Ocalony, aby świadczyć

Maciej Kalbarczyk

publikacja 04.09.2017 05:00

– Przy bocznym wejściu do kościoła leżała sterta martwych ciał, wystawały z niej dziecięce nóżki w pomarańczowych skarpetkach. Uświadomiłem sobie, że możemy skończyć tak samo – wspomina ks. Stanisław Kicman.

Ks. Stanisław Kicman przeżył rzeź Woli. Kiedy rozgrywały się te straszne wydarzenia, miał 7 lat. Jakub Szymczuk /foto gość Ks. Stanisław Kicman przeżył rzeź Woli. Kiedy rozgrywały się te straszne wydarzenia, miał 7 lat.

Pokój na plebanii tonie w książkach. Kiedy wchodzimy do środka, w oczy natychmiast rzucają się okładki trzech z nich: „Pamiętnik jednego życia”, „Pokonać strach”, „Wiadomości zapisane sercem”. Napisali je Czesław i Monika Kicmanowie oraz ich syn Stanisław, którzy szczęśliwie przeżyli rzeź Woli. Podczas wydarzeń mających miejsce od 5 do 7 sierpnia 1944 r. Niemcy zamordowali od 30 tys. do 65 tys. Polaków.

Cała rodzina uprowadzona z okupowanej stolicy spędziła kilka miesięcy w różnych obozach koncentracyjnych i obozie pracy. Po wojnie powróciła do kraju i postanowiła zadbać o przekazanie innym historii o niemieckich zbrodniach. W 1996 r. rodzice ks. Stanisława odeszli. Od tamtego czasu kapłan sam kontynuuje ich wspólne dzieło. – Nie chcę robić z siebie bohatera, w momencie wybuchu powstania warszawskiego miałem zaledwie 7 lat. Jedyną moją zasługą jest to, że przeżyłem i... że mam dobrą pamięć. Świadectwa z tamtego czasu ciągle są bardzo potrzebne – mówi.

Ksiądz Stanisław z precyzją odtwarza szczegóły wydarzeń sprzed 73 lat. Nie brakuje w nich chwil powstańczych triumfów, ale większość wiąże się z ogromnym cierpieniem naszych rodaków. – Długo nosiłem w sobie nienawiść do Niemców, ale później w moim sercu coś drgnęło. Wybaczyć nie znaczy jednak zapomnieć. Dlatego jako katecheta co roku oprowadzałem swoich uczniów szlakiem martyrologii Woli – opowiada kapłan. Ks. Stanisław ma jednak coraz większe trudności z chodzeniem, bo śpiąc w zimnych wagonach i barakach, zachorował na reumatyzm i z tego powodu doznał czasowego paraliżu nóg. W obydwu kolanach ma protezy.

Czas nadziei

Wola, ul. Dworska 7, pierwszy dzień sierpnia. Cała rodzina z napięciem czeka na wybuch powstania. Rodzice ks. Stanisława są żołnierzami AK. Mama działa jako łączniczka, ojciec walczy w oddziałach bojowych. Oboje pracują w branży telekomunikacyjnej. W walkach ma wziąć udział tylko ojciec przyszłego księdza.

W czasie obiadu do drzwi puka łączniczka i przekazuje Czesławowi Kicmanowi, że ma się stawić o 16.00 na ul. Smolnej. Mężczyzna ze skrzynki na węgiel wyjmuje pistolet, zakłada płaszcz i żegna się z rodziną. – Mama płakała. Tata zapewniał, że niedługo się zobaczymy, pewnie za tydzień. Spotkaliśmy się dopiero za 1,5 roku – opowiada ksiądz.

Nieopodal kamienicy, w której mieszkali Kicmanowie, na rogu ulic Karolkowej i Dworskiej znajdowała się szkoła. W czasie okupacji stacjonowała tam niemiecka jednostka transportowa. Powstańcy postanowili odbić budynek. Strzelanina rozpoczęła się jeszcze przed Godziną „W”, mały Stanisław i jego mama obserwowali ją z okna mieszkania sąsiadów. Niemcy skutecznie odpierali atak karabinem rkm, ale jednemu chłopakowi udało się zastrzelić żołnierza obsługującego broń. Naziści nie pozostali dłużni – zamordowali go w bramie. W reakcji na to wydarzenie mama Stanisława napisała krótki wiersz, do którego wymyśliła melodię. – Ta piosenka idzie ze mną przez całe życie – przyznaje duchowny i zaczyna cicho śpiewać: „Na ulicach Warszawy wśród gromów, gdzie się broni Niemców dzika chmara. Tam powstaniec padł przy moim domu, gdy nam, dzieciom, gmach szkolny wyzwalał”.

3 sierpnia mieszkańcy kamienicy dowiadują się, że okupanci mordują wszystkich na Woli, ulica po ulicy. Tymczasem powstańcy zajmują zakłady Philipsa, szpital żydowski i szkołę. Wśród sąsiadów panuje euforia: kilkuletni chłopcy wyrywają się do walki, mały Stanisław także. – Kiedy jednak mama powiedziała, że zanim wyjdę, musimy się pożegnać, zacząłem płakać– mówi ze śmiechem kapłan. Najgorsze dni rzezi Kicmanowie spędzają w domu, do końca nieświadomi tego, co się dzieje. Zimny prysznic przychodzi 8 sierpnia.

