Małe wielkie bycie

Karolina Pawłowska

publikacja 13.04.2018 04:45

Nie trzeba wiele. Usiąść przy łóżku, potrzymać za rękę. Pomóc znaleźć sens albo pokazać ostatni raz niebo. To wystarczy, żeby zmienić czyjś świat.

Dla pana Józefa odwiedziny to najważniejszy punkt dnia. Karolina Pawłowska Dla pana Józefa odwiedziny to najważniejszy punkt dnia.

Basia pojawia się w „Cordzie” już przed trzecią. Najpierw zagląda do męskiej sali. Pan Józef na jej widok z trudem siada na łóżku. Twarz pana Gienka rozjaśnia szeroki uśmiech. Choć nie może się podnieść, szarmancko całuje po rękach. Basia zajrzy tu jeszcze, ale na chwilę pójdzie na koniec korytarza do Marii. Potem o 15 odmówią Koronkę, może coś pośpiewają. Po lekcjach przyjdzie też Beata, będą razem zawozić chorych do kaplicy. Przy tych w śpiączce posiedzą, pomodlą się, poczytają. Po prostu będą.

Znaleźć sens

– Największym cierpieniem ludzi w różnych Zakładach Opiekuńczych nie jest sam ból fizyczny, ale często spotykana samotność. Umierają tygodniami w opuszczeniu. Przy nich trzeba być! Białogardzka „Corda” przez kilka lat posługi nauczyła mnie więcej niż 57 lat mojego kapłaństwa! Tam naprawdę dotknąłem człowieka – mówi ks. Ludwik Musiał.

Choć na emeryturze, w szpitalu odkrył zupełnie dla siebie nową przestrzeń posługi duszpasterskiej. – Każdy ksiądz, niejako z urzędu, spotyka się z ludzkim cierpieniem, chociażby zanosząc komunię św. w pierwszą sobotę czy w pierwszy piątek miesiąca. Ale dopiero kiedy widzi się wielkość i intensywność cierpienia i często swoją bezsilność w niesieniu ludzkiej pociechy chorym, wtedy rodzą się pytania o sens i znaczenie cierpienia dla samych cierpiących i tych, którzy im pomagają – mówi duszpasterz.

Dla Beaty zaczęło się od końca świata. – Zostałam z długami, kredytami i nowym, pustym domem. Nie wiedziałam, jak mam się w tym odnaleźć. Potrzebowałam spokoju, wyciszenia, ratunku – opowiada Beata Wijas. Ukojenie znalazła w pobliskim szpitalu. Najpierw przy łóżku pozostającego po napadzie w śpiączce księdza Krzysztofa. – W maju śpiewałam mu Litanię loretańską, w czerwcu – do Serca Pana Jezusa. Najczęściej po prostu siedziałam, modliłam się. I wiem, że wszystko słyszał – mówi z przekonaniem.

Zajęła się też szpitalną kaplicą, bo raz ktoś przyniósł kwiaty, innym razem nie. Trzeba też było poprać, posprzątać, albo przeczytać czytanie mszalne. – Potem u Basi zaczęły się dziać trudne rzeczy. Dzwoniła do mnie i prosiła o modlitwę. W końcu mówię: „Idziemy do szpitala” – opowiada.

Basi na początku nie było łatwo. – Najtrudniejszy był przykry, szpitalny zapach choroby. Ale ja jestem uparta. Jak coś mnie odpycha, to tym bardziej muszę się z tym zmierzyć – śmieje się Basia Fursewicz, emerytowana katechetka. – Kiedy odeszłam na emeryturę, przez dwa lata modliłam się, żeby mieć jakieś zajęcie. Robotę dla rąk zawsze jakąś sobie znajdę, ale przez tyle lat ciągle byłam wśród ludzi, więc trudno się przestawić – opowiada.

Pokazać niebo

Do szpitala przychodzą niemal codziennie. Najpierw był jeden pokój. – Mieszkały tam trzy cudowne osoby. Łucja nie miała nogi, Stasia była już tylko leżąca, właściwie tylko Maria była „na chodzie” – opowiadają. Nie trzeba wiele. – Wywiozłyśmy Marię i Łucję na dwór, posadziłyśmy pod drzewem. Patrzę, a Łucja płacze. Pytamy, czy ją coś boli, czy coś się stało. A Łucja mówi: „Spełniło się jeszcze jedno moje marzenie: zobaczyłam na własne oczy drzewo, niebo i słońce” – Basia uśmiecha się do Łucji, której tutaj na ziemi już nie ma.

Jak pomagać chorym? – Najprościej jak tylko można. Przyjść, podać rękę, pobyć – mówi Basia. – Upiec ciasto, przynieść kwiaty z ogrodu. Posiedzieć przy kimś w śpiączce, pośpiewać, pomodlić się, znak krzyża na czole zrobić – dopowiada Beata. Ona w szpitalu znalazła nie tylko spokój ducha i poczucie bycia komuś potrzebną, ale też rozwiązanie problemów finansowych.

– Natchnęło mnie. Pomyślałam, że ludzie, którzy chcą być przy swoich bliskich, nie mają się gdzie podziać. A ja przecież mam miejsce, mieszkam blisko szpitala. Załatwiłam formalności, wydrukowałam wizytówki, w sobotę powiesiłam szyld. A w poniedziałek zgłosił się pierwszy gość – wspomina.

W kronice dokumentują twarze, imiona, ważne wydarzenia. Niespodzianki, które robi im Pan Bóg. Jak wizyta Matki Bożej z Góry Chełmskiej w ostatni dzień starego roku. – Miałam odwieźć do Koszalina siostrę, która przyjechała z szensztackim obrazem Matki Bożej. Zapytałam, czy mogłybyśmy na chwilę zajechać do szpitala. Zgodziła się od razu i mówi: „Bierzemy Matkę Boską ze sobą”. To było wielkie szczęście dla chorych. W dwie godziny odwiedziłyśmy chyba wszystkie pokoje – uśmiecha się do zdjęć Beata.

Happy end

Czasami trzeba pomóc inaczej. Na przykład znaleźć miejsce dla Soni, bo wychodząc ze szpitala, nie miała się gdzie podziać. Znalazła bezpieczną przystań w Domu Miłosierdzia. – Ona całe życie obwiniała Boga, pytała „dlaczego?”. Dlaczego urodziła kalekie dziecko, dlaczego mąż ją dręczył, dlaczego dostała udaru, dlaczego spotyka ją takie cierpienie. Kiedy jechaliśmy do Koszalina, powiedziała nam, że już wie dlaczego. Bez tego wszystkiego nie trafiłaby do nas – opowiada wzruszona Beata.

Są też inne happy endy. Odejścia w pokoju, bez strachu, w pogodzeniu z Panem Bogiem. – Zakład Pielęgnacyjno-Opiekuńczy „Corda” to ludzie w śpiączkach, w udarach, często pozostawieni sami sobie. Szpital jest w trudnej sytuacji, personel robi, co może, dwoi się i troi, ale jest go za mało, żeby każdemu pacjentowi poświęcić tyle uwagi, ile by potrzebował. A ci często mają trudne historie życia za sobą, jeszcze trudniejsze relacje z Panem Bogiem. I w miłosiernej obecności drugiego człowieka spotykają Jezusa. Odkrywają Go w odwiedzającym, w cierpliwie słuchającym, w trzymającym za rękę – mówi ks. Ludwik.

– Duszpasterstwo chorych nie może ograniczać się do odprawienia Mszy św. w szpitalnej kaplicy, czasami w godzinach, które zupełnie nie uwzględniają potrzeb i możliwości chorych, czy do rozniesienia Komunii po salach. Do tych ludzi trzeba iść, być, służyć – mówi z energią, której mógłby mu pozazdrościć niejeden dwudziestolatek.

Koliber

Basia i Beata do szpitala chodzą od trzech lat. Pomysł na to, by grupę jakoś sformalizować, pojawił się jakiś czas temu. Od marca Koliber oficjalnie rozwija skrzydła. Dlaczego Koliber? – Wśród ogromu cierpienia jesteśmy naprawdę mali i niewiele możemy przynieść, ot tyle, ile udźwignie koliber. Ale nawet tyle wystarczy – mówi Basia. Przede wszystkim, by nadać sens cierpieniu.

– Kiedy Maria upadła i bardzo się potłukła, podpowiedziałam jej, żeby ofiarowała to cierpienie Bogu za swoją córkę, która choruje na raka. Teraz okazuje się, że córka ma niezłe wyniki, a Maria wie, że nawet w swojej schorowanej bezradności może coś dla niej zrobić – tłumaczy Beata. – Dzisiejszy świat, odrzucając Boga i krzyż, widząc w cierpieniu wyłącznie ból fizyczny, ból ciała, proponuje eutanazję. Ale jest jeszcze ból duszy! I z tym świat sobie nie radzi. Depresje, przepełnione oddziały psychosomatyczne w szpitalach, a nawet samobójstwa! Chrześcijaństwo wyrosło nie tylko z krzyża, ale ze zmartwychwstania – zauważa ks. Ludwik. Głosząc kazania i rekolekcje w okolicznych kościołach, opowiada o „Kolibrze”. Po Mszy do zakrystii zagląda kilka osób, chcących dowiedzieć się więcej.

Po prostu kochać

Stowarzyszenie liczy już kilkunastu członków, kolejni sprawdzają, czy to ich droga. Wybierają jeden z pokoi, do których będą przychodzić. Raz, może dwa razy w tygodniu. Zapewniając duchową pomoc innym, chcą też sami się formować.

– Przypadkowo trafiłem na informację o Cichych Pracownikach Krzyża. To zgromadzenie osób duchownych i świeckich, założone przez bł. Luigiego Novarese, włoskiego kapłana, zmarłego w 1984 r. Jest to stowarzyszenie, które w naśladowaniu Chrystusa Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego widzi jedyny sposób na dobre przeżywanie doświadczenia cierpienia – takie, w którym człowiek nie poddaje się zniechęceniu czy bierności. Jego celem jest uświadamianie wierzącym zbawczej wartości doświadczanego przez nich cierpienia. Wszystko to dokonuje się w duchu głębokiego zawierzenia Maryi i jako odpowiedź na Jej prośbę o modlitwę i pokutę, które objawiła w Lourdes i Fatimie. Z tej duchowości chcemy czerpać – mówi ks. Ludwik.

Basia tłumaczy św. Franciszkiem: „Nauczycielu, spraw, bym chciał nie tyle być pocieszanym, ile pocieszać. Nie tyle być rozumianym, ile rozumieć. Nie tyle być kochanym, ile kochać. Bo właśnie dając – otrzymujemy, wybaczając – zyskujemy odpuszczenie, umierając – zmartwychwstajemy do życia wiecznego”. – Pocieszyć, zrozumieć i… po prostu kochać. To są nasze słowa klucze – dodaje.