więc ewakuować mieszkańców. Jako jednego z pierwszych czerwonoarmiści wygonili proboszcza, księdza Roberta Wallacha, jednocześnie podpalając plebanię. W popiół zamieniły się w niej między innymi wiekowe, cenne księgi parafialne. Proboszcz zdążył wziąć tylko dwie walizki.

– Ksiądz polecioł jeszcze do chlewa, bo mioł konia i bryczka. Myśloł, że naładuje więcej bagaży na bryczka. Ale już tam nie było ani konia, ani bryczki... – relacjonuje Józef Oślizło. Żołnierze nie wpuścili też proboszcza do kościoła, skąd zamierzał zabrać Najświętszy Sakrament. Ksiądz spojrzał po raz ostatni na ogarnięte płomieniami probostwo, po czym zaraz ruszył piechotą do sąsiedniej wsi Mszana. Przygarnęli go tam miejscowi gospodarze, państwo Parzychowie.

Odwaga i zdecydowanie

Rodzinie Oślizłów Sowieci pozwolili zostać w Skrzyszowie parę dni dłużej. Już wtedy Józef zaryzykował swoje życie po raz pierwszy, stając w obronie swojej siostry. Sowiecki żołnierz próbował wyciągnąć ją z piwnicy na parter. Zrezygnował, gdy 16-letni Józef okazał zdecydowanie i odwagę. Lidia Wiśniewska, córka Józefa, zna to wydarzenie z opowiadań rodzinnych. – Żołnierz ciągnął dziewczynę za rękę w jedną stronę, a mój tata w drugą. Rosjanin krzyczał, że tata ma ją puścić i już przykładał mu pepeszę do piersi. W końcu zrezygnował, pewnie też dlatego, że w tej piwnicy było więcej ludzi – mówi. Tatę Józefa Sowieci wzięli na przesłuchanie do pokoju na parterze. Okazało się, że znaleźli tam zdjęcia trzech starszych braci Józefa w mundurach Wehrmachtu. Chłopcy ze Śląska byli przymusowo wcielani do niemieckiego wojska. Sowieci nie orientowali się jednak w zawikłanych losach mieszkańców pogranicza. Za zdjęcia „Gjermańców” ojciec Józefa został wywieziony do obozu w Mysłowicach. Miał szczęście, że przeżył i po siedmiu miesiącach wrócił do domu.

My momy dzieci

Po kilku dniach od wkroczenia Sowietów także rodzina Oślizłów została ewakuowana ze Skrzyszowa. W przeciwieństwie do księdza parafianie mieli czas na spakowanie się. Józef i jego bliscy zabrali nawet pierzyny, a do swojego wozu zaprzągli krowę. W Mszanie zatrzymali się w tym samym domu, co proboszcz – u państwa Parzychów. Wygnany ks. Wallach odprawiał Msze święte w kościele w Mszanie. Józef chodził z nim na te Msze jako ministrant. Proboszcz nie zapomniał jednak o pozostawionym w Skrzyszowie Najświętszym Sakramencie. Żeby uchronić Go przed profanacją, starał się o pozwolenie na udanie się do opuszczonego kościoła. W końcu uzyskał je w biurze NKWD, urządzonym w czerwonym domu naprzeciwko Parzychów. Ksiądz Robert chciał jednak, żeby ktoś mu pomógł w wyprawie do Skrzyszowa, czyli na linię frontu. Zapytał kilku mężczyzn, czy pójdą z nim, ale odmówili. – Powiedzieli mu: „Proboszczu, my momy baby i dzieci” – wspomina Józef. W końcu ksiądz poprosił o pomoc 16-letniego Józefa. Chłopak zgodził się. Ks. Wallach zapytał jednak o zgodę także matkę Józefa, Franciszkę Oślizło. Pomimo że miała już trzech starszych synów na froncie, odpowiedziała: „Niech idzie, bele przidziecie z powrotym”. – Ksiądz na to: „Bydymy sie modlić całom drogom, żeby my zaszli szczynśliwie”. Ale w przepustce było napisane, że idymy po szaty liturgiczne – wspomina Józef.

Ciała bez butów

– Jak my szli, to my byli z dziesięć razy zatrzymywani, kaj idymy, po co idymy. Słyszołech nawet, jak jednyn Rus o nas godoł, że my som szpiegi – mówi Józef Oślizło. Po drodze co chwilę mijali ciała poległych niemieckich żołnierzy. Leżeli oni w samych skarpetkach, bez butów, które zapewne zabrali wcześniej Sowieci. Józef i ksiądz Robert zatrzymywali się przy każdym i odmawiali „Wieczny odpoczynek”. – Przy którymś ksiądz powiedzioł tak: „Niejedna rodzina go bydzie oczekiwać, ale on już nie wróci” – zapamiętał Józef. Szczególnie trudną chwilę przeżyli pod samym kościołem. Sowieci przystawili im pepesze do piersi, podejrzliwie wypytując, po co przyszli. W końcu posłali po oficera, a ten na szczęście pozwolił im wejść do kościoła. Minęli ruiny probostwa. Choć od pożaru upłynęło około dwóch tygodni, coś w tych zgliszczach jeszcze lekko się dymiło, prawdopodobnie resztki dębowych schodów. – Weszli my do kruchty w kościele, niby po te szaty. Ale szaty były powyciepowane z szafy na ziemia, a z pó- łek straciły sie świyczki i wino mszalne. Znikły też mosiężne dzwonki. Ksiądz powiedzioł: „Pódź teroz do tabernakulum” – mówi jego towarzysz.

Bądź wierny

W kościele ławki były przesunięte na boki, a w środku stały... konie. Były tam także wprowadzone wozy z amunicją. Wśród nich przechadzali się czerwonoarmiści, niektórzy, zapewne dla kawału, poubierani w ornaty. – Proboszcz, jak to widzioł, rozpłakoł sie. On był budowniczym tego kościoła – wspomina Józef. Żołnierze co prawda ich nie pilnowali, ale z tyłu kościoła zerkali na nich ciekawie. Józef i ks. Robert musieli w pierwszej kolejności odwrócić ich uwagę. W ołtarzu nad tabernakulum był wypisany napis po polsku: „Bądź wierny aż do śmierci, a dam ci wieniec żywota”. Niemcy w czasie okupacji kazali ten napis skuć, ale proboszcz zasłonił go tylko wąskim pasem materiału. Teraz odsłanianie tego napisu posłużyło więc za przykrywkę. Józef zamaszyście zerwał całe płótno i odsłonił napis po polsku, ściągając na siebie jak najwięcej uwagi. A tymczasem ks. Wallach już otwierał kluczem tabernakulum. Nosiło ono ślady uderzeń kolbą. Na szczęście jego solidne blachy wytrzymały próbę włamania przez żołnierzy.

Coś jednak musiało się przy tym wykrzywić, bo teraz podwójne drzwiczki tabernakulum nie dawały się w pełni otworzyć. Proboszcz nie umiał wsadzić do środka ręki. – Powiedzioł: „Józef, siągnij...”. To żech siągnył Przenajświyntsze tak miyndzy palcami, i puszka z hostiami tyż. Ksiądz je włożył od razu pod suknia i przełożył na ręce ornat. Jo też wziął ornat i strój od ministranta – mówi.

Marsz z Ciałem Pańskim

Mężczyźni z Jezusem, obecnym z nimi pod postacią chleba, rozpoczęli marsz z powrotem do Mszany. Nad głowami furczały im pociski. To strzelali Niemcy, którzy ze wzgórz doskonale widzieli, co dzieje się wśród pól. Całe szczęście, że droga, którą szli, była nieco wyżłobiona, wgłębiona w teren. Dzisiaj to miejsce wygląda trochę inaczej, bo drogę polną zastąpiła uliczka asfaltowa, która została nadsypana. Teraz jednak jest to droga ślepa, bo przecięła ją autostrada A1. Ksiądz i jego ministrant brnęli więc tą polną drogą ku Mszanie na czworakach, pod ostrzałem. Przez całą drogę modlili się: „Boże, ratuj nas!”. Właściwie, oni też ratowali Boga... Nie mieli jednak pewności, czy doprowadzą tę misję do końca. Dotarli do brzozowego zagajnika. – Proboszcz powiedzioł: „Wiysz co, siednymy tu”. A potym: „Podzielymy sie i zjymy te hostie”. I tak my ich jedli, jedna jo, jedna on. Jak my ich zjedli, to padoł: „Wiysz, zjedlimy ich, bo jak by nas zaszczelyli, a rozfurgałoby [rozleciało, rozniosłoby] ich po polach, to ni ma to po religijnymu” – zapamiętał Józef. W ten sposób Ciało Pańskie zostało uchronione przed zbezczeszczeniem. Śmiałkowie, którzy Je ocalili, nie byli jednak jeszcze bezpieczni. Wyszli z zagajnika i ruszyli dalej drogą między polami, gdzie znów byli bardziej narażeni na ogień snajperów i śmierć od odłamków pocisków artyleryjskich. Szli między innymi przez miejsca, gdzie dzisiaj stoi kopalniana hałda i gdzie biegnie autostrada A1. W końcu wzgórza za ich plecami, obsadzone przez niemieckie wojsko, przestały być widoczne. Dotarli szczęśliwie do Mszany.

Ta śmiertelnie niebezpieczna wyprawa dwóch odważnych mężczyzn, podjęta wyłącznie ze względu na cześć dla Jezusa w Eucharystii, stała się głośna w całej okolicy po przeszło 60 latach, w 2008 roku. Pod kościołem w Skrzyszowie zgromadzili się wtedy mieszkańcy tej miejscowości oraz sąsiednich Krostoszowic i Mszany. Byli obecni proboszczowie z tych trzech parafii. Ludzie pomodlili się i złożyli kwiaty na grobie księdza Roberta Wallacha. A później wyruszyli – niektórzy konno – w procesji do Mszany, pod dom państwa Parzychów. Ponieważ autostrada A1 nie była jeszcze gotowa, przeszli ulicami ks. Wallacha i ks. Styry. To drogi, którymi w 1945 r. przeszli z Panem Jezusem dwaj śmiałkowie – ks. Robert Wallach i Józef Oślizło.