Mieszanka wybuchowa

publikacja 14.12.2017 04:45

O łzach u św. Ignacego Loyoli, kazaniach głoszonych po rosyjsku i syberyjskiej rzeczywistości nie do pojęcia opowiada o. Wojciech Ziółek SJ.

Mieszanka wybuchowa Roman Koszowski /foto gość

Marcin Jakimowicz: Po co prowincjałowi jezuitów, rozchwytywanemu rekolekcjoniście „podróż na Wschód”?

O. Wojciech Ziółek: Po pierwsze, byłemu prowincjałowi, a po drugie, chyba też byłemu wziętemu duszpasterzowi. Gdy rok temu byłem w Polsce, głosiłem we Wrocławiu akademickie rekolekcje adwentowe pierwszy raz zdarzyło się, że oto Ziółek mówi, a na rekolekcjach z każdym dniem ubywa osób w kościele. Topnieli w oczach. Nie było miło, ale pomyślałem: dociągnę do końca, będę mówił tak, jakby przed amboną stały tłumy.

Nie stosował Ojciec taryfy ulgowej? „Ojciec Ziółek mówi jak jest”?

Nie wiem. Mnie się wydawało, że mówiłem tak jak zawsze: o naszych biedach i o tym, że Pan Jezus nas zbawia. Jedna ze znajomych studentek, żartując, napisała po rekolekcjach: „A czego się ojciec spodziewał? Zamiast zrobić ładny katolicki stand up i mówić o tematach damsko-męskich, opowiadał ojciec o zawirowaniach duchowych”. Dobre doświadczenie. Naprawdę. Przestajesz być gwiazdą. Ziółka są dobre i zdrowe. Ale w małych ilościach. Bardzo się boję, że uwierzę w bajkę: „Były prowincjał jezuitów i proszę, jaki przykład: zakasał rękawy i – słuchajcie państwo! – poświęcił się pracy misyjnej w dalekiej Syberii!”.

A papież (też jezuita) zatwierdził w tym czasie dekret o heroiczności jego cnót…

Boję się takiego myślenia. Jest niebezpieczne, bo bardzo nieprawdziwe! Ze mnie taki misjonarz jak z koziej… i tak dalej. Pracuję na Syberii dopiero dwa lata, a wielu moich kolegów spędziło tu połowę życia. Wiem też, jak niebezpiecznie być tzw. medialnym księdzem. Bo media zawsze obłaskawiają człowieka, następnie robią z niego gwiazdę, lansują i pompują do takich rozmiarów, że zaczyna uważać, iż powinien wszystko komentować, do wszystkiego się odnieść i wypowiedzieć się na każdy temat. I robi się człowiek taki fachowiec od wszystkiego. Każdemu z nas to grozi. A czyż to, że tak chętnie zgodziłem się na ten wywiad, nie świadczy, że i ja lubię być na łamach? (śmiech) I jeśli jakoś się bronię, to tylko przyznawaniem się do tego.

Syberia jest dla rozpędzonego duszpastersko kapłana zimnym prysznicem? Lekcją pokory?

Nie byłem zbytnio rozpędzony, bo miałem czas na wyhamowanie. Jezuici mają taką zdrową tradycję, że gdy prowincjał kończy swoją służbę, to pozwalają mu gdzieś się zaszyć i odsapnąć. On regeneruje siły, a pozostali odpoczywają od niego. (śmiech) Prawda że zdrowe? Byłem więc po pół roku w Hiszpanii i w Stanach. Wiedziałem już wtedy, że jadę na Syberię, bom wcześniej sam rękę podniósł, gdyż od nowicjatu uczono nas, że gdy jest potrzeba, to trzeba prosić Pana Jezusa, „bym nie był głuchy na Jego wołanie”. Potrzebowałem jednak potwierdzenia, że to jest naprawdę Jego wołanie, a nie mój pomysł. Będąc w Hiszpanii, pojechałem na Ćwiczenia duchowne do Loyoli. Przez osiem dni godzinami siedziałem w kaplicy nawrócenia Ignacego i…

Potwierdzenie przyszło?

Wierzę, że tak. Przez pocieszenie (stara jezuicka szkoła). Pocieszenie w Ćwiczeniach to zawsze potwierdzająca pieczęć ze strony Pana Boga. Nie polega na szczerzeniu ząbków i przyklejonym na stałe uśmiechu. To pokój serca. Szczerze mówiłem Panu Bogu o moich lękach i pokusach próżności związanych z Tomskiem i czułem głęboki pokój w sercu.

Ooo, coś nowego. Do tej pory rozmawiałem z Ojcem jedynie o łzach i kryzysie. Pocieszenie to jakiś nowy kierunek…

„Bo życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się…”. (śmiech) Spokojnie, były i łzy. Nawet sporo. Dla Ignacego łzy to ewidentny znak pocieszenia. Tym razem były to łzy szczęścia, wzruszenia… A wszystko w kaplicy z napisem: „Tu oddał się Bogu Inigo de Loyola”. Na deser brat zakrystian, który dowiedział się, że jadę na Syberię (dla Hiszpana to gorzej niż koniec świata), przytulił mnie i powiedział: „Wojtek, bądź tam apostołem Chrystusa!”.

„Warto było 10 lat czekać na ten jeden chrzest” – usłyszałem od kapłana pracującego na Wschodzie. Dla Polaka, dla którego wciąż ważne są statystyki to szok. Strata czasu…

Ludzie pytają: „Po co ci ta Syberia?”. Kiedyś, gdy jako wolontariusz chodziłem do hospicjum, pytali: „Po co ci to hospicjum?”. Nie umiem odpowiadać na takie pytania. Jedyne co wiem, to to, że wszędzie są tacy sami ludzie, z takimi samymi sercami i że tego, co najważniejsze, nie da się zmierzyć i policzyć. Gdy we wtorek po południu wychodziłem z hospicjum, to zawsze się ze wszystkimi żegnałem, bo gdy przychodziłem w kolejny wtorek niektórych już nie było. I co, warto było przychodzić? Inna sprawa, że nasza parafia w Tomsku jest jak na Rosję naprawdę wyjątkowa. W niedzielę mamy trzy Msze Święte, przychodzi ponad 300 osób, regularnie się spowiadają, uczestniczą w grupach. Jest dla kogo pracować. Mój problem był inny. Oto Ziółek, który bardzo lubi mówić, bawić się słowem, drążyć je, dopieszczać, nagle został sprowadzony do roli jąkającego się chłopaczka, który ledwie przeczyta Mszę i może się co najwyżej z zakłopotaniem uśmiechnąć.

Jak Zachariasz. Otrzymał objawienie i... stał się niemy

Pan to potrafi wszystko uwznioślić! (śmiech) Ja aż tak pobożny nie jestem. Nie przychodził mi do głowy Zachariasz, tylko kilka innych słów, których nie będę przytaczał na łamach „Gościa”. Kazanie, które po polsku ułożyłbym w głowie w pół godziny i powiedział, patrząc ludziom w oczy, po rosyjsku przygotowywałem przez trzy godziny, stukając w klawiaturę z cyrylicą i myląc się co chwilę. A na Mszy czytałem to jak uczeń z kartki, mając 50 proc. szans, że akcent, który stawiam, jest dobry. Przy czym 50 proc. to najwyższy możliwy wynik, osiągalny tylko przy słowach dwusylabowych. Przy dłuższych prawdopodobieństwo trafienia radykalnie się zmniejsza.

Jest taki mit, że w kościele na Syberii mówi się po polsku.

Jest też taki mit, że rosyjski to właściwie polski, tylko wszystko trzeba zmiękczać. (śmiech) Przyjechałem z nastawieniem, że będę mówił po polsku, zmiękczając, i że się dogadamy. Przecież wszyscy uczyliśmy się rosyjskiego w szkole, prawda? Niestety, zapomniałem już, że robiliśmy wszystko, by się go nie nauczyć. A dziś rosyjski to moje codzienne upokorzenie. Przydatne dla mojego duchowego życia, temperujące pychę, ale bolesne.

„Tu często kończy się logika. Gdy widzisz przed sobą mur nie do przeskoczenia, wzdychasz: »To Rosja, to jest Wostok. A tam, gdzie kończy się logika, częściej spogląda się na krzyż«” – opowiadał mi ks. Jan Radoń pracujący na Kamczatce. Naprawdę tak to wygląda?

Jest różnica. Kamczatka to absolutnie pionierski teren, gdzie na Paschę przychodzi niewielu ludzi, a w Tomsku – najbardziej katolickim mieście Syberii – parafia jest duża i żywa. Z tym większym podziwem patrzę na misjonarzy pionierów, którzy pracują gdzieś w tajdze, z garstką ludzi, bez wspólnoty kapłańskiej. Nas jest trzech, każdy inny…

Emocje jak na derbach Śląska?

Czasem tak. Ale właśnie na tym polega dobrodziejstwo wspólnoty, że jest się z kim pokłócić. Dobrze, że są derby, bo nie trzeba jeździć daleko, by się z kimś ponaparzać. (śmiech)

Nie przerażała Ojca Rosja? Jan Kowalski ma generalnie dwa odczucia: strach (jednak co imperium to imperium) i niechęć (która ma pewnie źródło w tym lęku).

Przerażała i przeraża. Zastanawiam się, jak długo tu będę, bo co rusz słyszę, że komuś z naszych władze rosyjskie „dziękują za uwagę”. Trudno mi oswoić się z tym, że tu wszystko wokół tkwi w komunizmie. Główne ulice miast noszą imię Lenina. W Nowosybirsku, nowoczesnym mieście z drapaczami chmur, są dwie linie metra: jedna Lenina, druga Dzierżyńskiego. Krzyżują się na placu Czerwonym. I nikomu to nie przeszkadza. Dostaliśmy właśnie zaproszenie od władz Tomska na Święto Narodowe 4 listopada: „Zapraszamy na świętowanie dnia, w którym wspominamy patriotów, którzy 400 lat temu wyswobodzili Moskwę od polskich najeźdźców i zaborców”. Moi kochani parafianie są bardzo taktowni i nie przysyłają tego dnia radosnych SMS-ów z życzeniami. (śmiech)

Ilu z nich ma polskie korzenie?

Pan Bóg raczy wiedzieć. Możemy się domyślać po nazwiskach: Bierezowskij, Zawadskij. „Nie wiem, kim jestem” – słyszę bardzo często. „Dziadek nie chciał o tym rozmawiać”. Syberia to nie jest miejsce, w którym rozrysowywało się drzewa genealogiczne. Ludzie chcieli przeżyć i nikt takich rzeczy nie ruszał.

Najczęściej spotykana rosyjska mentalność?

Imperialno-nacjonalistyczno-komunistyczna. Mieszanka wybuchowa. Pewnych kwestii się nie dotyka. Wczoraj była rocznica rewolucji październikowej. Czy w telewizji od rana do wieczora słyszeliśmy, że przyniosła ona niewyobrażalne spustoszenia? Ofiary? Gułagi? Były, minęły. Zostawmy to. Po co do tego wracać…

Arcybiskup Kondrusiewicz przywołał dziś na konferencji w Rzymie hasło, które w tym roku powtarzaliśmy jak w mantrze: „Na końcu Rosja się nawróci”. Co to znaczy?

Często o tym myślę. A myślę tak jak Matka Teresa o Kościele: „Rosja się nawróci, jak my się nawrócimy”. Na pewno nie będzie tak, że Rosja stanie się katolicka. Myślę, że wszystko, co mogłoby pomóc w refleksji nad sobą, już będzie krokiem ku nawróceniu. Bo łaska buduje na naturze, a tu natura jest głęboko zraniona. 70 lat komunizmu było nie tylko jednym wielkim praniem mózgu, ale było przede wszystkim 70-letnim wyrywaniem serca. To nawrócenie, jeśli przyjdzie, będzie związane z odzyskaniem wrażliwości serca. Paradoksalnie to głębokie zranienie może w tym pomóc. Coś, o tym wiem.

Często słyszy Ojciec od prawosławnych, że jest heretykiem?

Często słyszą to moi parafianie. Mnie nie mówią tego wprost, ale czytam między wierszami. Częsty obrazek: prawosławni zamawiają u nas Mszę, „bo matka była katoliczką”. Zapisawszy intencję, mówię: „To zapraszamy w czwartek wieczorem”. „A to koniecznie trzeba przyjść?”. Mówię, że nie, ale skoro będziemy się modlić za mamę… Prawie nigdy nie przychodzą, bo albo batiuszka im zakazał modlitwy z heretykami, albo się boją, że będąc u nas, doświadczą czegoś złego. Nic tak nie zbliża jak serce okazane komuś w biedzie i nic tak nie dzieli jak bezduszna wyniosłość posypana religijnym pudrem. Nasi parafianie często słyszą w pracy: „A dlaczego ty jesteś katoliczką, a nie chrześcijanką? Ty jesteś Ruska i powinnaś być chrześcijanką, a nie jakąś katoliczką”.

Samotność kapłana na Syberii doskwiera bardziej niż nad Wisłą?

Łatwo nie jest. Mnie, poza otrzymanym zbawieniem, ratują jeszcze przyjaciele i bliscy. Myślę, że poza Panem Bogiem, Kościołem i Towarzystwem Jezusowym mogę się pochwalić trwałymi, głębokimi relacjami.

Kiedy miał Ojciec pierwszy raz pokusę, by spakować manatki i zwiać? Na przykład do Krakowa, gdzie jezuici nie narzekają na brak „owieczek” szukających kierownictwa…

Jak dotąd ani razu. Naprawdę. Czuję jednak mocno, że nie pokochałem jeszcze tego kraju. Ludzi kocham, jak umiem najlepiej, ale kraj… O ile we Włoszech czułem się jak w domu…

Łatwiej kocha się Sienę niż blokowiska Nowosybirska.

We Włoszech nawet brudne uliczki i kiczowate bary mnie rozrzewniały. We Włoszech chciałem mówić jak Włosi, jeść jak Włosi, interesowałem się włoską polityką. A tu? Włączam telewizor i mam dość. A przecież bez pokochania tej rzeczywistości, takiej niezrozumiałej i takiej nieludzkiej, nie będę umiał kochać w pełni ludzi, którzy tu żyją.

Neofita spyta: ile osób ojciec Ziółek nawrócił w ciągu 2 lat?

Mógłbym powiedzieć, ilu dorosłych przyjmuje chrzest w Wielkanoc, ale przecież nie o liczby chodzi. Tu często słyszę piękne pytanie, którego w Polsce ludzie nie zadają: „Kak ty priszoł k Bogu?”. I zaczynają się opowieści. Słucham ich i często chce mi się płakać… Większość naszych parafian to katolicy pierwszego pokolenia. Oni przyszli do Kościoła, bo… i tu zaczynają się fascynujące historie.

Wylatywał ojciec z Polski z pokojem w sercu. Coś go zburzyło?

Nie. On trwa już od paru dobrych lat. A jest tak nie dlatego, że stosuję techniki relaksacyjne, tylko dlatego, że doświadczyłem zbawienia. Jestem uratowany. Przez wiele lat mówiłem, że jestem nieszczęśliwym księdzem. I wyjaśniałem: „To żaden wstyd. Nie mamy żadnego obowiązku uśmiechać się i być szczęśliwym. Ks. Twardowski pisze, że jest szczęśliwym księdzem, a ja jestem nieszczęśliwym”. Dziś bym tak nie powiedział. Jestem szczęśliwym księdzem. Nie, nie uśmiecham się ciągle. Miewam doły, dołki i depresje. Ale wciąż jestem bardzo wdzięczny Panu Jezusowi za to, że wyciągnął mnie z szamba. A wyciągnąwszy, nie próbował opłukiwać za pomocą szlaucha, tylko natychmiast przytulił, a to obmyło mnie od środka. Z zewnątrz nadal „zalatuję” tym samym, ale w środku jest wdzięczność i radość. Czasem wśród łez. Ale łzy to pocieszenie, a bez pocieszenia na Syberii trudno. 

Wojciech Ziółek SJ - ur. 1963, jezuita, teolog biblijny, duszpasterz. W latach 2008–2014 prowincjał krakowskich jezuitów. Proboszcz jezuickiej parafii w Tomsku na Syberii.