Ze świecą...

ks. Wojciech Parfianowicz

publikacja 04.10.2017 04:45

Brat, siostra, przyjaciel rodziny, oddany kumpel, koleżanka od serca – kogo wybrać na rodzica chrzestnego swojego dziecka? Warto zacząć od pytania: „Kto spełnia odpowiednie warunki?”, bo, niestety, coraz częściej okazuje się, że w najbliższym otoczeniu... nikt.

Podstawowe warunki, jakie musi spełnić chrzestny, regulują kanony 872–874 Kodeksu Prawa Kanonicznego. ks. Wojciech Parfianowicz /Foto Gość Podstawowe warunki, jakie musi spełnić chrzestny, regulują kanony 872–874 Kodeksu Prawa Kanonicznego.

Chrzcielnego dylematu, przynajmniej przez najbliższe 3 lata, nie będą mieli mieszkańcy diecezji Melfi Rappola Venosa w południowych Włoszech. Tamtejszy bp Gianfranco Todisco czasowo zawiesił funkcję rodziców chrzestnych w otychczasowej formie, czyli wybieranych przez rodziców dziecka, które ma przyjąć sakrament. Regulacja obowiązuje od 1 września tego roku. Jak to? – ktoś zapyta. – Nie mogę sam wybrać chrzestnego dla mojego dziecka?

Włoski biskup tłumaczy swoją decyzję rosnącymi trudnościami ze znalezieniem osób, które spełniałyby warunki wymienione w kan. 874 Kodeksu Prawa Kanonicznego, szczególnie jeśli chodzi o „życie zgodne z wiarą”. Jak czytamy w wydanym przez niego dekrecie: „Wielu chrzestnych, będąc naprawdę dobrymi ludźmi, nie ma jednak pełnej świadomości roli świadków wiary, która jest im przypisana, ponieważ wybrani zostali według kryteriów społecznych, tzn. spośród członków rodziny czy kręgu przyjaciół”. Ordynariusz Melfi Rappola Venosa postanowił więc skończyć z fikcją, po to, jak mówi: „żeby wstrząsnąć sumieniami”.

Jakie znalazł rozwiązanie? „Rolę chrzestnych przejmuje cała wspólnota Kościoła, której częścią są także rodzice dziecka. Konkretnie, w każdej parafii wyznaczeni zostaną katechiści odpowiedzialni za przedstawienie dziecka do chrztu i zagwarantowanie mu dalszej formacji w wierze” – czytamy w dekrecie. Biskup Todisco ma nadzieję, że w ten sposób uda się bardziej zaangażować w życie Kościoła rodziców dzieci, szczególnie tych, których sytuacja z punktu widzenia wiary jest nieregularna. Kapitulacja? Realizm? Czas pokaże.

Kłamstwo, ale szczere?

Wielu proboszczów mogłoby opisać niejedną nieprzyjemną kancelaryjną scenkę związaną z załatwianiem chrztu – nieprzyjemną dla wszystkich. Kandydat na chrzestnego jest przecież w sumie dobrym człowiekiem. Fakt, nie chodzi do kościoła, żyje w niesakramentalnym związku, ale jest świetnym wujkiem, wspaniałą ciocią, najwierniejszym przyjacielem domu. Dlaczego więc ksiądz się czepia?

– Niektórzy po odmowie oznajmiają: „Spodziewaliśmy się tego”. Podkreślają, że chcieli być szczerzy. W pewnym sensie oczekują za swoją szczerość nagrody w postaci dopuszczenia ich kandydata. Przecież mogli oszukać – mówi ks. Jacek Lewiński, proboszcz parafii mariackiej w Szczecinku. Są zresztą na świecie miejsca, w których nie wymaga się formalnego potwierdzenia zdatności kandydata na chrzestnego. Liczy się tam właśnie na szczerość rodziców.

– Po prostu przedstawiam rodzicom warunki, jakie musi spełnić chrzestny i pytam się, czy je spełnia. U nas nie żądamy kartki. Ludzie więc przychodzą i... kłamią. Zostawiam to ich sumieniu – przyznaje ks. Kevin Dow z parafii Rosyth w szkockiej archidiecezji Edynburg.

