Bhutańczyk jest dumny

br. Damian Wojciechowski TJ

publikacja 26.08.2017 04:30

Jadę spotkać się z człowiekiem, którego życie zmieniło się po spotkaniu z Matką Teresą z Kalkuty.

O. Kinley Joseph Tshering – jezuita z Bhutanu. Itua Egbor SJ O. Kinley Joseph Tshering – jezuita z Bhutanu.

Sealdah – ogromny, główny dworzec Kalkuty. Pociąg nr 12343, który ma chyba ze 20 wagonów. Podobnym musiała jechać Matka Teresa do Darjeeling na swoje rekolekcje w 1946 r. Ta podróż zmieniła jej życie, a potem ona zmieniała życie innych.

Tu Kościół rośnie

Ojciec Kinley Joseph Tshering bardziej przypomina Chińczyka, a może Tybetańczyka, niż Hindusa. Jest spokojny, bardzo uprzejmy, ale zarazem bezpośredni. Zainteresowany światem i tymi zmianami, których obecnie wszyscy doświadczamy. – Europa traci swoją duszę, swoje korzenie. A tutaj popatrz: Kościół rośnie i rozwija się. Jesteśmy w szkole i parafii św. Wincentego w Hatigisha, kilkanaście kilometrów od Matigara, gdzie mieści się jezuicka kuria. Jutro wielka uroczystość: święcenia kapłańskie przyjmie diakon, który miał praktykę w tej parafii. Wspólnota liczy ok. 4000 wiernych – to dużo jak na Indie. Wszyscy są zaangażowani w przygotowania. Budują ogromny namiot, kolorowymi wstążkami obwijają słupki wyznaczające drogę. Już stoją dwie bramy triumfalne z fotografią neoprezbitera naturalnej wielkości. To święto dla wszystkich: parafianie zebrali ponad 1000 dolarów na przygotowanie świątecznego posiłku.

Terytorium szkoły, liczącej 1300 uczniów, to przykład porządku, gospodarności i czystości. Kończy się to za szkolną bramą. Indie jak na razie wyglądają po staremu: wszędzie pył i śmieci, wśród których smaczniejsze kąski wybierają krowy. 70 proc. uczniów to katolicy. Edukacja w Indiach to nie tylko sprawa zdobycia dobrego wykształcenia czy znalezienia lepszej pracy. To także kwestia wolności. Kto jest wykształcony, ten potrafi bronić swoich praw. Dlatego plantatorzy herbaty chcieliby, aby wieśniacy byli ciemni, i niechętnym okiem patrzą na to, że ich dzieci chodzą do szkoły.

Misja jezuitów

Ojciec Kinley to dobry menedżer, cieszący się poważaniem wśród swoich podwładnych. – Urodziłem się w bardzo bogatej rodzinie. W domu każdy z nas miał oddzielnego służącego. Ojciec otrzymał pozwolenie od króla na handel z Tybetem. Wtedy nie było jeszcze ciężarówek, towary przez górskie przełęcze woziły karawany jaków. W 1968 r., kiedy miałem 10 lat, ojciec kupił jeepa. Samochód przewieziono do granicy z Indiami. Tutaj rozebrano go na części i na mułach przetransportowano do stolicy. Wtedy w Bhutanie nie było jeszcze żadnych dróg dla samochodów, tylko ścieżki dla karawan. W stolicy złożono go z powrotem i kiedy jeździł, przerażeni Bhutańczycy uciekali przed tym potworem – śmieje się o. Kinley. – Od tego czasu minęło wiele lat. Bhutan bardzo się zmienił, unowocześnił. Jestem zaniepokojony wpływem, jaki na naszą kulturę mają globalizacja i konsumpcjonizm. Chciałbym, aby mój kraj znalazł drogę pośrednią między tradycjonalizmem a bezkrytycznym postępem, który nie jest dla nas dobry. Bhutańczycy są strasznie dumni ze swojej kultury i tradycji. Teraz wielu studiuje za granicą, ale wszyscy w końcu wracają do Bhutanu. Mój siostrzeniec studiował na Harvardzie, ale trochę popracował w Europie i wrócił do domu – dodaje.

Pierwszymi Europejczykami w Bhutanie byli jezuici, którzy zjawili się tutaj w 1627 r., w drodze do Tybetu. Król przyjął ich bardzo łaskawie, zainteresował się nawet chrześcijaństwem. Po kilku miesiącach jezuici stwierdzili, że powinni wypełnić polecenie przełożonych, i cichaczem udali się do Tybetu. Król bardzo się zdenerwował i polecił sprowadzić ich z powrotem, ale misjonarze byli już zbyt daleko. Jezuici pozostawili po sobie tak dobre wspomnienia, że kilkaset lat później kolejny król zaprosił ich, aby założyli pierwsze szkoły w Bhutanie. Do tej pory urzędnicy państwowi zdobywali wykształcenie w klasztorach buddyjskich. Kanadyjscy jezuici z prowincji Darjeeling, leżącej w Indiach, tuż przy granicy z Bhutanem, przybyli tu w 1963 roku i stworzyli od podstaw system edukacyjny w tym azjatyckim górskim kraju. Jezuici nie mieli prawa nikogo nawracać. W 1986 roku, kiedy wykształcono miejscowych nauczycieli, król grzecznie poprosił jezuitów, aby jego kraj opuścili. Pozostał tylko o. William Mackay, „ojciec bhutańskiej edukacji”, który w uznaniu za zasługi otrzymał obywatelstwo. Zmarł w 1995 roku.

