Umierać, nie żyć!

Marcin Jakimowicz; GN 43/2017

publikacja 26.11.2017 04:45

Zdjęcie umierającej s. Cecylii obiegło świat. Mimo straszliwego cierpienia karmelitanka wydawała się wręcz rozpromieniona. Podobnie Dulcissima czy Mała Tereska. Czy musimy panicznie bać się śmierci?

Karmelitanka s. Maria Cecylia od Najświętszego Oblicza umierała z radością, która wprost biła z jej twarzy. Prosiła współsiostry, by jej pogrzeb przypominał radosną uroczystość narodzin dla nieba. Curia Generalizia Carmelitani Scalzi Karmelitanka s. Maria Cecylia od Najświętszego Oblicza umierała z radością, która wprost biła z jej twarzy. Prosiła współsiostry, by jej pogrzeb przypominał radosną uroczystość narodzin dla nieba.

Śmierć jest dla nas zagadką, wielką niewiadomą. Wiarygodnie opowiedzieć mogliby o niej jedynie ci, którzy byli po „drugiej stronie” i wrócili: Jezus – pierworodny spośród umarłych, oraz wskrzeszeni Jego mocą (młodzieniec z Nain, córka Jaira, Łazarz czy Eutych). Pewien zaprzyjaźniony muzyk paradował przed laty po ulicach w koszulce „Ready to die” (Gotowy, by umrzeć). Do czasu, gdy jego rodzina otrzymała list z pogróżkami. Ktoś napisał, że wydano na nią wyrok śmierci. Wystarczyło, by znajomy schował koszulkę do szafy. Jego kolega, który zarzekał się przed laty: „Śpiewam o śmierci, bo się jej nie boję”, pytany dziś o hasło sprzed dekady, uśmiechnął się: „Od tamtej pory troszkę się pozmieniało”.

Chrześcijaństwo, które – jak chciał prawosławny teolog Paul Evdokimov – powinno być „marszem życia przez cmentarze świata”, przełamuje paraliżujące, skażone wirusem rozpaczy diagnozy: „Śmierć jest czymś odrażającym, jedyną obsesją, która nie może stać się rozkoszna” (Emil Cioran). Podpowiada: nie trzeba się jej panicznie bać.

Za jeden uśmiech

Długo wpatrywałem się w to zdjęcie. Fotografia z łóżka argentyńskiego Hospital Austral obiegła świat. Twarz mniszki promieniała. A przecież s. Maria Cecylia od Najświętszego Oblicza niewyobrażalnie cierpiała! Uwagę mediów społecznościowych przykuł jej uśmiech. Był po prostu nie z tego świata. Zdjęcie w mig zrobiło furorę w sieci.

Plan dnia, który mozolnie przerabiała na własnej skórze mniszka, był do bólu przewidywalny: radioterapia, badania, chemioterapia. Urodzona w 1973 r. Argentynka, która dotąd zarażała otoczenie swym uśmiechem, nie przestawała zadziwiać nawet zmożona śmiertelną chorobą. Żyła zaledwie 43 lata, z czego 19 w klasztorze w Santa Fe. Zmarła przed rokiem, 23 czerwca, wyniszczona nowotworem języka i płuc.

Od dzieciństwa przepadała za jazdą konną, tańcem i muzyką. Była duszą towarzystwa, a przyjaciele wspominają jej ogromne poczucie humoru. Jej babcia Julieta, sponsorując nastolatce wycieczkę do Europy, nie przypuszczała, że będzie to przełomowe wydarzenie w życiu wnuczki. W Ávila dziewczyna doświadczyła przynaglenia, by oddać samą siebie Jezusowi za klauzurą Karmelu. Odtąd nie potrafiła opędzić się od tej myśli. Dwadzieścia lat temu zapukała do furty klasztoru w Santa Fe, który odtąd stał się jej domem.

