Jestem wdzięczna, że mogłam go poznać

Andrzej Kerner

publikacja 11.04.2018 04:45

Jakim człowiekiem i przyjacielem był ks. Krzysztof Grzywocz? Opowiada Katarzyna Jabłońska, współautorka książki złożonej z rozmów z nim.

Katarzyna Jabłońska redaktor kwartalnika „Więź” (w latach 1997–2017 sekretarz redakcji), krytyk filmowy, współautorka m.in. książek napisanych z ks. Janem Kaczkowskim „Szału nie ma, jest rak” oraz „Żyć aż do końca. Instrukcja obsługi choroby”. Członkini Laboratorium „Więzi”. Mieszka w Warszawie. Andrzej Kerner /Foto Gość Katarzyna Jabłońska redaktor kwartalnika „Więź” (w latach 1997–2017 sekretarz redakcji), krytyk filmowy, współautorka m.in. książek napisanych z ks. Janem Kaczkowskim „Szału nie ma, jest rak” oraz „Żyć aż do końca. Instrukcja obsługi choroby”. Członkini Laboratorium „Więzi”. Mieszka w Warszawie.

Andrzej Kerner: Kiedy Pani pierwszy raz spotkała ks. Krzysztofa Grzywocza, Krzysztofa – bo tak przecież do niego oboje mówiliśmy?

Katarzyna Jabłońska: Był rok 2000, ktoś ze znajomych podarował mi kasety magnetofonowe z wykładami na temat depresji, jej sensu i obecności Boga w życiu dotkniętego nią człowieka. Wykłady nieznanego ks. Krzysztofa Grzywocza zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Niezwykła empatia, z jaką mówił o człowieku doświadczonym cierpieniem, mocno mnie poruszyła. Podobnie język – pełen najgłębszego współczucia, ale pozbawiony tzw. kościółkowatości i niestroniący od subtelnego humoru.

Kilka miesięcy później dowiedziałam się, że ks. Krzysztof Grzywocz będzie jednym z kierowników duchowych na rekolekcjach ignacjańskich u ojców jezuitów w Częstochowie. Do tych rekolekcji od dawna się przymierzałam, wciąż jednak odkładałam je na później. Tym razem decyzję podjęłam błyskawicznie. Miałam szczęście – to właśnie Krzysztof został wtedy moim kierownikiem duchowym. Przez siedem dni rekolekcji, które przeżywa się w milczeniu, rozmawiałam jedynie z nim, i to nie więcej niż 10–15 minut dziennie. Wydaje się, że niewiele, a jednak tamte rekolekcje oraz rozmowy z Krzysztofem były jednym z najważniejszych doświadczeń w moim życiu.

Jestem wdzięczna, że mogłam go poznać   W serii Biblioteka „Więzi” ukazała się książka złożona z rozmów z ks. Krzysztofem Grzywoczem. Jej współautorką jest Katarzyna Jabłońska. Przedmowa: bp Andrzej Czaja. Potem były rozmowy publikowane w „Więzi”…

Pierwsza dotyczyła ascezy i padły w niej m.in. takie, dość nieoczekiwane słowa: „Prawdziwego ascetę poznaje się po miłości – czy potrafi kochać Boga, żonę, swoich parafian, studentów. Czy potrafi się bawić, cieszyć; ale też, czy potrafi mówić »nie« również tym, których kocha. Miłość jest ascetyczna, nie ma miłości bez ascezy, bo w niej zawsze jest rezygnacja”. Miałam nadzieję namówić Krzysztofa na książkę. Miał przecież do przekazania niezwykle cenne doświadczenia o relacjach z Bogiem, drugim człowiekiem i z samym sobą. Wizja Boga, jaką przedstawiał, i relacji z Nim jest porywająca.

„Relacja” – to jedno z kluczowych dla Krzysztofa słów. Człowiek dojrzały, mówił, to ten, który ma głęboką relację z samym sobą – z każdym wymiarem swojej osoby: fizycznym, psychicznym i duchowym – a także z innymi ludźmi. Krzysztof powtarzał, że w samotności nie można zbudować dojrzałej osobowości, nie można też zbudować prawdziwej więzi z Bogiem. Pokazywał, że to budowanie oznacza pracę, często ciężką, że to musi być proces. Elementem tego budowania jest także docieranie do tego, co w każdym z nas chore. Krzysztof wskazywał na bardzo konkretne „choroby” w nas, często w tak odważny i odkrywczy sposób, jak miało to miejsce w cyklu wykładów „Patologia duchowości. Od niezdrowej religijności do dojrzałej wiary” czy w sesji „Uczucia niekochane”.

Jak z Krzysztofem przeprowadzało się wywiady? Był trudnym rozmówcą?

Krzysztof, zanim zgodził się na wywiad, zazwyczaj potrzebował czasu do namysłu. Kiedy jednak już wyraził zgodę, była to właściwie rozmowa, a nie wywiad. To, o czym mówił, poparte było nie tylko imponującą wiedzą, ale również ogromnym doświadczeniem. Krzysztof był praktykiem, lata posługi ojca duchownego w seminarium, kierownika duchowego, psychoterapeuty w poradni sprawiały, że to, o czym mówił, miało siłę konkretnego doświadczenia – jego własnego, ale też tych, którym służył, ludzi często mocno poranionych (oczywiście był tu bardzo dyskretny, przytaczał jedynie zjawiska). I ten jego język – obrazowy, odwołujący się nie tylko do myśli i ważnych postaci z dziejów duchowości, psychologii czy teologii, ale także do dzieł malarskich, muzycznych, filmów i tak ważnej dla niego przyrody (o ukochanych Tatrach mówił, że to płaszcz Chrystusa). Urs von Balthasar, Edyta Stein, Adrienne von Speyr, Viktor Frankl, Antoni Kępiński, Caravaggio, Rembrandt, Bach, Mozart, ale też współcześni: muzyk Bogdan Hołownia czy malarka Marta Makarczuk – to zaledwie kilkoro z tych, których twórczość cenił i inspirował się nią.

Wielu wie, jak znakomitym był kierownikiem duchowym, terapeutą i rekolekcjonistą. A jakim był człowiekiem? W codziennych zachowaniach, w bliskim kontakcie, jakim towarzyszem podróży?

Krzysztofa bardzo dobrze charakteryzują jego własne słowa: „Podtrzymywanie paradoksów, a nie przeciwstawianie ich sobie, jest też piękną cechą chrześcijaństwa: bliskość i dystans, samotność i przyjaźń, łaska i natura, teologia i psychologia. Nie albo–albo, lecz i–i”. On sam potrafił w swoim życiu te paradoksy łączyć. Był człowiekiem niezwykle zajętym – spotkania z nim często trzeba było planować z dużym wyprzedzeniem, tak szczelnie wypełniony był jego kalendarz – ale równocześnie był niezwykle szczodry, jeśli chodzi o poświęcanie czasu innym. Kiedy dzwoniło się do niego, nigdy nie zbywał; jeśli nie mógł odebrać telefonu, zawsze oddzwaniał. Miał wielu przyjaciół zarówno pośród duchownych, jak i świeckich (od ponad 20 lat z oddaniem towarzyszył grupie rodzin, którą tworzyli jego dawni studenci), miał bardzo bliską więź z bratem Adrianem i jego rodziną. Z bratankami Sebastianem i Mateuszem chodził po górach, wyprawiał się na narty. Pielęgnował te relacje.

Kiedy myślę o Krzysztofie, zawsze przychodzi mi na myśl Momo – tytułowa bohaterka książki dla dzieci, na którą zresztą niejednokrotnie on sam się powoływał. Momo miała wyjątkowy dar słuchania innych. Słuchając z niezwykłą uwagą i empatią, nie tylko pomagała mówiącemu poczuć się wartościowym, ale też pozwalała mu usłyszeć samego siebie. Tak właśnie słuchał Krzysztof. Nie było też tematów, na które nie można by z nim rozmawiać – podziwiałam jego wiedzę i doświadczenie, zachwycała mnie jego wrażliwość. Miał osobowość kontemplacyjną. Potrafił spędzić godziny przed jednym obrazem w galerii, czy na długo zatrzymać się przy jednym wersie psalmu albo wiersza. Z drugiej strony cenił sport, który uprawiał niemal codziennie: biegał, pływał, jeździł na nartach, wspinał się po górach.

Z nim się nie tylko dobrze rozmawiało, ale również dobrze milczało. Cudownie żartował, zwłaszcza kiedy używał śląskiej gwary czy pozwalał sobie na autoironię. Miał swoje własne powiedzonka w stylu: „To jasne jak piwo Żywiec”. Był znakomitym przewodnikiem po Opolu, które nazywał swoją małą ojczyzną, po Wrocławiu, Dreźnie, Wiedniu czy innych bliskich sobie miejscach. Krzysztof miał również to coś, co nazywamy kindersztubą. Wziął to z rodzinnego domu. Szczególnie widoczne było to w stosunku do kobiet: nie tylko otwierał im drzwi do samochodu, ale podawał pas bezpieczeństwa, a przechodząc przez ulicę, brał delikatnie pod ramię, żeby w razie czego ochronić przed nadjeżdżającym pojazdem, przepuszczał w drzwiach, składał życzenia na Dzień Kobiet. Był zaprzyjaźniony ze swoją męskością, co z pewnością również przyczyniało się do tego, że wielu odnajdywało w nim duchowego ojca.

Mało się mówi o „pozaduchowych” poglądach Krzysztofa na tematy kościelne. Miał je jednak jasno sprecyzowane. Jakie było jego podejście np. do gorącej w Polsce debaty o papieżu Franciszku?

Nie ośmieliłabym się referować poglądów Krzysztofa. Z tego jednak, co mówił publicznie, z rozmów z nim, wykładów i tekstów wyczytać można inspirację nauczaniem papieża Franciszka i wielkie przywiązanie do niego. Z uwagą czytał papieskie dokumenty (zresztą poprzednich papieży również). Jako psychoterapeucie bliskie mu było rozumienie życia, również życia chrześcijańskiego, jako procesu. W rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim dotyczącej „Amoris laetitia” mówił: „Chrześcijaństwo opiera się na rozwoju, który ma swoje etapy. Cudem jest wytrwanie w tym procesie, a nie jego unikanie. Bardzo piękne jest w tym dokumencie, że tak często pojawia się w nim słowo »proces«”. I dalej: „U Franciszka moralność chrześcijańska jest moralnością osoby, więzi, relacji, a nie normy. To przejście od infantylnej moralności normatywnej, gdzie norma jest w centrum i trzeba do niej dorastać, do dojrzałej moralności osoby, w której norma jest dla człowieka, a nie człowiek dla normy”.

Bliski był mu Kościół otwartych drzwi, gdzie nawet największy grzesznik oczekiwany jest przez miłosiernego Ojca z czułością. Nie znam chyba drugiej takiej osoby jak Krzysztof, która z równą delikatnością (ale bez cienia egzaltacji) odnosiłaby się do ludzi naznaczonych szczególną kruchością czy cierpieniem. Jednym z pierwszych miejsc, które odwiedził jako nowo wyświęcony ksiądz, był oddział psychiatryczny w szpitalu. Jego głęboka, nie mająca nic z ostentacji wiara budziła zachwyt wielu.

Krzysztof to ksiądz niosący Chrystusa w sposób niezwykle dyskretny, delikatny, pełen szacunku wobec inności drugiego człowieka. Ten rodzaj duszpasterstwa otwierał na spotkanie z Bogiem i spotkanie z samym sobą. Kiedy myślę o Krzysztofie, obok bólu z powodu jego tragicznego zaginięcia, towarzyszy mi wielka wdzięczność, że miałam przywilej go poznać i przyjaźnić się z nim.