Nie chcieli mnie ochrzcić

– Mój pierwszy kontakt z chrześcijaństwem związany jest z kartkami bożonarodzeniowymi. Otóż moja starsza siostra uczyła się w katolickiej szkole w Darjeeling. Na święta koleżanki przysyłały jej kartki z życzeniami. Byłem zauroczony Niemowlęciem w żłóbku. Później ojciec również mnie posłał do Indii, do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Tam po raz pierwszy zobaczyłem krucyfiks. Zakonnica wyjaśniła mi, że człowiek na krzyżu to jest ten sam chłopiec, którego widziałem na kartkach świątecznych. Odkryłem, że On zmartwychwstał, i do dziś ciągle odkrywam Go na nowo. Byłem wtedy małym chłopcem. Tak zaczęła się moja droga nawrócenia.

Zostać chrześcijaninem w buddyjskim społeczeństwie oznacza deklasację, bycie wyrzutkiem. Kiedy byłem w nowicjacie, szybko nauczyłem się, co znaczy agere contra, czyli działać przeciw własnej woli. To wszystko najlepiej oddają słowa św. Pawła: „Ale to wszystko, co było dla mnie zyskiem, ze względu na Chrystusa uznałem za stratę. I owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, mojego Pana” (Flp 3,8).

Po ukończeniu szkoły prowadzonej przez siostry trafiłem do szkoły średniej prowadzonej przez jezuitów. Coraz bardziej interesowałem się chrześcijaństwem, ale jezuici nie chcieli mnie ochrzcić. Ciągle mówili, że jeszcze za wcześnie. Starali się trzymać zasady, aby wśród uczniów nie było konwertytów. Po zakończeniu nauki w szkole to co innego! Pojechałem do domu, do Bhutanu, gdzie miałem znajomych salezjanów. Porozmawiałem z jednym z nich i on powiedział: „Nie ma problemu, możemy cię ochrzcić, choćby jutro”. Kiedy wróciłem do jezuickiej szkoły jako katolik, jezuici nie byli zadowoleni, że ich nie posłuchałem, ale czas pokazał, że to ja miałem rację – śmieje się o. Kinley.

Rada Matki Teresy

Młodego Kinleya fascynowali misjonarze pracujący w Indiach. Chciał być jednym z nich, ale dostał się do bardzo dobrej uczelni na południu Indii w Bangalurze. Jako pierwszy Bhutańczyk zdobył tak dobre wykształcenie i po powrocie do ojczyzny zaczął robić karierę.

– Wciąż myślałem, by zostać kapłanem. Prosiłem Boga o jakiś znak – wspomina. – I co się stało? To było w 1986 roku. Wchodzę do samolotu do Kalkuty, a koło mnie siada… Matka Teresa. Opowiedziałem jej o swoim nawróceniu i wątpliwościach co do powołania. Ona uważnie mnie wysłuchała i powiedziała: „Nigdy nikomu nie mówię, czy ktoś ma, czy nie ma powołania, ale w twoim wypadku nie ma wątpliwości, że powinieneś zostać jezuitą”. Płakałem przez całą drogę do Kalkuty i całą noc w hotelu. Po kilku miesiącach zostawiłem zrozpaczonych rodziców, przyjaciół, którzy uznali, że jestem szaleńcem, i przyszedłem do jezuitów. Ojciec nigdy nie pogodził się z moją decyzją. Nie przyjechał nawet na moje święcenia. Dla niego chrześcijaństwo to religia hinduskich biedaków, emigrantów, ludzi z nizin. Bhutańczyk, człowiek gór, powinien być buddystą – uważa.

O Bhutanie mówi się, że to kraj z najwyższym współczynnikiem szczęścia i jedyny na świecie z ujemnym współczynnikiem emisji dwutlenku węgla. Edukacja i ochrona zdrowia są bezpłatne. Jest to maleńki kraj zamieszkany przez milion ludzi, wciśnięty między dwa giganty: Indie i Chiny. – Jako Bhutańczyk jestem dumny ze swojego kraju, który nigdy nie był niczyją kolonią. Kochamy naszego króla i królową. Poprzedni władca dał nam konstytucję i rozpoczął wprowadzanie demokracji. Kochamy naszą kulturę i chcemy zachować nasze tradycje. Mamy wolność sumienia, ale oficjalnie religią państwową jest buddyzm. Oznacza to, że mogę być katolikiem i nic mi za to nie grozi, ale oficjalnie Kościół w Bhutanie nie może funkcjonować jako instytucja. Nie mamy kościołów i kiedy odwiedzam miejscowych katolików, Mszę Świętą odprawiam w domach prywatnych. Katolicy w Bhutanie to w większości emigranci z Indii – opowiada o. Kinley.

– Cóż to znaczy dla mnie, że jestem jezuitą, konwertytą z buddyzmu? To taki tryptyk: Bhutańczyk z buddyjskimi korzeniami, katolicki kapłan, który nie wyrósł jako chrześcijanin i na koniec jezuita. To wszystko jest dla mnie wielkim Bożym darem. Jestem kapłanem powołanym do sprawowania sakramentów i do służby prawdzie, która czyni ludzi wolnymi. Jak mówi papież Franciszek, jako kapłan powinienem pachnieć tak jak owce. Jestem konwertytą, kocham Kościół jak matkę i dlatego boli mnie, kiedy widzę, jak bardzo Kościół sam sobie szkodzi. Chcę mieć ciągle w pamięci miłość żywego Boga, która wyraziła się w Jezusie i ciągle jest obecna w Eucharystii.

Mój krótki pobyt w Darjeeling dobiega końca. Pora rozstać się z bezkresnymi plantacjami herbaty i delikatnymi mimozami. Ojciec Kinley żegna mnie ze swoją bhutańską elegancją, a ja zastanawiam się, czy uda mu się kiedyś wrócić do swojej ojczyzny, z której jest tak dumny.