Dwa lata temu, 11 grudnia, udała się do dentystki. Powód? Ból jamy ustnej i niegojące się rany języka. Została skierowana na tomografię. Diagnoza: nowotwór dolnej części języka, który mniszka nazywała „najświętszą pateną do przyjmowania Ciała i Krwi”. Odtąd zamieniła klasztor w Santa Fe na szpital. Jej stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień. Nie mogła już normalnie jeść. Zachorowała na zapalenie płuc. Gdy dowiedziała się, że rak zaatakował cały język, pisała: „Jezus błogosławi mnie w sposób szczególny tą chorobą. Nie będzie mnie prosił ponad moje siły”. Gdy po tracheotomii przestała mówić, notowała: „Ofiaruję się na wszystko, o co On mnie poprosi, z tą głęboką radością bycia kochaną. Jest wiele bólu, nie mogę ani się modlić, ani myśleć. Ofiarowałam to wszytko za jedność Karmelu, szczególnie w Argentynie, za jedność Kościoła i za papieża”. Kilka dni przed śmiercią otrzymała wiadomość od samego Franciszka: „Cecylio, jestem blisko Ciebie. Wiem, że przechodzisz moment krzyża. Jednak wiem, że posiadasz wewnętrzny pokój i ofiarowujesz się za Kościół. Niech będzie tak, jak Pan chce. To, czego On pragnie, jest zawsze najlepsze. Bardzo Cię kocham… Dziękuję!”.

Zmarła 23 czerwca 2016 r., otoczona mniszkami i najbliższymi. Byli zdumieni jej pokojem wewnętrznym i radością, która wprost biła z jej twarzy. Prosiła, by jej pogrzeb przypominał radosną uroczystość narodzin dla nieba. I tak się stało.

Pojadę do Krakowa i tam umrę

Przeżywamy w Kościele Rok św. Brata Alberta. Ksiądz Czesław Lewandowski, świadek ostatnich dni świętego, wspominał: „Wtedy to nastała przepiękna chwila, która niezatarte wrażenie zrobiła na obecnych. Pokrzepiony »chlebem mocnych«, usiadł na tapczanie i z pogodnem obliczem i miłością patrzał na otaczające go dzieci duchowne, które wyrażały Swemu Ojcu swe uczucia, prosiły go pojedynczo to o modlitwę, to znowu o błogosławieństwo i inne usługi duchowne, a on mile spełniał ich życzenia i dawał ostatnie nauki. (…) Scena ta zrobiła wielkie wrażenie na obecnych, rozległ się płacz i szlochanie. Nagle w jego oczach zabłysły dziwne jakieś ognie. Umierający starzec przemienia się jakoby w jakiegoś olbrzyma, a z ust jego, jak grom, zaczęły padać dziwnie mocne słowa, które do głębi duszami obecnych wstrząsnęły: »Co tu płakać? Z wolą Boską macie się zgadzać i za wszystko Bogu dziękować! Tak jest! Trzeba Bogu dziękować za chorobę i za śmierć, jak ją zsyła. Zmówić trzeba Magnificat!«. Ucichł płacz, a Brat Albert użył tytoniu, by pod dymem tej pospolitości ludzkiej ukryć zarazem, co heroicznego i nadzwyczajnego w nim zauważono. Rozmawiał potem jeszcze ze swoimi dziećmi z całą swobodą ducha i jakby ich chciał rozweselić, zdobił słowa miłym dowcipem, zachęcając ponownie do ukochania nad wszystko woli Boskiej i by nie zapomnieli Bogu za wszystko dziękować”.

Niepogrzebowy pogrzeb

Brzezie nad Odrą, dziś dzielnica Raciborza, to miejsce, w którym najważniejszą obywatelką jest zakonnica. 26-letnia dziewczyna o łagodnych oczach i uśmiechu dziecka. To o niej wciąż się tu opowiada, choć od jej śmierci minęło 81 lat. Wielu nazywa tę kandydatkę na ołtarze „śląską Małą Tereską”. Były zresztą podobne. W podobnym wieku wstąpiły do klasztoru, oddały Bogu najmniejsze chwile i ogromne cierpienia, w końcu w podobnym wieku zmarły.

Doskonale wiedziano, że cicha, uśmiechnięta Helena Hoffman, czyli siostra Dulcissima, nosi w sobie porażającą tajemnicę. Była stygmatyczką. Przeżywała wielkie cierpienia, tzw. dni Ogrójca.

Rankiem 18 maja 1936 r. rozdzwoniły się dzwony. „Zmarła Dulcissima!” – powtarzano. Miała zaledwie 26 lat. „Ależ ona po śmierci znów wygląda tak pięknie jak przed chorobą! Taka cicha i spokojna” – siostry nie mogły wyjść z podziwu. Jej twarz stała się pogodna, bez najmniejszych śladów opuchlizny. Wystrój pokoju był jasny. „Umarła święta, po co się smucić?” – powiedział proboszcz. I kazali usunąć znaki żałoby. Jej pogrzeb był… zupełnie niepogrzebowy. Przed trumną maszerowały ubrane na biało dzieci komunijne. Wokół soczysta, majowa zieleń, kwiaty, wianki na głowach dziewcząt. Eksplozja życia.

Zerwany kwiat

Jej duchowa towarzyszka, Teresa z Lisieux, pisała przed śmiercią: „Niebawem dusza moja opuści tę ziemię, zakończy czas wygnania. Idę do nieba! Wracam do Ojczyzny, odnoszę zwycięstwo! Jestem kwiatem wiosennym, a Pan ogrodu zrywa go dla swej przyjemności”. Żyła tylko 27 lat.

Pewnego dnia prosiła matkę przeoryszę: „O Matko, proszę, pozwól mi umrzeć… Pozwól ofiarować życie moje na tę intencję…”, a gdy tego pozwolenia jej odmówiono, odrzekła: „A więc dobrze. Wiem, że w tej chwili Pan Bóg tak pragnie maleńkiego grona winnego, że skoro nikt Mu go dać nie chce, będzie zmuszony przyjść i ukraść je”.

Raz opiekująca się chorą mniszką matka Agnieszka zastała ją ze złożonymi rękami. „Co siostra robi? – zapytała. – Trzeba starać się zasnąć”. „Nie mogę, zanadto cierpię! Więc modlę się”. „A co siostra mówi Jezusowi?” „Nic Mu nie mówię, kocham Go!”

W czwartek 30 września przed 120 laty Teresa szepnęła: „Brak mi powietrza ziemskiego, kiedyż będę oddychać powietrzem niebios?”. Jej ostatnie słowa? Spoglądając na krucyfiks, westchnęła: „O! Kocham Go! Mój Boże, ja… kocham… Cię!”. W chwili śmierci jej twarz wykrzywiona przez duszności rozjaśniła się i wypogodziła. Tłumy napływające do kraty Karmelu nazwały mniszkę „małą królewną”.

Panicznie bała się śmierci

− W tym roku zmarła moja teściowa – opowiada mój redakcyjny kolega Franciszek Kucharczyk. − Byłem przy niej, gdy umierała. Ona bardzo bała się śmierci. Podobno miało to związek z wydarzeniem z dzieciństwa, gdy jako mała dziewczynka została zmuszona do niesienia małej otwartej trumienki. Ktoś wymyślił, że będzie to „ładnie wyglądało”: małe dzieci poniosą dziecko... Od tego czasu, gdy słyszała słowo „śmierć”, była przerażona. W ostatnich tygodniach nie chciała przyjąć tego, że odchodzi. Ale miałem wrażenie, że Pan Bóg zaczyna przejmować ster. W ostatnich dniach jakby ją znieczulił. Ze względu na niedotlenienie mózgu wiele rzeczy do niej nie docierało. Kilka godzin przed śmiercią nieoczekiwanie przyszedł do niej ksiądz i teściowa, w przebłysku świadomości, przyjęła Komunię. Tak się wszystko poskładało, że byliśmy na miejscu w chwili, gdy powinniśmy byli być. Widziałem, jak odchodzi. Patrzyłem na to wszystko i pomyślałem: „Jeśli tak to ma wyglądać to... umierać, nie żyć”. Słabnący oddech, coraz dłuższe przerwy między oddechami i koniec. Dla mnie to była chwila nieomal mistyczna. Gdyby teściowa wiedziała, że tak to będzie wyglądało, to chyba nie zatruwałaby sobie życia myśleniem, jaki straszny będzie ten moment.