Płyną pod prąd

Szymon Babuchowski

publikacja 19.10.2017 06:00

Każda z tych trzech historii zaczyna się nieco inaczej. Wszystkie łączy jedno: ich bohaterowie chcą wytrwać w wierności swoim sakramentalnym małżonkom. Nawet wtedy, gdy po ludzku wydaje się, że małżeństwo całkiem się rozpadło.

Płyną pod prąd istockphoto, montaż studio gn

Tomasz: Żona stanęła w drzwiach i powiedziała, że odchodzi. Nie było wybuchów złości, prób ratowania małżeństwa. Wróciła po miesiącu, ale stwierdziła, że to, co jest między nami, musimy załatwić po ludzku, nie włączając w to Boga. Tak zaczęła się w naszym małżeństwie równia pochyła. Po dwóch latach żona znów związała się z innym mężczyzną.

Monika: To ja odeszłam od męża. Miałam ku temu powody, o których nie chcę mówić. Mieszkamy osobno już od 5 lat, jesteśmy 4 lata po rozwodzie. Bardzo mocno się pogubiliśmy.

Sebastian: Przez wiele lat miałem problem z alkoholem. To doprowadziło do tego, że rozpadło się – po ludzku – nasze małżeństwo. Żona ode mnie odeszła, wpadłem w długi, straciłem właściwie wszystko.

Okradałam się z łask

Młodzi, uśmiechnięci, z sukcesami w pracy. Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, że ich życie naznaczone jest jakimś dramatem. A jednak każde z nich dźwiga na plecach historię, która porusza do głębi. Naznaczoną krzyżem i – jednocześnie – łaską.

Tomasz: Jestem DDA – dorosłym dzieckiem alkoholika. Jak każdy facet z takiego domu nie otrzymałem od ojca „męskiego błogosławieństwa”. Wszedłem w związek z poczuciem niepewności, lękiem przed stawianiem życiu czoła. Dla mężczyzny to koszmar. W rodzinie, z której pochodzę, unikało się rozmów na temat emocji. Bardzo mało mówiło się też o wierze. Kiedy stałem się mężem, pojawiły się z pozoru zwykłe problemy. Żona, która kiedyś prowadziła mnie do Boga, zaczęła się od Niego odwracać. Ja – przeciwnie – zbliżałem się do Niego. Udało mi się wygrać długą walkę z nałogiem, który w różnych formach dotyka dzieci DDA. Mój co prawda nie przyczynił się do rozpadu mojego małżeństwa, ale na pewno przyczyniał się do upadku duchowego. I wtedy żona odeszła po raz drugi.

Sebastian: Przyszedł taki czas, że chciałem przestać pić, ale nie potrafiłem tego zrobić nawet przez jeden dzień. I nagle, niespodziewanie, przyszedł taki dzień – pamiętam dokładnie, że było to 2 listopada 2011 r. – w którym się nie napiłem. To było bardzo dziwne, bo nic wielkiego się wtedy nie wydarzyło . Tak po prostu, bez fajerwerków. Następnego dnia znowu się nie napiłem – i tak to trwa do dzisiaj.

Monika: Moje nawrócenie zapoczątkowała pustka, którą odczuwałam, gdy chodząc do kościoła, nie mogłam przyjmować sakramentów, zwłaszcza Komunii Świętej. To była dotkliwa świadomość, że sama siebie okradam z łask. Gdy podjęłam decyzję, aby zacząć życie od nowa, zwróciłam się o pomoc m.in. do ks. Marka Dziewieckiego. On dał mi wręcz gotową odpowiedź na wszystkie moje pytania – „instrukcję”, którą stosuję nadal.

Drzwi otwarte dla mnie

Płyną całkowicie pod prąd współczesnemu światu, w którym ma być przede wszystkim miło i przyjemnie, a jeśli nie jest – trzeba się rozstać. Skąd czerpią siłę, by przeciwstawić się temu trendowi?

Sebastian: Dokładnie rok po tym, jak przestałem pić, znalazłem się na Jasnej Górze. Miałem wielki problem, żeby się wyspowiadać. Nie potrafiłem wejść do konfesjonału. Siadałem w kaplicy pokuty, wychodziłem, wracałem – i znowu coś mnie paraliżowało. Trwało to osiem godzin. Już miałem wyjść, ale kiedy kolejna osoba wyszła z konfesjonału, zostawiła uchylone drzwi. Nikt tam nie wchodził. Wyglądało to tak, jakby były otwarte specjalnie dla mnie. Coś mnie popchnęło i wszedłem do środka. To była pierwsza dobra spowiedź w moim dorosłym życiu. Odtąd wszystko zaczęło się zmieniać.