Nie będzie bolało

– Dowiedzieliśmy się, że zostali zabici ojcowie redemptoryści na Karolkowej. Służyłem tam do Mszy św., a moja mama blisko współpracowała z prowadzonym przez nich Caritasem. To było dla nas bardzo bolesne – opowiada ks. Kicman. Przed południem do kamienicy wpadają Niemcy. Każą wszystkim opuścić budynek, a tym, którzy nie otwierają drzwi, wrzucają do mieszkania granaty. Mieszkańcy są wyprowadzani na zewnątrz: niektórzy zdążyli się wcześniej spakować, większość łapie tylko to, co ma pod ręką. – Zgrupowano nas, rozstawiono erkaemy. Sądziliśmy, że dojdzie do egzekucji – wspomina ks. Stanisław.

W kamienicy mieszkało wielu kolejarzy i tramwajarzy, nosili charakterystyczne mundury. Niemcy sprawdzają, czy nie biorą udziału w powstaniu. W tym czasie pod budynek podjeżdżają samochody, rozpoczyna się grabież mienia z piwnic i mieszkań. W pewnym momencie na trzecim piętrze otwiera się okno. Najpierw słychać strzał, a chwilę później żołnierz, trzymając na rękach małego chłopca, próbuje go wyrzucić przez okno. Dziecko mocno trzyma go za klapy munduru, w końcu spada. – Byłem wstrząśnięty. Na moich oczach zginął chłopiec, z którym bawiłem się na podwórku – mówi kapłan.

Dom został podpalony, a miesz- kańców zaczęto pędzić pod kościół św. Wojciecha. Po północnej stronie ul. Wolskiej płonęły budynki, w stronę Wisły jechały niemieckie czołgi, a kiedy wszyscy dotarli pod świątynię, zobaczyli sterty zwłok.

Przez trzy godziny klęczeli przed kościołem: po jednej stronie mężczyźni, po drugiej kobiety z dziećmi. Wycelowany w nich karabin wzbudzał obawę, że za chwilę zginą. Babcia Kasia trzymała w dłoniach różaniec, a mama próbowała mówić „Zdrowaś Maryjo”. – Przygarnęła mnie do siebie i sądząc, że żołnierz zacznie strzelać, powiedziała: „Zamknij oczy, nie będzie bolało”. W głowie ciągle słyszę te słowa – mówi ks. Stanisław. Niemcy nie planowali jednak ich zabić, mieli się jeszcze do czegoś przydać.

Wieczorem wpędzono ich do kościoła. Z przedsionka zrobiono latrynę, fetor był nie do zniesienia. Na ołtarzu lekarz operował rannego, a pijani żołnierze, poprzebierani w ornaty, chodzili z kielichami liturgicznymi pełnymi alkoholu. Stanisław z mamą i babcią siedzieli pod filarem. Po skosie było widać dziewiątą stację Drogi Krzyżowej: Upadek Pana Jezusa. Chłopiec spał, a mama ciągle modliła się, patrząc na obraz. – Po wojnie do końca życia odmawiała Drogę Krzyżową. Zmarła w piątek o trzeciej z różańcem w ręku – wspomina kapłan.

Niewolnicy Hitlera

Następnego dnia mieszkańcy Woli zostali przewiezieni z Dworca Zachodniego do Pruszkowa, a po trzech dniach przez KL Sachsenhausen do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. Sąsiednie miasto było wtedy bombardowane przez aliantów; reflektory wyłapywały atakujące samoloty, wszędzie było słychać wybuchy. – Pomimo okoliczności, w jakich tam się znaleźliśmy, ten widok był dla mnie fascynujący. Czułem się jak w filmie – mówi duchowny.

Noc spędzili w dużych namiotach, a rano zostali przeliczeni. Matki z dziećmi wysłano do Hameln pod Hanowerem, zostały wystawione na sprzedaż. Stanisław z mamą trafili do grupy 72 kobiet, które kupił właściciel fabryki koców. Uformowani w kolumnę, pod strażą, udali się na przedmieścia. Na swojej drodze napotkali dzieci idące do szkoły. Chłopiec w mundurku Hitlerjugend zatrzymał się i z nieukrywaną radością napluł Stanisławowi w twarz. – Oni byli wychowywani w duchu nienawiści do każdego, kto nie był Niemcem – mówi kapłan.

Mama pracowała po 12 godzin dziennie. Mieszkali w strasznych warunkach. Zimą koc przymarzał do ściany. Stanisław zachorował na szkarlatynę. W tamtym czasie przyszły duchowny spotykał na swojej drodze dobrych i złych Niemców. Pierwsi dawali mu jedzenie, drudzy próbowali zabić. W kwietniu 1945 r. obóz został wyzwolony przez Amerykanów. – Pamiętam, jak podchodząc do nas, krzyczeli: „German?”, a matki na to: „Poland!”. Jeden z nich zaczął grzebać przy kołnierzyku, wyciągnął medalik i powiedział: „Ja też polski” – wspomina ze wzruszeniem ks. Stanisław.

Po wyzwoleniu Monika Kicman zaczęła intensywnie poszukiwać swojego męża. Myślała, że nie żyje, chciała znaleźć chociaż jego grób. Okazało się, że Czesław trafił do jednego z niemieckich obozów, ale udało mu się uciec. Szczęśliwie wszyscy, razem z babcią, spotkali się w Kutnie w grudniu 1945 r. Do zniszczonej Warszawy nie mieli po co wracać. – Witaliśmy się w milczeniu. Rodzice przez pół roku przyzwyczajali się z powrotem do siebie – mówi kapłan.

W 1949 r. cała rodzina wróciła do stolicy. Zamieszkali na Muranowie. – Myślę, że Bóg osądził Niemców, my nie jesteśmy od tego, żeby Go wyręczać – mówi z zadumą.