Rzeczywiście, nie wszystko da się sprawdzić i czasami uda się coś zachachmęcić. Niektórzy chwalą się tego typu „dokonaniami” na forach internetowych. Może się także zdarzyć, że i ksiądz, z takich czy innych powodów, ustąpi. Czy jedna i druga sytuacja nie jest kłamstwem? Czy to, co w perspektywie zbliżającego się chrztu wydaje się doraźnym sukcesem, nie stanie się z biegiem czasu wyrzutem, który nie pozwoli nigdy w pełni się z niego cieszyć?

Czy się upierać?

Najczęściej „nie” wobec planów zostania chrzestnym powoduje eksplozję negatywnych emocji. Ale może to „nie” jest potrzebne, żeby ktoś zobaczył w końcu, że coś w jego życiu jest nie tak? Skoro, jak mówi obrzęd chrztu, rodzice chrzestni mają pomagać rodzicom dziecka w wychowaniu go w wierze, to czy mogą nimi zostać osoby, które się nie modlą? Gdyby się uprzeć, postawić na swoim, to tak jakby wybłagać albo wymusić prawo jazdy dla ukochanej osoby, która nie przeszła jednak badań lekarskich albo nie ma pojęcia, jak zachować się na najprostszym skrzyżowaniu. To zagrożenie również dla samego przyszłego kierowcy.

Kiedy jednak upór jest wskazany? Bywa, że ktoś spełnia minimum warunków, tzn. żyje w sakramentalnym małżeństwie, praktykuje, choć może nawet niecałkiem regularnie, ale wyraża dobrą wolę. – Warto o kogoś takiego zawalczyć – przyznaje ks. Jacek Lewiński. – Spotykamy się wtedy z takim człowiekiem i zachęcamy, żeby wziął się w garść – dodaje. Nieraz znienawidzona karteczka do spowiedzi może być dla kogoś impulsem do przystąpienia do tego sakramentu po latach. Owszem, spowiedź „bo mam kartkę” to nie to samo, co spowiedź „bo chcę się nawrócić”. Zdarza się jednak, że i kartka przyczyni się do nawrócenia.

Czasami warto się uprzeć, ale inaczej. – Bardzo chciałam, żeby chrzestnym naszej córki została bliska mi osoba z rodziny. Wiedzieliśmy jednak, że nie możemy jej o to poprosić, ponieważ nie praktykowała. Było to dla mnie bardzo trudne. Zależało mi, żeby ta osoba, która z pewnością spodziewała się, że będzie poproszona, nie czuła się w żaden sposób odtrącona czy wykluczona. Zależało mi też jednak na uczciwym postawieniu sprawy – wspomina Karolina Granda z Koszalina. – Doszło do bardzo trudnej i głębokiej rozmowy. Uczciwie powiedziałam tej osobie, że bardzo ją kocham i wyjaśniłam, dlaczego nie poproszę jej o bycie rodzicem chrzestnym naszej córki. Po tamtej rozmowie runął jakiś mur, a relacja między nami stała się jeszcze lepsza, bardziej prawdziwa. Wiele rzeczy sobie wtedy powiedzieliśmy. To było coś pięknego – opowiada koszalinianka.

Trzymać dziecko do chrztu, czyli...

Nawet pobieżna sonda wśród znajomych pokazuje, że raczej rzadko chrzestni odgrywają jakąś szczególną rolę w życiu swoich chrześniaków. Dobrze, jeśli mogą oni liczyć z ich strony na regularną modlitwę. To już sporo, ponieważ trudno tak naprawdę ocenić, jakie owoce taka cicha i regularna modlitwa może przynieść. Nie ma też co roli chrzestnych zbytnio przeceniać. Czasami jednak życie stawia przed nimi zadania zaskakujące, które przekraczają to, czego się od nich normalnie wymaga.

Magdalena Muszyńska-Płaskowicz jest dla małej Lilianki zupełnie obcą osobą. A ściślej mówiąc była, dopóki nie została jej chrzestną. Dziewczynka razem ze swoją mamą Agnieszką przebywała wtedy w koszalińskim Domu Samotnej Matki.

– Po prostu zadzwoniła do mnie siostra prowadząca DSM, mówiąc, że pewna mama pragnie, aby jej dziecko otrzymało chrzest. Uznałam, że jest to ważne pragnienie, a skoro tej mamie trudno było znaleźć chrzestnych, zgodziłam się. Wtedy, przy chrzcielnicy, rozpoczęła się historia, która na zawsze zmieniła życie kilku osób i pokazała, że bycie chrzestnym to czasami nawet coś więcej niż pomoc w wychowaniu w wierze.

– Nie chcieliśmy potraktować tego chrztu jako wydarzenia jednorazowego, dlatego nasze życia w jakiś sposób się złączyły. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy być rodziną – mówi pani Magdalena. Ze względu na poczucie duchowej odpowiedzialności

Magdalena Muszyńska-Płaskowicz wraz z mężem przyjęli pod swój dach dziecko razem z mamą. Wspólne mieszkanie trwało 1,5 roku, dopóki Agnieszka nie ułożyła sobie na nowo życia. – Trzeba uczciwie przyznać, że nie była to sielanka. My mamy zupełnie inne zasady funkcjonowania, inny bagaż życiowych doświadczeń. Agnieszka została zabrana z domu w wieku 11 lat. Potem zaczęła się dla niej wielka tułaczka i poszukiwanie miłości. Problem miłości, której Agnieszka w życiu nie doświadczyła, wiązał się u niej z ciągłym buntem. Trzeba było na wiele rzeczy się zgodzić, na niektóre przymknąć oczy, a inne wyegzekwować. Dzisiaj mam świadomość tego, że Pan Bóg bardzo nam pomógł, żeby przez to przejść – przyznaje pani Magdalena.

Zachowanie rodziców chrzestnych u niektórych budziło zdziwienie. – Znajomi córki pytali: „Jak to, wpuściliście do domu kogoś, o kim nic nie wiecie?”. Jednak wspólne mieszkanie chrzestnych, chrześnicy i jej mamy nie ograniczyło się tylko do wpuszczenia do domu. – Jedna sprawa to aspekt duchowy, ale pozostaje też cała kwestia normalnego funkcjonowania. Co może zrobić dziewczyna, której życie tak się poplątało, bez meldunku, bez środków do życia? Prawo jest bezlitosne, a i pracodawcy mają dystans – mówi pani Magdalena, przytaczając historię jak z filmu, która wydarzyła się jednak naprawdę. Za Agnieszką ciągnęła się przeszłość, która związana była także z konfliktem z prawem. – Siedzimy sobie w domu, nagle podjeżdża policja i zabierają Agnieszkę do Wrocławia. Zostaje dziecko, nasza chrześnica, a ja muszę iść do pracy. Nagle uruchamia się opieka społeczna, aby zabrać dziecko. Na szczęście miałam kontakt z prawnikiem, który powiedział, żeby Agnieszka szybko napisała oświadczenie, że dziecko ma być pod naszą opieką.

Rodzina Płaskowiczów postanowiła pomóc młodej mamie i jej córce, a swojej chrześnicy, realnie stanąć na nogi. Co się robi w takiej sytuacji? Na przykład wydzierżawia się kawiarnię... – Nie był to biznesowy sukces i na pewno trochę nas to kosztowało. Trzeba jednak przyznać, że Agnieszka pracowała tam z ogromnym wdziękiem osobistym i kreatywnością. Sprawdziła się. Gdyby nie kawiarnia, nie poznałaby też swojego przyszłego męża. Sądzę, że osiągnęła wiele – cieszy się pani Magdalena.

Agnieszka z córką nie mieszkają już u Płaskowiczów. Wciąż mają dobry kontakt, odwiedzają się, ale budują swoje życie już samodzielnie. – Myślę, że chodzą do kościoła. Gdy były u nas, Agnieszka nigdy nie stawiała oporu w tej sprawie. Wiele naszych zasad kwestionowała, buntowała się, ale jeśli chodzi o chodzenie do kościoła, nigdy nie usłyszeliśmy sprzeciwu – przyznaje Magdalena Muszyńska-Płaskowicz.

Ot, trzymanie dziecka do chrztu – jakie to proste...

TAGI: