Makówki z Afryki

Joanna Juroszek

publikacja 25.10.2017 04:45

Wystarczyło jedno słowo arcybiskupa, by nasi klerycy zaburzyli porządek wakacyjnych staży. Pojechali na misje do Zambii. Ich koledzy wcale nie byli gorsi. Ruszyli ewangelizować Mołdawię.

Obecni diakoni:  Dawid Gawenda (z prawej) i Maciej Niesporek z osobistym ochroniarzem, Ba Nionim. Archiwum kleryków Obecni diakoni: Dawid Gawenda (z prawej) i Maciej Niesporek z osobistym ochroniarzem, Ba Nionim.

Wszystko zaczęło się bardzo niepozornie – od spotkania obecnych diakonów z abp. Wiktorem Skworcem. Ten na początku ich seminaryjnej przygody na roku propedeutycznym w Brennej opowiedział im o praktyce, jaką wprowadził w Tarnowie. Mowa o misyjnych stażach kleryków. – Myśmy się tym mocno zapalili i jak przyjechaliśmy do seminarium w Katowicach, to zaczęliśmy działać. O chęci wyjazdu mówiliśmy na każdym spotkaniu z arcybiskupem i przełożonymi – wspomina diakon Dawid Gawenda z parafii św. Józefa w Rudzie Śląskiej.

I am your bodyguard

Klerycy zgodę na wyjazd „wychodzili” w 2014 r., na drugim roku swojej formacji. Ostatecznie z dziesięciu zainteresowanych do Zambii pojechało czterech. Trzech kleryków było z roku dk. Dawida, jeden o rok wyżej. W 2015 r. była kolejna wyprawa, a trzecia ruszyła ostatniego lata.

Diakon Dawid i diakon Maciej Niesporek z parafii Niepokalanego Serca Maryi w Radlinie w 2014 r. pojechali do Masansy w Zambii, gdzie posługują nasi śląscy księża: ks. Marek Paszek z Tychów-Urbanowic i ks. Zenon Bonecki z Czyżowic. W to samo miejsce w tym roku pojechali kleryk Mateusz Gamza z parafii św. Józefa w Czerwionce-Leszczynach, obecnie na piątym roku, i dk. Mateusz Mryka z parafii Ducha Świętego w Tychach. – Pierwszego dnia przyjeżdżamy na parafię. Ciemno, wychodzi człowiek z latarką, czarny, widać jedynie gałki oczne. Ma może ze 160 cm, szczuplutki, malutki. Przedstawiamy się, a on: „Ba Nioni, I am your bodyguard” – uśmiecha się dk. Dawid. Ba, czyli pan, Nioni to stróż przy parafii, gdzie posługują ks. Zenon i ks. Marek. – Nie wiem, na ile jest wykształcony, ale to naprawdę mądry człowiek, o wszystkim z nim można było pogadać. O gwiazdach, o sytuacji politycznej – wspomina go kl. Mateusz Gamza.

Maureen, kucharka, która na co dzień posługuje na parafii śląskich księży, nauczyła się już trochę gotować po polsku. – Przyjeżdżamy, zmęczeni podróżą, a ks. Marek się nas pyta: „Chopy, chcecie makówki?”. Nigdy poza świętami nie jadłem makówek. Przyjechałem do Zambii, a tu makówki… – uśmiecha się kleryk.

Nasi seminarzyści w Afryce mieli też okazję spróbować lokalnej kuchni. Jedli larwy, które często w swoich programach pokazuje Cejrowski. Innym razem ugoszczono ich pieczonym szczurem. A prawdziwym rarytasem okazała się specjalnie dla nich upolowana małpa. Jak smakuje? Wyśmienicie, jak kurczak. – Jednak najbardziej ekstremalnym doświadczeniem dla mnie była piesza pielgrzymka do Marian Shrine, diecezjalnego miejsca kultu Matki Bożej – wspomina dk. Dawid. – Do przejścia w 6 dni jest ok. 120 km – uzupełnia kl. Mateusz, który w podobnej wyprawie uczestniczył w tym roku. – Dla nas jest ona trudna, dla Afrykanów to takie nic. Czym ta pielgrzymka różni się od polskiej? Na przykład tym, że jak pierwszego dnia wyszliśmy o 6.30, to nie wiedzieliśmy, o której będzie kolejny postój. Był o… 11.30, czyli po 5-godzinnym marszu. Druga różnica to zapasy wody. Do plecaka można zabrać litr, półtora, a pić chce się szybko. I nie bardzo wiadomo, kiedy znów będzie woda…

Afrykanie w czasie pielgrzymki nie mają żadnego auta technicznego, które wiozłoby ich bagaże. Wszystko niosą więc ze sobą. – Co spakować? Ręcznik, szczoteczkę do zębów, czapkę na noc, śpiwór, karimatę, wodę. To wszystko. W zupełności musieliśmy zdać się na ludzi. A oni też do ubrania mieli tylko to, co na sobie, i do tego worek z kukurydzą, z której robili jedzenie. Worek służył też za karimatę albo przykrycie na noc – opowiada dk. Dawid, dodając, że noce spędzali pod gołym niebem. A trzeba pamiętać, że latem w Afryce temperatura schodzi nocą do 10 stopni.

Oczywiście zwyczaj pielgrzymowania w Afryce wprowadzili nasi śląscy misjonarze. Sanktuarium, o którym mowa, znajduje się w buszu. Powstało na kopcu termitów i jak twierdzą seminarzyści, z zewnątrz wygląda jak blaszany garaż.

Kura dla kleryków

Klerycy, którzy jako pierwsi pojechali do Zambii, na miejscu zajęli się m.in. budową boiska przy kościele. Przy tej okazji młodych Zambijczyków nauczyli paru śląskich słów. Ci, patrząc na narzędzia, pytali o ich polskie nazwy. W odpowiedzi usłyszeli: kara, pyrlik, ryl. – Dzieci w Zambii jest bardzo dużo. Nie znają angielskiego, nie mają zegarków. Jak się z nimi umówić na zabawę? Metoda okazała się bardzo prosta. Wystarczyło wyjść na boisko i dwa razy kopnąć piłkę. Dziesięć sekund – i był cały team albo nawet więcej – wspomina dk. Dawid.

W tym roku, ponieważ jeden z seminarzystów, Mateusz Mryka, jest już diakonem, klerycy mieli więcej duszpasterskich zadań. Diakon Mateusz głosił homilię w języku angielskim, czytał Ewangelię w języku cybemba, udzielał chrztu. Klerycy mieli też zajęcia dla dzieci w szkółce, prowadzili lekcje WF-u, katechezy biblijne, zajęcia z angielskiego czy obsługi komputera.

A jaki jest Kościół w Afryce? – Radosny, żywy. To wspólnota wspólnot realizowana w praktyce. Ksiądz jest głową, a parafię prowadzą świeccy – odpowiadają nasi klerycy. – Zambijczycy bardzo sobie cenią, że mają niedzielną Mszę. Przygotowują się do niej wcześniej, są pięknie ubrani. Najdłuższa Msza, na której byliśmy, trwała 4 godziny – mówi kl. Mateusz. – A nasza najdłuższa trwała 5 godzin. Zasnęliśmy w czasie kazania, bo trwało z półtorej godziny. I ktoś nas budzi: „Biskup o was mówi, pozdrawia kleryków z Polski!” – dopowiada diakon.

Afryka bardzo ceni kapłanów. – Biskup mówi, że dostaną księdza, jak się o niego zatroszczą. I tak jest. Na każdej Mszy ludzie przynoszą, co mają. W procesji z darami można dostać więc papier toaletowy, olej, jajka, kartofle, a rarytasem jest kura. My raz taką kurę dostaliśmy. Nazwaliśmy ją Antek, zrobiliśmy jej zagrodę, ale pani gospodyni nie umiała tego zrozumieć. Jak nas nie było, to zabiła Antka i dała nam go na obiad. Powiedziała, że zachorował – śmieje się dk. Dawid.

Z Afryki przenosimy się do Europy, a dokładnie – do stolicy Mołdawii, Kiszyniowa. Tam już po raz ósmy u ks. Krzysztofa Płonki z Rogoźnej nasi śląscy klerycy prowadzili rekolekcje ministranckie. W czteroosobowej ekipie w tym roku znaleźli się m.in. kl. Andrzej Węgrzyn z Chorzowa Starego z parafii św. Marii Magdaleny oraz kl. Karol Barteczko z Rybnika-Niedobczyc z parafii NSPJ. Obaj są na trzecim roku. 

– Rekolekcje w Mołdawii wyglądają trochę inaczej niż w Polsce. W naszej diecezji mamy ogromny wybór rekolekcji: ministranckich, oazowych, Dzieci Maryi, a tam są jedyne w całym kraju rekolekcje dla ministrantów! – wspomina kl. Karol. Na miejscu była i codzienna Msza, i spotkania w grupach, i konferencje. Przed wyjazdem kl. Andrzej myślał, że świadomość religijna i wiedza chłopaków będą znacznie większe, podobne jak u ich polskich rówieśników. Okazały się zupełnie inne. Nasi z ministrantami porozumiewali się po polsku. Kl. Karol, który do Mołdawii pojechał już po raz drugi, specjalnie dla nich przez rok uczył się też rosyjskiego. – Rekolekcje na pewno uczą pokory. Ja mogę nie wiadomo jak się przygotować, ale ostatecznie to, jak wszystko wyjdzie, nie zależy ode mnie. Czasami po prostu wystarczyło być dla nich dobrym człowiekiem – przyznaje.

Do Mołdawii pojechali dk. Artur Sroga z parafii św. Jana Chrzciciela w Tychach i kl. Tomasz Nocoń z parafii Ścięcia Jana Chrzciciela w Rudzie Śląskiej.