Monika: Momentem zwrotnym była moja spowiedź, a przede wszystkim przyjęcie Komunii Świętej. Na tej Mszy był obecny mój mąż z naszą córką, która parę dni wcześniej przyjęła Pana Jezusa do serca. To, że przystąpiłam do Komunii, tak zaskoczyło mojego męża, że wprost zapytał mnie parę dni później: „Dlaczego byłaś u Komunii? Przecież nie możesz jej przyjmować!”. Miał na myśli to, że byłam w tamtym czasie z kimś w nieformalnym związku. Odpowiedziałam, że zerwałam z dotychczasowym życiem. Wyjaśniłam, że podjęłam decyzję, że chcę być mu wierna jako jego żona i jestem gotowa na jego powrót.

Tomasz: Na początku walczyłem na własną rękę. Próbowałem żonę odzyskać i odbijałem się od ściany. Wreszcie zostawiłem to wszystko Panu Bogu. Znalazłem chrześcijański ośrodek pomocy psychologicznej. Tam spotkałem o. Rafała Koguta OFM, który powiedział mi jedno słowo: „Sychar”.

Stanąć przed lustrem

Trudno o lepszą nazwę dla wspólnoty, której celem jest ratowanie małżeństw sakramentalnych przeżywających kryzys. To właśnie w miejscowości Sychar miało miejsce spotkanie Jezusa z Samarytanką, która miała najpierw pięciu mężów, a później żyła z kimś, kto jej mężem nie był. Przy studni w Sychar odbywa się poruszający dialog o pragnieniu: – Daj mi tej wody, abym już nie pragnęła i nie przychodziła tu czerpać. – Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj!

Sebastian: Kiedy poszedłem na pierwsze spotkanie wspólnoty, z żoną nie mieszkałem od 3 lat. Przez ten czas zacząłem szukać nowej partnerki. I Pan Bóg się o mnie upomniał, żebym nie zrobił głupstwa. Zacząłem rozumieć to, że łączy nas na zawsze sakrament małżeństwa; że kiedyś razem staniemy przed Bogiem. Jestem przekonany, że uwolnienie od nałogu wymodliła moja żona. Widzę sens w tym, co mnie w życiu spotkało. Teraz jestem moderatorem, Bóg wykorzystuje mnie do tego, żeby swoim świadectwem pomagać innym ludziom.

Tomasz: Sychar jest dla mnie taką pigułką – tam mogę otrzymać pomoc, opiekę duchową, spotkać duszpasterza. Są warsztaty, prelekcje i – przede wszystkim – wsparcie wspólnoty. Zwykle na początku próbujemy zwalać winę na współmałżonka. Ale kiedy małżeństwo się sypie, trzeba stanąć przed lustrem i powiedzieć: stary, coś jest z tobą nie tak, musisz sobie pomóc. Uczę się tego.

Monika: Wcześniej rozmowy z mężem były bitwami o to, kto ma rację, kto jest winny. Teraz uczę się słuchać, rezygnuję z pewnych oczekiwań. Oboje uczymy się rozmawiać inaczej. Mam na myśli rozmowy o Bogu, potrzebie wychowywania dzieci w wierze, wartościach, które są dla nas najważniejsze. Nie chciałabym, żeby dzieci miały spaczony model rodziny. One wiedzą już, że bez względu na sytuację, w jakiej jesteśmy – jesteśmy rodziną. Pomimo tego, że mąż zawarł kontrakt cywilny z inną osobą – mama i tata przed Bogiem nadal są małżeństwem.

Wzrastanie przed powrotem

We Wspólnocie Trudnych Małżeństw Sychar, działającej w kilkudziesięciu miejscach w Polsce, a także w Niemczech i USA, spotykają się bardzo różni ludzie: porzuceni i ci, którzy porzucili, ale chcą wrócić. A także pary – w trakcie kryzysu albo takie, które chcą uniknąć błędów w przyszłości.

Tomasz: Zło potrafi nas omamić. Wiem, bo sam miałem klapki na oczach. Dlatego nie potrafię patrzeć na żonę jako na kogoś, kto mnie skrzywdził. Tak naprawdę ona sama siebie teraz krzywdzi. Cały czas dążę do tego, żeby być gotowym na jej powrót. Piszę jej, że ją kocham. Choć w tamtym związku pojawiło się dziecko, żona cały czas ma drzwi otwarte.

Monika: Jako wierni małżonkowie odbudowujemy się, zmieniamy, kształtujemy siebie, współpracując z łaską Bożą. Wchodzimy powoli na „Giewont”, aby gdy wróci nasz sakramentalny małżonek, móc wspólnymi siłami wejść na „Mount Everest” naszego wspólnego życia tu, na ziemi. Ta codzienna walka jest dla mnie drogą pokuty, i to mnie motywuje, by odbudowywać utracone zaufanie współmałżonka. To droga czekania i pokory. Głęboko wierzę, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych i każde trudne sakramentalne małżeństwo jest do uratowania.

Sebastian: Jesteśmy po rozwodzie, żona związała się z innym mężczyzną, więc nasz kontakt jest przede wszystkim związany z dziećmi. Ale od samego początku Pan Bóg obdarzył mnie wiarą i nadzieją, że żona do mnie wróci. Przez te wszystkie lata jest to coraz silniejsze, mimo że nasze małżeństwo jest w coraz gorszym stanie. Może zabrzmi to śmiesznie, ale wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby ten powrót nastąpił nawet dzisiaj. Kiedyś miałem taki sen: szedłem drogą, a żona po prostu do mnie podeszła i dalej już szliśmy razem, bez żadnego tłumaczenia. Pomimo tego, że cały świat mówi mi, że żona nie wróci i powinienem sobie znaleźć kogoś nowego, czekam, nie czekając. Wzrastam, przygotowuję się na jej powrót. Jestem człowiekiem bardzo szczęśliwym. Nigdy nie było ze mną tak dobrze jak teraz. Nigdy nie byłem tak blisko Pana Boga. I nie zamieniłbym tego na to, co było. Wierzę, że to się dobrze skończy. 

***

Szymon Babuchowski: Dlaczego warto czekać na współmałżonka, nawet jeśli po ludzku wygląda na to, że małżeństwo całkowicie się rozpadło?

Ks. Paweł Dubowik: Bo sakrament małżeństwa jest nierozerwalny. Tak Pan Bóg ustanowił. Małżonkowie, którzy są we wspólnocie Sychar, mają świadomość tej nierozerwalności i chcą żyć w wierności Panu Bogu, swojemu współmałżonkowi, sobie samemu, przysiędze małżeńskiej. Podstawowa jest tu kwestia wiary w Pana Boga i w słowo, które On dał.

W materiałach wspólnoty Sychar czytam: „Przysięga małżeńska w jednakowym stopniu obowiązuje wszystkich sakramentalnych małżonków – tych, co skrzywdzili, i tych, co zostali skrzywdzeni”. Czy nie ma w tym niesprawiedliwości?

Nie, bo decyzję o zawarciu sakramentu małżeństwa podjęło się na całe życie. Człowiek powinien mieć wtedy świadomość, że różne trudności mogą nas spotkać. Mówi się o nich przy zawieraniu małżeństwa: „w dobrej i złej doli”. Pamiętam świadectwo jednej z sycharowiczek, która brała pod uwagę, że to „dobre i złe” to może być choroba, bieda, jakaś inna krzywda. Ale dopiero w sytuacji przeżywanego kryzysu uświadomiła sobie, że to może być też kryzys małżeński, łącznie z odejściem tej drugiej strony. Z momentem, w którym współmałżonek być może się pogubił, może i wszedł w inny związek – ale zobowiązanie miłości trwa nadal.

Czy nie jest to heroizm?

Dzisiaj nawet wielu teologów, moralistów mówi, że to postawa heroiczna, ale tak naprawdę trzeba sobie zadać pytanie, czy wymagania Ewangelii są tylko dla herosów... A może po prostu dla tych, którzy chcą iść drogą wskazywaną przez Pana Boga, drogą przykazań, miłości?

A co z dziećmi, które narodziły się w nowych związkach?

Można odwrócić to pytanie: a co z dziećmi z sakramentalnego związku? Czym się one różnią od tamtych?

Bywają sytuacje, w których dzieci są tylko w niesakramentalnym związku.

W ten sposób zaczniemy robić różne wyjątki, a to nie o to chodzi. Członkowie wspólnoty Sychar patrzą raczej, co jest najważniejsze w hierarchii wartości: zbawienie, dążenie drogą świętości do Pana Boga, czy też wybieranie własnych dróg, które często oddalają od Pana Boga? Mamy świadectwa takich małżonków, którzy wracają do siebie po tym, jak się rozeszli, weszli oboje w niesakramentalne związki, ale w momencie gdy odkryli, że to nie jest droga do zbawienia, wyszli z nich. Są znowu ze sobą, mają razem dzieci, oczywiście z jednoczesną troską o dzieci ze związków niesakramentalnych. Owszem, przez jakiś czas może to być dla dziecka ból, cierpienie, ale wchodząc w dorosłe życie, będzie ono wiedziało, jakich wartości ma się trzymać; że w życiu ważne jest nie tylko chwilowe zadowolenie.

Co małżonkom w trudnych sytuacjach daje wspólnota Sychar?

Na pewno wzajemne wsparcie. Przede wszystkim to duchowe, czyli wzajemną modlitwę. Ale wspólnota jest też miejscem rozwoju, chociażby przez warsztaty. Pomaga w wychodzeniu z trudności, zobaczeniu, jak radzą sobie z nimi inne osoby. Ważny jest ten czynnik ludzki: że człowiek spotyka osoby o podobnych problemach. Może im się przyglądać, wsłuchiwać się w świadectwa. Wspólna praca, rekolekcje, wyjazdy, spotkania – wszystko to powoduje, że wielu ludzi, którzy mieli poczucie beznadziei, nagle odzyskuje nadzieję. Nawet jeśli współmałżonek niekoniecznie musi zaraz wrócić; niekoniecznie musi dojść do uzdrowienia małżeństwa w tym momencie – może do tego dojść później – czekają, nie czekając. Ich życie nie jest uzależnione od tego, czy współmałżonek wróci, czy też nie. Żyją nadzieją tego powrotu, ale nie „wieszają się” na współmałżonku. Rozwijają się, korzystają z życia, patrzą, co mogą zrobić, żeby czas dany przez Pana Boga tu na ziemi jak najlepiej wykorzystać, nie poddając się beznadziei. Podejmują w ramach wspólnoty wysiłek, żeby wzrastać, rozwijać się, nawracać.

Czy człowiek w tej sytuacji może być szczęśliwy?

Ci, którzy przychodzą pierwszy raz na spotkania sycharków, są zwykle bardzo zdziwieni. Z jednej strony kryzysy, małżeństwa się walą, a ludzie są uśmiechnięci, cieszący się życiem. Owszem, w początkowej fazie bólu, żalu człowiek jest stłamszony. Ale jeżeli zbliża się do Pana Boga, odkrywa Go na nowo w swoim życiu, wiele rzeczy zaczyna się układać. Często małżonkowie mówią, że Pan Bóg zszedł początkowo na dalszy plan ich życia, a teraz, wracając, we wspólnocie odzyskują tę wiarę i jednocześnie odzyskują nadzieję. Mówią: dzisiaj współmałżonek nie jest w stanie wrócić, po ludzku sytuacja wydaje się beznadziejna, nieodwracalna. Ale dopóki człowiek żyje, ma szansę się nawrócić, zmienić swoje życie. To wszystko jest możliwe.

Ale może też stać się tak, że nigdy nie wróci.

Tak. Najważniejsze jest, żeby się spotkać w gronie zbawionych w niebie. Żeby wymodlić łaskę zbawienia dla siebie i pomóc współmałżonkowi. Może w wielu sytuacjach dojdzie do tego spotkania właśnie dopiero tam, u Pana Boga. Ale chodzi też o to, żeby to życie, tutaj, na ziemi, przeżyć najlepiej jak można.

Powrotów jest wiele? Są jakieś statystyki?

Myślę, że nie o procenty w tym wszystkim chodzi. Liczy się nawet jedno uzdrowione małżeństwo, a jest ich wiele. Ważne jest, że te uzdrowienia są, że małżonkowie do siebie wracają – nieraz z bardzo daleka, że mogą, współpracując z łaską Pana Boga, zmieniać swoje życie.

Więcej informacji o wspólnocie Sychar: www.sychar.org