Ludzie z rancza

Andrzej Kerner

publikacja 05.03.2018 04:45

– Chcesz się zmienić? Musisz cierpieć. Krzyż, zmartwychwstanie, chwała, taka jest kolejność – mówi Guzmán.

Tworzą pierwsze Ranczo Nadziei w Polsce – od lewej: Guzmán, br. Marek Baranowicz, Franklin. Andrzej Kerner Tworzą pierwsze Ranczo Nadziei w Polsce – od lewej: Guzmán, br. Marek Baranowicz, Franklin.

Na ranczu było nas ośmiu. Siedmiu tych, którzy przyszli ratować swoje życie, i jeden odpowiedzialny. Ośmiu facetów żyjących na odludziu, bez niczego. W dniu, kiedy tam przyszedłem, przestałem palić, brać narkotyki, przestałem robić wszystko, co złe. Jednego dnia. To było bardzo ciężkie. Ale to jest jedyna droga. Jeśli chcesz zmienić swoje życie – myślę nie tylko o narkotykach czy nałogach – musisz cierpieć z tego powodu. Bo to nada wartość twojej zmianie – mówi Guzmán, 38-latek z Urugwaju. Mieszka obecnie w Nysie, w klasztorze franciszkanów, ale nie jest zakonnikiem. Podobnie jak Franklin, 32-letni Brazylijczyk. – Jesteśmy szalone – śmieje się Franklin odpowiadając na pytanie dlaczego przyjechali do Polski, myli rodzaj przymiotnika w trudnym dla Latynosów języku polskim.

– Tak, bo kto dzisiaj mówi, że można żyć Ewangelią, uważany jest za szalonego – dodaje Guzmán. Obydwaj po dramatycznych przeżyciach życiowych zdecydowali się na rok odnowy i terapii w latynoamerykańskich domach Fazenda da Esperança (Ranczo Nadziei). Potem jako wolontariusze zdecydowali się na wyjazd na misję do Polski, by założyć pierwszą taką wspólnotę w naszym kraju.

Guzmán

– W wieku 27 lat byłem emocjonalnym wrakiem. W dzień nie wychodziłem z domu. Miałem wszystko, co ludzie zwykle chcą mieć: pieniądze, rzeczy, wszystko. Studiowałem, byłem dobrze wykształcony – mówi Guzmán. Rozpacz, w jaką wpadł po śmierci mamy, spowodowała, że zaczął intensywnie brać kokainę. – Branie dragów rozwinęło się w nienawiść, którą nosiłem w sobie. Zacząłem wychodzić nocami na ulice i bić się. Nigdy wcześniej nie byłem agresywny – chociaż grałem w rugby – ale nie wiązało się to z przemocą. Co noc chodziłem w miejsca, gdzie zbierali się ludzie, którzy chcieli się bić, walczyć: łamali kości, rozbijali głowy. To nie był boks, nie zapasy, ale brutalna walka o życie – wspomina Guzmán. Pewnego ranka nie rozpoznał się w lustrze, tak był skrwawiony i opuchnięty. Godzinę potem do drzwi domu zapukał jego brat i powiedział wprost: „Nie chcę, żebyś umarł w ten sposób. Jeśli chcesz umierać, twoja sprawa, ale pozwól sobie pomóc”. I zaproponował Guzmánowi pobyt w Fazendzie. – Odpowiedziałem bratu „tak”, bo byłem zdesperowany i miałem chwilę jasności, wiedziałem, że muszę się bronić. Byłem wtedy ateistą, zresztą jak większość Urugwajczyków – opowiada Guzmán.

Filary

Modlitwa, praca i wspólnota. – Tym leczy Ranczo Nadziei – mówi br. Marek Baranowicz OFM odpowiedzialny za nyskie Ranczo z ramienia franciszkańskiej prowincji św. Jadwigi Śl., która zdecydowała się przeszczepić to doświadczenie na polski grunt. – Tylko to, żadne lekarstwa – podkreśla Guzmán. Ranczo to chrześcijańska wspólnota terapeutyczna, odbudowująca życie swoich członków, którzy mieli problemy z narkotykami, przemocą, uzależnieniami czy z innych powodów żyli na marginesie społeczeństwa. Działa w 19 krajach świata, cieszy się 80-procentową skutecznością w leczeniu z nałogów. Na Ranczu wstają o siódmej. Po śniadaniu jest Różaniec, a potem wspólne czytanie Ewangelii.

Z przeznaczonego na dany dzień fragmentu wybierają jedno zdanie, albo nawet jedno słowo, które jest najważniejsze. Zapisują je na tablicy. I powtarzają w myślach nawet i sto razy w ciągu dnia, starają się to słowo stosować w zachowaniach tego dnia. – To jest właśnie fantastyczne, bo po całym procesie zmiany oni dostrzegają, że to właśnie słowo Boga ich zmienia – podkreśla br. Marek. Po porannym czytaniu Ewangelii pracują do 11.30, w południe jedzą obiad. Potem czas wolny do 14. Znowu pracują (do 17–17.30), z kwadransem przerwy na kawę. Potem do końca dnia (idą spać o 22) jest czas wolny: sport, czytanie, nauka etc.. Dwa razy w tygodniu jest adoracja Najświętszego Sakramentu i dwa razy spotkania wspólnotowe. Pierwsze podsumowujące tydzień: jak przeżywali pracę, modlitwę i życie wspólne. Drugie – refleksja na temat codziennych słów Ewangelii i tego jak działały w członkach wspólnoty. – Nie żyjemy swoimi problemami, ale nadzieją, która może je rozwiązać. Nawet trudne przeżycia dzielimy we wspólnocie. Tak samo dzielimy się szczęściem. To jest rodzina. O Jezusie nie tylko mówimy, ale staramy się z Nim żyć – mówi Guzmán.

Franklin

Śmierć mamy była punktem zwrotnym także w życiu Franklina. – Żyłem w trudnym środowisku. Tato dwa razy chciał zmusić mamę do aborcji, kiedy mnie nosiła. W dzieciństwie doznałem przemocy od ojca, który nas potem porzucił. Ale moja wielka rodzina jest bardzo dobra. Nigdy mi niczego nie brakowało. Jednak miałem od początku w sobie coś negatywnego. I to w moim życiu rosło. To pustka we wnętrzu. W 7. roku życia wszedłem w świat przestępczy. Alkohol, tytoń, potem narkotyki. Wpadłem w koło uzależnień. Narkotyki to był problem, ale i tak najmniejszy. Przez 17 lat żyłem w świecie przemocy. Dwa razy trafiłem do więzienia z jej powodu – opowiada. Trzy miesiące po śmierci mamy zdecydował się na pobyt w Ranczu Nadziei.

Brat Marek: Nie wiem, ile to kosztuje

Brat Marek poznał Ranczo, będąc na misjach w Boliwii. Był przy zakładaniu wspólnoty w El Fortin w 2014 roku, potem przez 10 miesięcy przebywał w Ranczu w Niemczech, a także w Szwajcarii. – Dzieliłem ich życie. Można wiele czytać, ale to, co się przeżywa w takiej wspólnocie, to jest jednorazowe, ogromne doświadczenie. Żyć z ludźmi, którzy byli w domach dziecka, mieszkali na ulicy, byli w więzieniu… – mówi franciszkanin. – Nie przechodziłem tego procesu odnowy, zmiany życia jak oni, tzw. rekuperanci (port. odzyskujący). Szczerze mówiąc, ja ich do końca nie zrozumiem. Najlepszymi nauczycielami, towarzyszącymi są ci, którzy sami przeżyli rok odnowy. To jest umieranie starego człowieka i rodzenie się nowego. Proces bolesny, trudny i długi. Mogę się z nimi solidaryzować, ale ile to ich wewnętrznie kosztuje, to wiedzą tylko oni – tłumaczy br. Marek.

Do Rancz Nadziei trafiają nie tylko, ci którzy chcą ratować swoje zniszczone fizycznie życie. Także szukający głębszego sensu życia, wyciszenia, spokoju, chcący oderwać się od komputera, szybkiego biegu życia. – Niektórzy z nich zakochują się w Fazendzie i zostają na resztę życia – mówi brat Marek.

Wiemy, co jest za tymi drzwiami

– Nie wierzyłem, że w tak prosty sposób można swoje życie zmienić. Z punktu widzenia medycznego wydawało się to niemożliwe. Ale to były drzwi do zmiany. My wiemy, co za nimi jest. Wiemy, ile ta zmiana nas kosztowała. Jak trudno znaleźć te drzwi i przejść tę drogę – mówi Franklin. Są już ludzie chętni do terapii w Ranczu w Nysie. – Każdy może przyjść. Jeśli nie będziemy mogli przyjąć my, to przyjmie ich Fazenda w innym kraju – informuje br. Marek. Trzeba napisać list motywacyjny, opisać swoje problemy i dlaczego chce się do Rancza przyjść. Przez pierwsze trzy miesiące nie ma odwiedzin, nie wolno używać telefonu, komputera, żadne używki nie są dozwolone. Można pisać listy, nawet codziennie.

Podstawowy okres odnowy i terapii trwa rok. Można zostać dłużej, jeśli jest taka potrzeba. Można zostać wolontariuszem we wspólnocie. – To nie jest ośrodek, w którym przechodzi się 12-miesięczną terapię i koniec. Jesteśmy domem otwartym. W każdej chwili można do nas przyjść i stąd odejść – mówi franciszkanin. Nyskie Ranczo powstaje na wielkim poddaszu franciszkańskiego klasztoru. Trwają prace remontowe dotowane przez Renovabis, fundację niemieckiego Kościoła katolickiego. Niemal gotowe są już pierwsze pokoje, w których zamieszkają pierwsi „rekuperanci”. W stanie surowym jest już także kaplica. Diecezja Paderborn podarowała wiele mebli, które czekają w pomieszczeniu przy dzwonnicy.

– Nie jest łatwo zostawić na drugim końcu świata to, co zostawiliśmy. Jestem tu jednak bardzo szczęśliwy, nie mając nic. To coś nowego dla mnie. Bratu zostawiłem dom, samochód, wszystko, co miałem. Myślę, że w tym jest sekret: kiedy nie masz niczego i niczego nie oczekujesz – masz wszystko do zdobycia i masz wszystko, co możesz dać. Byłem szczęśliwy jako dziecko, potem przyszły lata złe. W moim wieku odkryć coś nowego w życiu nie jest proste. A mnie się udało – cieszy się Guzmán.

TAGI: