Daję własną twarz

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 15.05.2018 06:00

To miał być tekst o prewencji raka piersi. A jest o miłości. – Zakochałem się w Kasi trzy razy: kiedy miała długie włosy, gdy jej wypadły i kiedy założyła perukę – mówi Krzysztof Stachowicz.

Pani Katarzyna zajmuje się walką o refundowaną prewencję raka piersi i jajników. henryk przondziono /foto gość Pani Katarzyna zajmuje się walką o refundowaną prewencję raka piersi i jajników.

Choć z Katarzyną i Krzysztofem Stachowiczami spotykam się osobno, opowiadają o wydarzeniach z ostatnich kilku lat jednym głosem. W listopadzie 2016 r. Katarzyna dowiedziała się, że ma raka piersi. W lipcu zeszłego roku poddała się prewencyjnej mastektomii, a dwa miesiące temu – zabiegowi usunięcia jajowodów. Kiedy pytam Krzysztofa, co może powiedzieć o miłości, rozlega się dzwonek jego telefonu. – To Kasia – wyjaśnia. – Ten telefon to odpowiedź na pani pytanie. Miłość ma imię mojej żony.

Koleżanka

– W 2006 r. dowiedziałam się, że jestem nosicielką mutacji genu BRCA1, który w 60–90 procentach daje predyspozycje do zachorowania na raka piersi, a w 40–60 procentach na raka jajnika – opowiada Katarzyna. – Każda z nas ma ten gen, tylko nie u każdej jest zmutowany.

Zrobiła sobie badania pod tym kątem, bo dwie kobiety w jej rodzinie zachorowały na raka piersi. U jej siostry wykryto nowotwór, kiedy miała 32 lata, a siostra ojca zmarła w wyniku tej choroby w wieku 44 lat. Informację o prawdopodobieństwie zachorowania usłyszała, kiedy była w ciąży z córką Nadią. Planowali jeszcze jedno dziecko, dlatego nie zdecydowała się na profilaktyczny zabieg usunięcia piersi i jajników. Za to dwa razy do roku jeździła do Instytutu Onkologii w Gliwicach, żeby dokładnie się przebadać. Kiedy w 2014 r. urodziła Jasia, postanowiła poddać się profilaktycznej mastektomii. Planowała ją na styczeń 2017 r.

Katarzyna: – W sierpniu 2016 r. z powodu małej zmiany w piersi przeprowadzono mi biopsję gruboigłową i nic niepokojącego nie stwierdzono. W listopadzie, podczas ponownego badania, wykryto w zgrubieniu komórki nowotworowe. Na początku nowotwór nie był duży, miał 2 cm na 1 cm. W styczniu przed pierwszą chemią urósł do 4 cm. Lekarz mnie uprzedzał, że mój nowotwór, tzw. trójujemny, ma tendencję do szybkiego wzrostu.

Dla potrzeb chemioterapii założono jej tzw. port do żyły. – Mam go do dziś – pokazuje miejsce między barkiem a ramieniem ukryte pod białą bluzką. Chemioterapia w ośmiu cyklach trwała pół roku.

– Żona co jakiś czas musiała przebywać w szpitalu, z którego wracała wycieńczona – opowiada Krzysztof. – Każdy, kto przyjmował czerwoną chemię i chemię z karboplatyną, wie, jak to jest.

Katarzyna: – To dla kobiety bardzo trudne leczenie. Chemia z jednej strony wyniszcza, z drugiej leczy.

Doktor Marek Budner, od kikudziesięciu lat w Niemczech, który wykonał jej mastektomię, wyjaśnił to obrazowo: „Chemia to twoja koleżanka, którą niekoniecznie lubisz, ale możesz na nią liczyć”. – Już na początku terapii gwałtownie spadają wszystkie parametry krwi – mówi Katarzyna. – Przez trzy dni po wlewce byłam bez sił, dopadały mnie mdłości tysiąckrotnie większe niż w ciąży. W tamtym czasie wróciły do mnie smaki dzieciństwa. Lepiłam pierogi z jagodami, które uwielbiałam jako dziewczynka, żeby ich smakiem uśmierzyć palący ból dziury, w jaką zmienił się mój żołądek.

Do przetrwania tego wszystkiego motywowały ją widoczne rezultaty terapii. Po pierwszym cyklu chemii zmiana nowotworowa zmniejszyła się o pięćdziesiąt procent.

Charakter

– Podczas chemii traci się włosy, brwi, rzęsy, urodę – wylicza Katarzyna. Na onkologii spotkała kobiety, które nie chciały jej się poddać z powodu lęku przed utratą włosów. U nich w domu nawet 2-letni Jaś przyjął to jako naturalną, chwilową konieczność: „Mamusiu, a dzisiaj to wkładasz włoski czy czapeczkę? – pytał, kiedy zaczęła nosić perukę.

Krzysztof nie kryje, że zachwyca się Katarzyną od momentu, kiedy ją poznał jako 18-latkę. – Podczas tej choroby zakochałem się w żonie na nowo trzy razy: kiedy miała długie włosy, kiedy nie miała już ani jednego włoska na głowie i gdy zobaczyłem ją w peruce.

– Gdzie się kryje kobiecość, bo chyba nie w długich włosach? – pytam Katarzynę.

– Trzeba mieć pogodę ducha, delikatność, wrażliwość – uśmiecha się i patrzy na mnie tym swoim ujmującym wzrokiem. Gdy choroba ukradła jej długie włosy, razem z Krzysztofem zdecydowali się na kupno peruki. Nie mogli znaleźć odpowiedniej w sklepach Katowic, Bielska, Krakowa. Krzysztof: – Ich asortyment przypominał skład dawno nie odwiedzanej rekwizytorni teatralnej.

W końcu, za poleceniem chorej przyjmującej z Katarzyną chemię, pojechali do Warszawy, do salonu, którego właścicielka nie tylko oferowała twarzowe peruki, ale była też empatyczna jak doświadczony psychoterapeuta. Krzysztof: – Wybraliśmy włosy długie, rudawobrązowe. Kiedy Kasia je założyła i zobaczyłem, jak grzywka spada jej na czoło, aż przebiegły mnie ciarki, bo taka była piękna. Czuję ten dreszcz, ilekroć o tym wspominam.

18 lipca 2017 r. obchodziła 40. urodziny w berlińskiej klinice, gdzie przeszła mastektomię. Zabrał ją wtedy na przepustkę, żeby świętować je poza szpitalem. Nalegał, żeby nie wkładała peruki, bo panowały upały. Katarzyna najpierw protestowała, ale w końcu się zgodziła. Krzysztof w chmurze telefonu przechowuje tamte zdjęcia, które rozczulają go do łez. – Dla mnie Kasia z wenflonami ukrytymi pod bluzką, z aparaturą medyczną w torbie i głową pokrytą meszkiem była uosobieniem piękności – zwierza się.

Nie ogląda się za innymi kobietami. – To obrażałoby mnie i kobietę, z którą jestem. Tak miałem zawsze, bo według mnie to pokazuje charakter mężczyzny.

Profilaktyka

Krzysztof, opowiadając o chorobie żony, używa liczby mnogiej: zdecydowaliśmy, pojechaliśmy, poczuliśmy. – Stale podkreślał, że jesteśmy w tym razem – mówi Katarzyna. – Ja jestem silny, ty jesteś silna i tą siłą wspólnie pokonamy chorobę. Myślałam, że skoro tak do mnie mówi, nie mogę się poddać. Powtarzał: „Pokonamy wszystkie bariery, jeśli trzeba, poszukamy lekarzy po drugiej stronie Atlantyku” – wspomina. Te zapewnienia były cenne, zwłaszcza gdy w gliwickim Instytucie Onkologii spotykała kobiety, których mężczyźni zdezerterowali. – Nawet przez ułamek sekundy nie pomyślałem, że choroba może nas pokonać – podkreśla Krzysztof. – Miałem taką wewnętrzną pewność, którą mój przyjaciel ks. Krzysztof nazywa głęboką wiarą. Z marszu podszedłem do sprawy w sposób bardzo zorganizowany, planując leczenie.

Katarzyna: – Przez miesiąc godziłam się z chorobą. Dotąd zawsze byłam energiczna, przyzwyczajona do aktywnego życia, radosna.

Z trzymiesięcznym synkiem przy piersi zasiadała w parlamencie jako posłanka PO Sejmu VII kadencji. Po kilku miesiącach mąż pracujący jako menedżer wziął na pół roku tacierzyński i zajmował się maluchem. – Nawet kiedy wykryto u mnie nowotwór, nie czułam się źle, bo w początkowej fazie rak nie boli – wyjaśnia. – W tym leczeniu chemia była tylko etapem, czekała mnie profilaktyczna podskórna mastektomia.

Jednak lekarze w Gliwicach powiedzieli jej, że ten zabieg nie jest w Polsce refundowany. Katarzyna: – Na własną rękę znaleźliśmy w Berlinie profesora, który wykonał go 11 lipca 2017 r. Wyniki histopatologiczne były bardzo dobre, nie miałam zajętych węzłów chłonnych. Po operacji naszła ją refleksja: „Ja mogłam zapłacić za ten zabieg 10 tys. euro, ale co mają zrobić inne kobiety?”. Dowiedziała się, że w naszym kraju pań ze zmutowanym genem jest około 100 tysięcy. Każda powinna mieć możliwość poddania się profilaktycznej mastektomii zmniejszającej ryzyko zachorowania z 90 do 3 procent. Kiedy tylko poczuła się lepiej, nie założyła fundacji ani stowarzyszenia, ale jako Katarzyna Stachowicz podjęła starania, żeby oba zabiegi były refundowane. Katarzyna: – Zapis o tym zabiegu powinien się znaleźć w koszyku świadczeń gwarantowanych. Wysłałam 600 pism do parlamentarzystów i do premier Beaty Szydło. W efekcie w tej sprawie poszło do laski marszałkowskiej około 50 interpelacji i zapytań poselskich – wymienia. W Urzędzie Marszałkowskim w Katowicach zorganizowała konferencję wszystkich opcji politycznych z województwa śląskiego. Uczestnicy bez wyjątku podpisali popierający inicjatywę apel do ministra zdrowia. – Jestem przekonana, że profilaktyczna operacja w Polsce będzie tańsza niż leczenie pacjentki – uważa. – Poza tym zagrożonym chorobą kobietom należy się godna opieka.

Twarz

Krzysztof: – Od listopada 2016 r. do dziś przeżywam katharsis. Doświadczenie choroby żony mnie oczyściło. Kasia tak pięknie przez nie przechodziła. Nie narzekała, nie skupiała na sobie uwagi, mimo że była cierpiąca. Poświęcała się innym: dzieciom, rodzicom, przyjaciołom. Po chemii, zamiast leżeć, szła do ogrodu sadzić kwiaty. Wyobrażała sobie, jak zakwitną i będzie wśród nich przyjmować gości.

Katarzyna: – Kiedy znajomi odwiedzali nas i opowiadali o swoich problemach, które według mnie nie są problemami, wychodząc od nas, nabierali przeświadczenia, że trzeba przestać się nimi przejmować. Bo najważniejsze, żebyśmy byli dla siebie dobrzy i wspierali się. Kiedy słyszę, że ktoś chce się rozwodzić, mówię mu: „Wybaczcie sobie i zacznijcie od nowa”.

– Od początku tak się z żoną kochacie? – pytam Krzysztofa. – Oczywiście, że nie, bo ja zawsze byłem urwis – odpowiada bez namysłu. – Każde małżeństwo się kłóci, ale Kasia tego unika. Kiedy ja chcę się pokłócić, robi taki unik, że się reflektuję i w końcu czuję się winny. Uważam, że nie zasługuję na tak wspaniałą żonę. Dzięki niej jestem lepszym człowiekiem. Nigdy mi niczego nie kazała, nie oceniała moich wpadek, ale była ze mną mimo wszystko. To ona sprawiła, że zacząłem gorliwiej chodzić na Msze św., czytać Pismo Święte.

– Choroba mocno hartuje – jest pewna Katarzyna. – To czas, w którym powinniśmy dać świadectwo wiary. Nie możemy sobie zadawać pytań w stylu: „Dlaczego dotknęło to mnie, choć mam dwoje małych dzieci? Choć nie skończyłam jeszcze 40 lat?”.

Za orędownika w niebie wzięła sobie Jana Pawła II. Była na jego pogrzebie i od tego czasu, kiedy działo jej się coś złego, prosiła go o wsparcie. Z mężem pojechali do kard. Dziwisza, który ofiarował jej relikwię krwi Jana Pawła II i modlił się za nią. Do modlitwy o zdrowie włączyli się zaprzyjaźnieni księża, siostry zakonne oraz znajomi z ich parafii Trójcy Przenajświętszej w Dąbrowie Górniczej i odległych stron kraju. Katarzyna sama lubi się modlić. Często zagląda do swojego „Małego kancyjonału” – modlitewnika z 1902 r. – Proszę mi wierzyć, że w chorobie w każdym najmniejszym negatywnym drobiazgu starałam się znaleźć coś pozytywnego – mówi. – Na przykład kiedy przeglądałam się w lustrze w peruce na głowie, mówiłam sobie, że przecież wyglądam fajnie.

Jest pewna, że jej działania dotyczące profilaktyki kobiet zagrożonych rakiem piersi i jajnika przyniosą efekt. – To powinno zadziałać, bo dałam tej historii własną twarz – mówi. – Zrobiłam to po to, żeby ludzie uwierzyli, że zawsze jest nadzieja.