Pan Bóg mnie tam chce

publikacja 21.08.2017 04:30

Justyna Stanek mówi o życiu włóczykija, nieznanych kierunkach i sercu ważniejszym od rozumu.

Pan Bóg mnie tam chce Przemusław Groński

Jędrzej Rams: Skąd pomysł na wyjazd na misje?

Justyna Stanek: Jestem osobą aktywną, rodzice śmieją się, że jestem jak Włóczykij. Nie potrafię długo usiedzieć w domu. Misje są pewną wypadkową takiego życia. Lubię stawiać sobie wyzwania. Tak było chociażby z wyborem studiów. Skończyłam kierunek ścisły w Szkole Głównej Handlowej. Miałam i realizowałam mnóstwo pomysłów na samodoskonalenie. W pewnym momencie pomyślałam jednak: „Panie Boże, jaki jest cel w tym niekończącym doskonaleniu siebie, jeżeli nie ma w tym głębszej idei?”. Niedługo potem miałam sesję z mnóstwem egzaminów i wtedy pojawiła jakby znikąd myśl: „A może misje?”...

Od myśli do dzieła?

Oczywiście, sprawdziłam od razu w internecie, co kryje się pod hasłem „misje”. Wyświetlił mi się Salezjański Ośrodek Misyjny. Tam po raz pierwszy w życiu naprawdę zetknęłam się z tą tematyką. Jednak, jak to ja, od razu zaczęłam analizować i podawać wwątpliwość. Mówiłam: „Panie Boże, może nie teraz, najpierw pojadę na Światowe Dni Młodzieży do Krakowa”. A tam Franciszek w swoich kazaniach trafiał w punkt, mówiąc o młodych emerytach i butach, o tym, by wstawać kanapy. Czego było więcej trzeba?

Mój przekorny charakter znowu dał się we znaki. Pomyślałam, że pójdę na pielgrzymkę z Legnicy na Jasną Górę. Zrobiłam nawet taki zakład, że jeśli dojdę i będzie we mnie spokojna myśl o misjach, to wyślę dokumenty. I kiedy weszłam do kaplicy jasnogórskiej, pomyślałam: „No, stało się, obiecałam”. Wysłałam więc dokumenty do salezjańskiego ośrodka.

Dokumenty, rozmowy, rekrutacja. Stres?

To był początek drogi. W całorocznej formacji zrozumiałam bowiem, że tak naprawdę nie chodzi o wyjazd. Chodzi o godziny spędzone z Panem Bogiem na adoracjach, o nasze zbliżenie do Boga. To, czy wyjedziesz, staje się sprawą drugorzędną. Mnie akurat wyszło. Pojadę i cieszę się z tego.

Wszystko szło gładko i bez problemów?

Miałam duży problem, bo pojawiało się dużo rozeznawania duchowego. Na adoracjach czułam, że każda minuta bardzo się dłużyła. Myślałam: „Panie Boże, zróbmy tak – często zmieniam zdanie. Jeśli chcesz, to pojadę. Jeśli nie, to pokażesz mi w kolejnych etapach, że mam nie jechać”. Czekały mnie testy językowe, weryfikacja salezjańska. I wszystko poszło bez problemów.

Dopiero skończyłaś studia. Jesteś jeszcze młoda. Co na to wszystko Twoi rodzice?

Oprócz nich nikt nie wiedział o moich marzeniach. Poza tym potrzebna mi była ich zgoda. Zadbałam o to na początku. Nie chciałam się dzielić swoim postanowieniem, by nie słuchać różnych wątpliwych opinii. By Zły nie miał pola manewru.

Dokąd jedziesz?

Wolontariusze przeważnie jadą na placówki salezjańskie. My jedziemy do innej parafii. Do Kapszagaj w rejonie ałmackim. Siostry zakonne prowadzą tam domy dziecka.

Wymarzony kierunek?

Od początku byłam otwarta na wyjazd dokądkolwiek. Pierwsze skojarzenie z misjami to oczywiście Afryka. Ono siedziało w mojej podświadomości. Dlatego gdy pojawił się Kazachstan, zdziwiłam się. Nigdy nie interesowałam się tą stroną świata. Trzeba jednak przyjąć, że Pan Bóg na każdym kroku pokazuje, że jestem właściwą osobą. To mnie utwierdza. Czuję spokój. Staram się nie podchodzić do tego zbyt analitycznie. Byłam na rekolekcjach ignacjańskich i tam siostra zwróciła mi uwagę, że czasami jest ważniejsze serce od rozumu. Jadę więc do Kazachstanu z Bogiem i gotowym sercem. Analizowanie nie jest tu najważniejsze.

Nie czuję się przygotowana pod względem, jakby to powiedzieć, czysto materialnym. Natomiast czuję wielki duchowy spokój względem tej decyzji. Pan Bóg stawia mnie wśród takich ludzi, którzy utwierdzają mnie, że mam tam być. Jestem przekonana, że Pan Bóg mnie tam chce. Ten rok będzie tylko na Jego chwałę. Trwam w tym i nie pozwalam lękowi dojść do głosu.