Narodzony na nowo

ks. Zbigniew Wielgosz

publikacja 06.01.2018 04:45

Bóg nie zostawia nas w pustce. Sprawia, że dobro rodzi dobro. Trzeba Mu tylko na to pozwolić…

Bocheńskie czuwanie przed Najświętszym Sakramentem. ks. Zbigniew Wielgosz Bocheńskie czuwanie przed Najświętszym Sakramentem.

Karol Cierpica. Oficer. Przez 21 lat służył w 6. Brygadzie Powietrzno-Desantowej w Krakowie. Rok temu odszedł ze służby. Mimo to cały czas czuje się żołnierzem, ale już nie polskiej armii, lecz Jezusa Chrystusa. Spotykamy Karola w Bochni, gdzie przyjechał dać świadectwo podczas grudniowego spotkania wspólnoty „Chrystus w Solnym Mieście”.

Ghazni, 28 sierpnia 2013 roku

Gość młodych uczestniczył w polskiej misji w Bośni i Hercegowinie przez trzy zmiany. Później wyjechał do Afganistanu. Był na trzeciej zmianie w Afganistanie, gdzie spędził w sumie blisko dwa lata. Stacjonował w polsko-amerykańskiej bazie w Ghazni. 28 sierpnia 2013 roku doszło tam do jednej z większych bitew polskiego oręża w ostatnich latach. Baza została zaatakowana przez talibów.

– Najpierw słychać było potężny wybuch. Myśleliśmy, że baza została zaatakowana przez ostrzał rakietowy, bo do takich ostrzałów dochodziło już wcześniej. Tym razem wybuch był tak silny, że wypadły szyby z okien w pomieszczeniu, w którym przebywałem. Nie pobiegłem do schronu, lecz w kierunku eksplozji z myślą, że ktoś tam będzie potrzebował mojej pomocy. Po kilku krokach zobaczyłem ogromną wyrwę w ogrodzeniu, około 50 m długości. Wiedziałem, co się stało. Wróciłem szybko po kamizelkę i hełm. Kilkunastu terrorystów było już wewnątrz bazy.

Doszło do regularnej walki. Zostałem ranny i wycofałem się, ale tylko na chwilę. Wróciłem w to samo miejsce inną drogą. Pobiegłem w kierunku, gdzie znajdowali się napastnicy. Poczułem, że za mną biegnie ktoś jeszcze. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem młodego, uśmiechniętego chłopaka bez kamizelki, hełmu, z karabinem w ręku. Pojawili się kolejni terroryści.

Nagle doszło do kolejnego wybuchu. Poczułem, że jestem ranny. Ewakuowali mnie do szpitala. Na łóżko obok mnie przynieśli tamtego chłopaka. Umarł w wyniku odniesionych ran. Nazywał się Michael Ollis i miał 24 lata, pochodził z Nowego Jorku, jak dowiedziałem się później. W chwili ostatniego wybuchu osłaniał mnie – opowiada Karol.

Uśmiech życia

Michaela poznaje zaledwie 5 minut przed dramatem. Zdążyli się jeszcze do siebie uśmiechnąć. Męźczyznę wyróżniał piękny, „biały” uśmiech. Kumple z jego plutonu ostrzegali go, by tak się nie uśmiechał, zwłaszcza nocą, bo zdradzi ich pozycję.

Karol dokładnie nie pamięta, co działo się za jego plecami. Wiedział tylko, że ma osłonę, bo Michael pobiegł za nim. Doszło do ostatniej potyczki. Zjawił się terrorysta. Wszyscy atakujący wtedy w Ghazni zamachowcy mieli pasy szahida. Nie wiadomo, czy atakujący sam zdetonował ładunek, czy ktoś go postrzelił. Wybuch sprawił, że szczątki terrorystów leżały w promieniu kilkudziesięciu metrów. Potem było jak w filmie, kiedy blisko żołnierza wybucha pocisk.

– Czujesz się, jakbyś nurkował i wynurzał się, nic nie słyszysz i jednocześnie słyszysz. Nic nie widzisz i widzisz znowu. Zapamiętujesz jedynie fragmenty, strzępy wrażeń. Wtedy jeszcze nie widziałem jakiegoś głębszego sensu, na to przyszedł czas później. Dzisiaj wiem, że Michael był gotowy, by spotkać się z Bogiem, który dla mnie wyznaczył inne zadanie – opowiada Karol.

Po opatrzeniu ran przenoszą Karola do polskiego szpitala. Odwiedzają go tam koledzy Michaela, chcą poznać polskiego żołnierza, z którym ich kolega był przed śmiercią. Były łzy, wzruszenie. – Powiedzcie rodzicom Michaela, że ich syn był bohaterem, odważnym człowiekiem, który uratował mi życie – prosiłem ich – wspomina żołnierz.

Bóg dał nam ciebie

Polskie władze chciały uhonorować Michaela Ollisa. Prezydent RP przyznał mu pośmiertnie Gwiazdę Afganistanu, a Minister Obrony Narodowej Złoty Medal Wojska Polskiego. Karol pojechał do Nowego Jorku, by przekazać odznaczenia rodzicom chłopaka. Spodziewał się buntu, złości, odrzucenia, bo przecież wojna zabrała im syna.

– Kiedy się z nimi spotkałem w polskim konsulacie w Nowym Jorku, usłyszałem od Roberta, ojca Michaela, „Witaj nasz nowy przyjacielu”. A potem dodał – „Dziękuję ci za twoją służbę”. To było niesamowite przeżycie! Rodzice Michaela okazali się bardzo religijni. Zawierzyli siebie Bogu, stąd takie podejście do śmierci syna – mówi Karol.

Kiedy rodzi mu się drugi syn, postanawia wraz z żoną Basią dać mu imię Michael. – Pojechaliśmy znów do Nowego Jorku. Spotkaliśmy się z rodziną Ollisów. Dowiedzieli się, że mamy synka Michaela. Powiedzieli, że Bóg zawsze działa w doskonały sposób. Nie po to zabrał im dziecko, żeby zostawić pustkę. Robert podkreślił, że Bóg dał im teraz Karola, jego żonę Basię i dwóch nowych wnuków, naszych synów i… Polskę.

Zapisany w pamięci

– Rodzice Michaela Ollisa nie zamknęli się w bólu, otwarli się na ludzi, zaczęli się udzielać społecznie, zaczęli spotykać wiele życzliwych osób – mówi Karol. A bywa często zupełnie inaczej. Rodzice zabitych na wojnie synów dzielą swoje życie między cmentarzem i codziennymi zajęciami. Dom, cmentarz, cmentarz, dom. Rodzice Michaela założyli fundację imienia swojego syna, która pomaga weteranom wojennym. W Nowym Jorku nazwano imieniem Michaela Ollisa plac, na którym odsłonięto pomnik bohaterskiego żołnierza. W 2019 r. zaplanowano oddanie do użytku promu „MV Michael H. Ollis”, który będzie pływał między wyspami miasta.

Bohaterską postawę sierżanta sztabowego Michaela Ollisa podkreślił też prezydent Andrzej Duda. W liście do Donalda Trumpa z okazji Dnia Niepodległości z 4 lipca 2017 roku napisał, że „dodatkowym, niewątpliwym wzmocnieniem naszych bliskich relacji jest braterstwo broni naszych żołnierzy, wykute w Iraku, Afganistanie i innych punktach zapalnych współczesnego świata. W pamięci zbiorowej Polaków zapisał się czyn 24-letniego sierżanta sztabowego Michaela H. Ollisa, który w sierpniu 2013 roku podczas ataku talibów na bazę w Ghazni w Afganistanie oddał życie, osłaniając własnym ciałem podporucznika Karola Cierpicę”.

Narodziłem się na nowo

Po powrocie z Afganistanu Karola dopada poważna depresja.

– Byłem na kilku misjach, żyłem w ciągłym napięciu, takim „haju” na adrenalinie. Myślałem, że ode mnie wszystko zależy, bo zostałem tak wyszkolony. W walce, w skokach spadochronowych, w sporcie. Czułem jednak, że przestaję słuchać ludzi, choć z nimi rozmawiałem. Czułem też, że oddalam się od Boga, choć pochodzę z religijnej, katolickiej rodziny. Moje relacje z ludźmi, z Bogiem zaczęły się rozwalać – przyznaje. Do tego doszły myśli samobójcze, używki.

Paradoksalnie Karol szukał wówczas Boga. – I On zaczął działać. W Afganistanie postawił na mojej drodze anioła. Stawiał kolejnych – innych ludzi, którzy pomagali mi odzyskać pokój. Dzięki nim znalazłem się na Mszy św. połączonej z modlitwą o uzdrowienie. Nie mając już poczucia własnej siły, wszystko oddałem w ręce Boga. Ty się musisz mną zająć – wołałem w głębi duszy. – I zostałem uzdrowiony. Tej mocy doświadczam w czasie każdej Mszy św. – podkreśla. Odszedł z armii, choć wcześniej wiązał z nią całe swoje życie, karierę, sposób na utrzymanie rodziny. Te plany się rozsypały. – Zrozumiałem, że teraz mam inną misję – mówić o Bogu.

Trafiłem do wspólnoty Szkoły Nowej Ewangelizacji przy parafii Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Krakowie. Jezus ma na życie każdego z nas doskonały plan. Miał go dla mnie. Ale wszystko, każdą sferę mojego życia, musiałem Mu oddać. Dopiero wtedy wszystko zaczęło wracać na swoje miejsce. Idę z Bogiem, a On ze mną – mówi Karol. Każdy może mówić o Bogu. Każdy. – Tylko trzeba Mu wszystko oddać – podkreśla. Dodaje, że nie można być trochę człowiekiem, trochę żołnierzem, trochę chrześcijaninem.

Z Emmanuelem

Wspólnota „Chrystus w Solnym Mieście” powstała po Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Zaprasza, nie tylko młodych, na comiesięczne spotkania w bazylice św. Mikołaja w Bochni. Zainteresowani mogą usłyszeć świadectwo wiary zaproszonego gościa, ale przede wszystkim adorować Najświętszy Sakrament. – Coraz więcej młodych przychodzi na nasze czuwania. Dla mnie był to na początku wolontariat, ale teraz jest on czymś więcej. Czuję się tutaj jak w rodzinie. Spotkałam rówieśników, którzy wierzą i nie boją się o tym mówić. Mówienie o Panu Bogu czy dzielenie się wiarą to żaden obciach. Znam wielu młodych, którzy odważnie przyznają się do wiary – mówi Martyna.

Zwyczajem jest zabieranie ze sobą kartek z fragmentem Pisma Świętego oraz specjalnie przygotowanych przez młodych gadżetów, które mają symboliczne znaczenie, jak chociażby listopadowa gumka do mazania zachęcająca do sakramentu pokuty lub grudniowe drewniane serduszka z wygrawerowanym „Dziękuję!”, które uczestnicy zabierali ze sobą sprzed Najświętszego Sakramentu, by dać je następnie osobom, którym coś zawdzięczają.

– Przychodzę na spotkania wspólnoty „Chrystus w Solnym Mieście”, ponieważ świadectwo bardziej do mnie przemawia niż kazanie w czasie Mszy św. Ksiądz zawsze mówi językiem typowym dla księży, a gdy mówi ktoś świecki, używa języka, który jest dla mnie zrozumiały, dociera do mnie, bo mówi tak, jak się komunikujemy na co dzień. Dziś przychodzę podziękować za każdy dzień, za to, że ostatnio wszystko się układa, za spowiedź w Rzezawie, w czasie której przeżyłem przemianę mojego serca – powiedział podczas grudniowego spotkania Maciek.