Między historią a mitologią

publikacja 22.03.2018 04:45

O dobrej i złej pamięci, biciu w cudze i własne piersi oraz o kościelnych źródłach antysemityzmu z abp. Grzegorzem Rysiem rozmawia Jacek Dziedzina.

Między historią a mitologią roman koszowski /foto gość

Jacek Dziedzina: „Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy” – mówi prorok Izajasz. Historycy mogą siedzieć spokojnie w aktach, teczkach i innych źródłach czy powinni pomyśleć o zmianie zawodu?

Abp Grzegorz Ryś: Słowa Izajasza to jest obietnica, zapewnienie, że człowiek nie jest uwięziony w historii. Czym innym jest ogląd historii, jaki ma historyk, a czym innym ogląd przeszłości i teraźniejszości, jaki ma prorok. Ufamy, że prorok z natchnienia Bożego ma inną i wiarygodniejszą intuicję. Prorok potrafi, tak jak Ezechiel, stanąć nad doliną pełną wyschłych kości i powiedzieć, że z tego jeszcze powstanie wojsko, bardzo silne. Żaden historyk pewnie by tego nie powiedział. Ta obietnica Pana Boga jest bardzo ważna, bo Bóg jest najważniejszym aktorem ludzkiej historii. Nie widzimy Go tylko ponad czasem i historią, ale również w samym jej środku. A dopóki On jest jednym z graczy tej historii, to wszystko jest możliwe.

W ostatnich tygodniach można było odnieść wrażenie, że narody polski i żydowski są jednak zakładnikami swojej historii; spór polsko-izraelski pokazał, jak bardzo ona nam ciąży.

Nie mam wrażenia, żeby ostatni spór był sporem historyków. Historycy wypowiadają się w nim akurat najrzadziej, a jeśli już to robią, czynią to w sposób bardzo oszczędny i tonujący debatę. Człowiek bez historii jest biedakiem. Tak samo jak biedakiem jest człowiek, który przestraszył się jakiejś części swojej historii i zamiast historii chce tworzyć jakąś jednostronną mitologię. Brak uwięzienia w kleszczach historii oznacza, że my mamy wybór. Trzeba znać całą historię, żeby się zastanowić, którą jej część chcemy kontynuować.

W sytuacji konfliktu dwóch osób w pewnym momencie obie strony mogą przestać się licytować, kto bardziej zawinił, otwierając przestrzeń dla przebaczenia. Czy to jest możliwe na poziomie wspólnoty narodowej? Czy mam prawo wybaczyć także w imieniu tych, którzy chcą się jeszcze licytować?

Biada nam, gdybyśmy sobie odmówili takiego prawa. W 1965 roku cała masa ideologów wytykała polskim biskupom, że nie mają prawa mówić w imieniu narodu polskiego do narodu niemieckiego: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”.

Prawdopodobnie dziś spotkałoby się to z takim samym niezrozumieniem…

Więcej – niektórzy nawet pytają, czy taki list byłby dzisiaj w ogóle możliwy. To są jakieś niewyobrażalne paradoksy. Przecież w 1965 roku żyło jeszcze mnóstwo ludzi, którzy wojnę znali z autopsji, a możliwe, że dzisiaj protesty przeciwko takiemu listowi byłyby równie mocne i wychodziłyby z ust i spod piór ludzi, którzy wojny nie widzieli i znają ją z filmów. Dialogowi najlepiej służy taka postawa, kiedy każdy bije się we własne piersi, a nie w cudze. Słowo „przepraszam” otwiera rozmowę. Nie musi zawsze spotkać się z pozytywnym odzewem. Jest wypowiedziane bezinteresownie, nie zakłada więc, że koniecznie z drugiej strony musi paść takie samo słowo.

A jeśli druga strona nie tylko nie daje mi tego samego, ale wręcz zarzuca mi rzeczy, których nie popełniłem? Jako osoba prywatna mogę to jeszcze przełknąć. Ale czy jako reprezentant większej społeczności mam prawo zgodzić się na fałszywe oskarżenia, czy raczej obowiązek bronić dobrego imienia tej grupy?

Każdy ma prawo do dobrego imienia. To prawo przyznane jest nam z natury. Z tym prawem nie kłóci się powściągliwość w sprawach, które naprawdę są bardzo złożone i nie przekładają się na uproszczone sądy. Chcemy arbitralnie wyrokować, zanim zostaną przeprowadzone rzetelne prace naukowe. W takich sporach ważne jest, żeby choć na moment usiłować wczuć się we wrażliwość drugiego. Zastanówmy się na przykład nad wszechobecną prawie dwa tysiące lat w Kościele tzw. teologią zastępstwa w stosunku do Żydów – mówiącą, jakoby Kościół zastąpił Żydów w roli narodu wybranego, a Bóg zerwał przymierze z narodem pierwszego wybrania. Warto by się zastanowić, w jaki sposób przeżywali i przeżywają to Żydzi. Może czuli się – i nadal czują – jak starsi synowie wyrzuceni z domu i wydziedziczeni? Łatwo sobie uprawiać akademicki dyskurs, nie patrząc, jak boleśnie dotyka on konkretnych osób. To, że Żydzi są na zawsze narodem wybranym i że Bóg nie zerwał z nimi przymierza, mówi dopiero – cytując wprost św. Pawła (a więc nie wymyślając nowej teologii!) – soborowa deklaracja „Nostra aetate”, a my od 50 lat do tego dojrzewamy na nowo, po dwóch tysiącach lat zupełnie innej refleksji.

Izajasz, mówiąc „Nie wspominajcie dni minionych”, wzywa do uwolnienia się od ciężarów przeszłości, ale jednocześnie w Starym Testamencie wiele razy pojawia się słowo zachor – pamiętaj. Między amnezją a martyrologią jest miejsce na dobrą pamięć?

W tym „pamiętaj” jest przede wszystkim wezwanie do pamięci o Bogu, który jest obecny i mocny w historii. Pamiętaj Jego działanie i pamiętaj także to, z jakich sytuacji nieszczęśliwych i trudnych Pan Bóg cię wyprowadził. W dokumentach kościelnych nierzadko pada pojęcie memoria futuri – pamięć z uwagi na przyszłość. Przywiązanie do tradycji ma sens głównie ze względu na przyszłość.

Nasze – polskie i żydowskie – rozpamiętywanie nie ma chyba wiele wspólnego z dobrą pamięcią. Nie umiemy zbudować w pełni normalnych relacji z Żydami, bo przeszkodą okazują się nienazwane do końca krzywdy.

Bo potrzebujemy chyba znacznie mniej polityki historycznej, a więcej historii jako takiej, czyli spokojnie i wspólnie prowadzonych badań. Historię lepiej jest pisać bez celu wstępnego. Uprawiajmy historię najpierw z uwagi na nią samą, a kiedy odkryjemy prawdę o swojej przeszłości, to wtedy dopiero odkryjemy również wezwanie, żeby się z nią zmierzyć. Inaczej mamy z góry założoną wizję, jak ta historia ma wyglądać, żeby nas budowała. Mój mistrz, śp. ks. prof. Jan Kracik, nieraz pisał rzeczy bardzo trudne, dotyczące historii Kościoła, ale nikt, kto go znał, nie zarzuciłby mu, że nie kocha Kościoła. Opisywał jego rzeczywistość tak, jak ją wyczytywał ze źródeł. To jest bardzo ważne, żeby uciec od pokusy jednokolorowego obrazu. Nie ma człowieka, który jest jednokolorowy. Takie myślenie jest rodzajem manicheizmu: że niby po jednej stronie jest wyłącznie dobro, a po drugiej jedynie zło. I oczywiście to zło nigdy nie jest po mojej stronie… Istnieje jakakolwiek relacja, która rozleciała się wyłącznie z winy jednej strony? Trochę więcej historii, a mniej polityki historycznej.

Polityka wyklucza dobrą pamięć?

Polityka może mieć pokusę selekcjonowania faktów, i wcale nie rzadko z interesowną intencją. A już najgorzej jest wtedy, gdy rozglądam się za faktami, których chcę użyć w chara­kterze kamienia, którym w kogoś rzucę. To właśnie jest zła pamięć.

A jeśli szukam faktów, żeby się obronić przed fałszywymi oskarżeniami?

Bronić się można jedynie całą prawdą. Weźmy inkwizycję – najłatwiej w dyskusjach o niej mówić o legendzie: czarnej albo złotej. Jeśli się chce napisać prawdę, to trzeba mieć świadomość, że nikogo ona nie ucieszy. Kiedyś byliśmy z prawosławnym abp. Jeremiaszem zaproszeni do telewizji na rozmowę o przyczynach schizmy wschodniej. Prowadzący spotkanie dostawał szewskiej pasji, ponieważ nie był w stanie nas skłócić. Każdy z nas bił się we własne piersi – ja mówiłem, jaka była wina Kościoła rzymskiego w rozejściu się z prawosławiem, a abp Jeremiasz – jaka była wina prawosławia. Dziennikarz stwierdził: to się nie sprzeda, w tym nie ma ognia.

Jak można było tak program położyć…

(śmiech) Przez wiele lat po stronie każdego z Kościołów było przekonanie, że wina jest tylko po drugiej stronie. To zmieniają tylko spokojne badania naukowe, a po nich przychodzi czas na rzeczywiste gesty, które mogą coś przełamać. Kiedy Paweł VI wstał z tronu i klęknął, by pocałować nogi wysłańców patriarchy Konstantynopola, dokonywał gestu, który wyznaczał przełom. On nie pytał, jaka jest wina prawosławnych w sporze z katolikami, tylko uznawał swoją i całował ich stopy. Czy da się wykonać taki gest bez zmierzenia się z własną historią, bez udawania, że jest tylko złota legenda Kościoła katolickiego, który nigdy nikomu nic złego nie zrobił, a cała wina jest po stronie tych, którzy „odeszli”? Można zbudować przyszłość na prawdzie, a nie na mitologii. Mitologizowaniem historii jest absolutyzowanie jednej jej części. To się bierze z takiej wizji, że historia musi być dydaktyczna, pouczająca.

Historia jednak nie jest nauczycielką życia?

Złośliwi mówią, że historia uczy nas jedynie tego, iż jeszcze nigdy niczego nas nie nauczyła… Na pewnej konferencji poświęconej pytaniu, czy Holocaust może się powtórzyć, jeden z żydowskich prelegentów trafnie zauważył, że skoro już raz Holocaust był możliwy, to znaczy, że może wydarzyć się raz jeszcze… Jest pamięć, która nas do czegoś zobowiązuje, i jest pamięć, która nas z czegoś zwalnia. O Holocauście najłatwiej się mówi, że dokonali go „naziści”. Skąd się wzięli? Spadli z kosmosu?

Niemieccy politycy mówią dziś bardzo wyraźnie, że to Niemcy jako naród ponoszą pełną odpowiedzialność za Holocaust…

Dobrze. Czy to już pełna lista? Zwłaszcza w szerszej i głębszej perspektywie? Mamy Niemców, którzy są „winni Holocaustu”, a przecież Holocaust „stał się” w samym sercu Europy – od dwudziestu wieków chrześcijańskiej. A może Kościół też ma tu swoje winy, które sięgają całych wieków, a pamięć o Holocauście jest także pamięcią o tych winach? Czy jeśli znamy głównego winnego, który mówi: „Tak. To nasza wina!”, to na pewno rozgrzesza to wszystkich innych?

Czyli jednak współodpowiedzialność chrześcijan za klimat sprzyjający narodzeniu się nazizmu?

A czy antysemityzm narodził się dopiero w III Rzeszy? Nawet jego formy zewnętrzne były znane wcześniej. To nie jest tak, że dopiero Niemcy wymyślili getta. W Rzymie w XVI wieku powstało getto z woli papieża. Nie Niemcy wymyślili nakaz oznaczenia Żydów na strojach zewnętrznych – zostało to nakazane na IV Soborze Laterańskim w XIII wieku. Owszem, to nie był taki sam antysemityzm. Średniowiecze nie znało antysemityzmu o charakterze rasowym – taki znamy jedynie z Półwyspu Iberyjskiego na przełomie średniowiecza i czasów nowożytnych. Ale nie możemy udawać, że tego nie było, że nie było przez osiem wieków powielanego przez ludzi i instytucje Kościoła absurdalnego oskarżania Żydów o mord rytualny.

I owszem, z jednej strony papieże – od Innocentego IV (1247 r.) – grozili ekskomuniką każdemu, kto ten zarzut rozpowszechnia; z drugiej strony jeszcze w XX wieku były pogromy Żydów sprowokowane takimi pogłoskami – w Krakowie, w Kielcach… To jest nasza historia czy nie? Ja się czuję za nią odpowiedzialny – także jako biskup Kościoła katolickiego. To jest mój Kościół, w którym takie rzeczy były powielane przez wieki.

Ja wiem, że papieże zabraniali, reagowali na pogromy. Ale pamiętajmy całą tę historię – i te zakazy papieży, i tych, którzy mieli je w nosie, bo byli mądrzejsi niż papieże, i zadajmy sobie pytanie, co ja chcę z tego kontynuować. Bo kiedy nie pamiętam całej tej historii, to wydaje mi się, że wszystkie złe rzeczy robili jacyś ludzie z kosmosu. „Ci Niemcy” – skąd oni się wzięli w XX wieku w samym środku chrześcijańskiej Europy? Kiedy czytamy biografie takich ludzi jak Hess czy Stroop, dowiadujemy się, że wychowywali się w katolickich rodzinach i byli ministrantami. Wiem – Ewangelia i Magisterium Ecclesiae nie nauczyły ich antysemityzmu, ale czy sam Kościół był do końca wierny ich przekazowi? Czy z właściwą wrażliwością i mocą reagował na jego zaprzeczenie – i z zewnątrz, i wewnątrz?

Czy jednym ze źródeł mogła być wspomniana teologia zastępstwa narodu wybranego?

Jeśli w Kościele przez dwadzieścia wieków mówiło się, że naród wybrany nie jest już wybrany; jeśli w Kościele używało się języka takiego, jakiego używał np. św. Augustyn, mówiąc o ślepocie Żydów ({BODY:BBC}caecitas Iudeorum{/BODY:BBC}), a potem konsekwencją była cała ikonografia, która pokazywała synagogę z zawiązanymi oczami, ze złamaną włócznią, z odwróconymi tablicami Mojżesza… To też jest Kościół. Z drugiej strony są i takie teksty św. Augustyna jak ten (wyprowadzony ze św. Pawła): „Nie wynoś się, chrześcijaninie, nad Żyda, bo to korzeń ciebie dźwiga, a nie ty dźwigasz korzeń”. Z jednej strony są takie praktyki jak te w Rzymie, trwające aż do czasów bł. Piusa IX, kiedy to Żydzi mieli obowiązek słuchać kazań chrześcijańskich w niedziele; z drugiej – to właśnie ów Pius IX, zakazawszy najpierw tej praktyki, zlecił rzymskiej Caritas pomoc potrzebującym rodzinom żydowskim.

Żyjemy w Kościele po „Nostra aetate” – to prawda; z drugiej strony trudno jest uciec od pytania, czy w ogóle doczekalibyśmy się tego przełomu w podejściu do Żydów, gdyby nie Holocaust. Może dalej byśmy tkwili po uszy w równie starej, jak błędnej (i sprzecznej z Biblią) teologii, gdyby nie szok, jaki wywołał Holocaust, także szok w Kościele, który wreszcie zobaczył, do czego może doprowadzić tolerancja niechciana i reglamentowana. To są rzeczy bardzo poważne i dlatego nie jest tak łatwo powiedzieć: to mnie nie dotyczy, to nie jest moja odpowiedzialność.

Abp Grzegorz Ryś - metropolita łódzki, historyk kościoła, autor wielu książek, przewodniczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji przy Konferencji Episkopatu Polski.

TAGI: