W pracy płaczę

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 24.04.2018 04:45

– Ojciec Pio to prawdziwy dyrektor Domu Ulgi w Cierpieniu – mówi dr Lucia Miglionico, ordynator onkologii dziecięcej. Niedawno chory aż krzyknął z wrażenia, kiedy zobaczył go na ortopedii. Ale nikt się nie zdziwił, bo wszyscy są przekonani, że święty tu bywa.

Dr Lucia Miglionico nie tylko płacze, ale i śmieje się z pacjentami. Roman Koszowski /foto gość Dr Lucia Miglionico nie tylko płacze, ale i śmieje się z pacjentami.

Na korytarzach i w gabinetach tego olbrzymiego gmachu słychać pozdrowienie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Bo wszystko, co tu się dzieje za sprawą o. Pio, prowadzi do Jezusa. Lekarze i pielęgniarki, z którymi rozmawiamy, przypominają słowa założyciela, który mówił, że w każdym chorym jest obecny Chrystus, a podwójnie – w ubogim chorym. Doktor Miglionico dodaje, że w ciężko chorym dziecku przebywa cała Trójca Święta. – Ojciec Pio stworzył Dom Ulgi w Cierpieniu, bo nie wszystkim mógł odjąć cierpienia, ale chciał pomóc w jego przeżywaniu – mówi Ewa Warchoł, która od 20 lat mieszka w San Giovanni Rotondo. Pracuje w sekretariacie Centrum Grup Modlitwy o. Pio i zajmuje się katechizacją. Jest pewna, że choroba nie jest dobrem, ale często bywa momentem nawrócenia, wyciszenia, przyjęcia czegoś nowego. Kilkakrotnie była pacjentką tego szpitala i wie, co mówi.

Obecność

– Dom Ulgi w Cierpieniu stał się najpiękniejszą świątynią, jaką o. Pio mógł wybudować – uważa dr Leonardo Cascavilla, pracujący na oddziale geriatrii, wicedyrektor Grup Modlitwy o. Pio. – Święty, wyprzedzając swoje czasy, przypominał, że intelekt i duch nie pozostają w sprzeczności. A szpital to świątynia nauki i modlitwy.

W południowych Włoszech, na półwyspie Gargano, nikt nie ma wątpliwości, że o. Pio jest nadal realnie obecny w miejscach, gdzie żył. Tak samo jak św. Michał Archanioł, który działa w odległym o ponad 20 km Monte Sant’Angelo. To, co dla racjonalistów niemożliwe, w tym miejscu przyjmowane jest za pewnik. Bo cuda dzieją się nadal i to tylko kwestia wiary. Chyba w żadnym innym miejscu nie wisi tak dużo wizerunków świętego. Apostołka Jezusa Ukrzyżowanego z oddziału intensywnej terapii na dziewiątym piętrze niemal codziennie słyszy opowieści osób, które po wybudzeniu z narkozy opowiadają, że czuwał przy nich o. Pio. Pochodzi z okolic Rzeszowa, skończyła w Polsce liceum pielęgniarskie. Pracowała tu, kiedy został uzdrowiony Matteo Colella – chłopiec, którego przypadek był dowodem w procesie kanonizacyjnym stygmatyka. Przyjęto go z sepsą, zapadł w śpiączkę, a po kilkunastu dniach modlitw wybudził się i stopniowo wracał do zdrowia. Potem opowiadał, że gdy był nieprzytomny, o. Pio trzymał go za rękę. Podobne historie słyszała nieraz od chorych dzieci, które po odzyskaniu świadomości z przejęciem pytały, gdzie jest zakonnik, który przy nich klęczał.

– Kiedy na okulistyce przeprowadzano poważną operację na pierwszym chorym, wszyscy byli zdenerwowani, a leżący na stole obudził się z uśmiechem – pamięta s. Grazia Diciolla, apostołka od Serca Pana Jezusa. Pracuje na okulistyce sąsiadującej z neurochirurgią. – Do sali wszedł brat zakonny i modlił się przy mnie, dlatego byłem spokojny – powiedział tamten pacjent. Siostra Cecylia w pracy nieustannie woła na pomoc o. Pio. – Inaczej się nie da – podsumowuje.

Ciepło

Święty, który przez 50 lat prawie nie opuszczał klasztoru, zbudował szpital, angażując cały sztab ludzi. Uparł się, żeby wzniesiono go na skale góry Gargano. Kiedy wykuwano fundament, ludzie mówili, że to daremny trud. „Czemu dynamitem wysadzają kawałki góry, a nie wznoszą budynku na równinie?” – pytano. – A o. Pio chciał, żeby tego miejsca pilnowała Matka Boża Łaskawa z pobliskiego kościoła – opowiada dr Cascavilla. – Bo, jak stwierdził, jednym fundamentem szpitala jest skała, a drugim modlitwa. Założone przez świętego Grupy Modlitwy w samych Włoszech liczą ponad 3 tys. osób. – Szpital i Grupy Modlitwy to jego dwa widzialne cuda – podkreśla doktor. Każdy chory jest traktowany tutaj jak w domu. Dlatego w nazwie pojawia się słowo „casa” – dom. – W szpitalu pacjent jest numerkiem, w domu – osobą – opowiada doktor. – Nasi pracownicy starają się stworzyć chorym domowe ciepło.

– Jesteśmy jedną wielką rodziną, a pani wie, że we Włoszech rodzina to siła – uśmiecha się do mnie Laura ­D’Addetta, pracująca w dziale promocji. Prowadzi nas do szpitalnej kuchni, gdzie kucharze codziennie przygotowują, jak dla ogromnej rodziny, prawie 2 tys. posiłków. Produkty pochodzą z przyszpitalnej farmy. Dom Ulgi w Cierpieniu tworzy 26 oddziałów z 887 łóżkami. Pracuje w nim 2700 pracowników. Rozpoznaje się tu i leczy 4 tys. chorób. Obok znajdują się: Instytut Badań Naukowych, przychodnia i dom seniora.

Intuicja

W gabinecie dr. Leonarda Cascavilli stoi robot Mario, pomocny w eksperymentalnym programie telemedycyny aktywizującym cierpiących na demencję. Przypomina chorym, żeby zadzwonili do rodziny czy zażyli leki. – Jestem szczęściarzem, urodziłem się w San Giovanni Rotondo parę miesięcy po otwarciu Domu Ulgi w Cierpieniu – 27 marca 1957 r., a ochrzcił mnie o. Pio – opowiada. Nosi imię wujka księdza. Jego ojciec Antonio dobrze znał świętego. Podczas procesu beatyfikacyjnego wchodził w skład komisji historycznej. Napisał o nim 1500 stron.

Doktor Leonardo podkreśla, że o. Pio był człowiekiem ogromnej intuicji. – „Intuitio” po łacinie to umiejętność patrzenia do wnętrza człowieka – objaśnia. Ojciec Pio wezwał kiedyś do siebie jego ojca, który miał wątpliwości, czy angażować się w życie polityczne. „Jesteś mi potrzebny, bo tu jest dużo komunistów” – powiedział mu. – A pan do czego jest potrzebny? – pytam. – Jestem lekarzem i od ośmiu lat pierwszym świeckim szefem Grup Modlitwy o. Pio – odpowiada. Codziennie przed przyjściem do pracy stara się uczestniczyć w Eucharystii w swojej parafii pod wezwaniem św. Leonarda. – Doszedłem do wiary dopiero jako dorosły – przyznaje. – Nieustannie się jej uczę.

Odwaga

Doktor Lucia Miglionico założyła oddział onkologii dziecięcej 22 lata temu. Znała o. Pio od urodzenia, bo mama zaniosła ją do zakonnika jako kilkudniowe maleństwo, z prośbą o błogosławieństwo. Jeszcze jako dziewczynka usłyszała od świętego: „Ty to będziesz miała dużo dzieci”. Była przekonana, że przepowiada jej liczne potomstwo. Teraz wie, że chodziło o małych pacjentów. Po studiach wróciła do San Giovanni Rotondo z mężem Giuseppe Petrarcą, specjalizującym się w medycynie nuklearnej. Zorientowała się, że w szpitalu nie ma onkologii dziecięcej. Najmłodszych cierpiących na nowotwory wysyłano na diagnostykę do innych miast. – Zrozumiałam, że muszę tu, na miejscu, się nimi zająć – mówi. Nie ukrywa, że trzeba mieć dużą odwagę, żeby kierować oddziałem, na którym wielu chorych umiera. – Płacze pani w pracy? – pytam. – Bardzo często – odpowiada. – Nie tylko ze smutku, ale i z radości. Łzy pomagają lekarzowi ustrzec się przed rutyną. Płaczę z radości, kiedy dziecko zdrowieje – mówi. W zeszłym tygodniu dostała informację od dawnego pacjenta. Zawiadomił ją, że właśnie został ojcem.

Doktor Lucia opowiada, że chore dzieci szybko dorośleją. Niedawno chłopak, który przyjeżdża do nich na terapię, poprosił ją: „Jeśli moje badania nie wyjdą dobrze, proszę nie mówić mojej mamie, bo będzie się smuciła”. Nie rozmawiają o śmierci wprost, ale na Facebooku wysyłają wiadomości do siebie i pani doktor. Ostatnio przeczytała pożegnanie niedawno zmarłego 19-letniego Vincenza: „Leć wysoko do nieba. Niedługo się tam spotkamy”. – Rak jest okropny, ale staramy się, żeby pobyt na oddziale nie odbierał dzieciom radości życia – podkreśla. – Chodzą na zajęcia lekcyjne i do przedszkola – mówi. Przyznaje, że lubi opowiadać o pracy i czworgu swoich już dorosłych dzieciach. – Praca na oddziale daje mi siłę, żeby być dobrą matką w domu – mówi. – A rodzina – siłę do pracy.

Miłość

Doktor Miglionico ma nad biurkiem obraz Matki Bożej. Często zwraca się do Niej: „Madonno moja, powiedz swojemu Synowi, żeby mi pomógł!”. Potem prosi o to samo o. Pio. – Czasem brakuje mi zaufania, przecież nie zawsze muszą dziać się cuda – zwierza się. – Kiedyś jedna z matek powiedziała mi: „Prawdziwym cudem jest to, że znalazłam tu troskliwych lekarzy, którzy pomagają nam przebyć trudną drogę choroby”.

Siostra Grazia Diciolla stara się przez nieustanną modlitwę wspierać chorych. Od początku istnienia szpitala posługę pielęgniarską sprawowały w nim siostry z jej zgromadzenia. – Ojciec Pio znał naszą założycielkę i poprosił 12 sióstr o pomoc – opowiada. Codziennie rano czyta chorym Ewangelię. Po południu odmawia z nimi i z personelem Różaniec. Zachęca do udziału w wieczornych Mszach św. Po skończonej rozmowie prosi: „Módlmy się za siebie wzajemnie”. Skończyła założoną przez o. Pio szkołę pielęgniarską i szczyci się dyplomem z jego podpisem. Nieraz z innymi uczennicami odwiedzała zakonnika. Zwykle po powitaniu wypytywał, jak się czują chorzy. – Powtarzał, że jeśli da się choremu lekarstwo bez miłości, to nie pomoże – wspomina. Raz siostry dostały baranka i przystrojonego zaniosły o. Pio. Zamiast się ucieszyć, strofował je – jak mogły zostawić swoich chorych samych? Kiedyś poprosiła, żeby uznał ją za córkę duchową. „Tylko zachowuj się dobrze, żebym nie musiał się za ciebie wstydzić” – przykazał jej. Wspomina, jak mimo modlitw zanoszonych za wstawiennictwem o. Pio zmarł jej 17-letni brat Nicolas. Przed śmiercią śnił, że pomaga Jezusowi wyciągać gwoździe z ran. – Śmierć to tylko przejście – myślała, kiedy umierał. Sama nie boi się śmierci, bo wie, że wtedy o. Pio będzie blisko.