Narzędzia w Bożych rękach

Agnieszka Gieroba

publikacja 01.08.2017 04:30

Pod jednym z lubelskich marketów stał człowiek, którego wygląd wskazywał na to, że dawno nie widział wody. Zapach i wygląd odstraszały przechodniów, którzy jak od muchy odganiali się od niego, gdy prosił, żeby kupili mu bułkę.

Na rekolekcje przyjechali ludzie z całej Polski Agnieszka Gieroba /FOTO GOŚĆ Na rekolekcje przyjechali ludzie z całej Polski

Wychodziłem ze sklepu z zakupami, gdy podszedł do mnie i zapytał, czy mogę dać mu coś do jedzenia. Wyjąłem z siatki chleb i miałem odejść, ale jakoś tak poczułem się poruszony tym człowiekiem i zapytałem, czy może mu jeszcze czegoś potrzeba. Bardzo się zdziwił, popatrzył na mnie i zapewnił, że niczego więcej nie chce. Kiedy nalegałem, żeby pomyślał – może jednak coś mogę mu jeszcze kupić, on tym bardziej potwierdzał, że niczego nie potrzebuje. Powiedziałem, że w takim razie mu pobłogosławię, bo Jezus bardzo go kocha.

Zaczęliśmy rozmawiać. Ja mówiłem o Bożym Miłosierdziu, on słuchał i płakał. W końcu bardzo mi podziękował i powiedział, że to, co usłyszał, jest najważniejszą rzeczą w życiu. Uściskał mnie w końcu, co – widziałem – wywołało u przechodzących ludzi zgorszenie, że pozwalam dotykać się takiemu brudnemu człowiekowi. Nie wiem jak to się stało, że tak zareagowałem. Chyba to jest tak, że jak otwierasz się na Jezusa i mówisz, by zrobił z ciebie narzędzie swego miłosierdzia, to On to robi – opowiada Jacek Wolski z Diakonii Miłosierdzia.

Poruszenie do głębi

– W miłosierdziu chodzi właśnie o to, by poczuć się poruszonym. Miłosierdzie to nie wrzucenie złotówki czy 100 złotych do ręki potrzebującego, ale nawiązaniu kontaktu. Czasem okazany gest zainteresowania jest dużo więcej wart niż pieniądze. Ważny jest przekaz, że twój problem staje się moim problemem; jeśli tego nie ma, trudno mówić o miłosierdziu – mówi bp Grzegorz Ryś, który prowadził rekolekcje dla osób, które przyjechały do Kalwarii Zebrzydowskiej z całej Polski i są związane z Diakonią Miłosierdzia.

Dziś Diakonie Miłosierdzia wyrosłe z Ruchu Światło–Życie działają w różnych częściach Polski. Każda podejmuje działania na rzecz potrzebujących w swojej diecezji, rozeznając potrzeby i możliwości. Jednak początek takiej posługi zrodził się w Lublinie.

Był rok 2002. Wtedy to zaczęły pojawiać się sygnały w kręgach wspólnoty, i nie tylko, że ktoś stracił pracę i nie ma środków do życia. Już wtedy znalazły się osoby, które – mając świadomość działania i siły wspólnoty – próbowały zaradzić trudnej sytuacji. Oazowicze z parafii św. Andrzeja Boboli w Lublinie wybrali się do proboszcza z konkretną propozycją: zakładamy parafialne biuro pośrednictwa pracy. Nie prosili o finanse, tylko o zgodę. Ksiądz proboszcz wysłuchał od początku do końca ich propozycji i zgody udzielił. Udostępnił też kancelarię parafialną i telefon na dwie godziny dwa razy w tygodniu. Udało się zdobyć kilka etatów, przeprowadzić parę szkoleń, ale głównie były to dorywcze prace międzysąsiedzkie: opieka nad dziećmi czy starszymi, mycie okien, skopanie działki, pomoc przy remontach mieszkań. Wtedy to powstał pomysł, aby takie działania przenieść na łono wspólnoty.

Pod górkę 


W 2004 roku zaczęło działać lubelskie forum oazowe Ruchu Światło–Życie. Zostały tam zamieszczone wątki: dam pracę, szukam pracy, szkolenia, świadczę usługi, wymiana dóbr, modlitwa intencyjna. Ówcześni odpowiedzialni za „młodziutką diakonię”, Bożenka i Zbyszek, wszędzie opowiadali o zalążku Diakonii Miłosierdzia, przedstawiali propozycje, prosili o pomysły i wsparcie, zapraszali do odwiedzania forum. I tak przez kolejnych kilka lat. Trudno było do współtworzenia diakonii zebrać większą grupę ludzi, dlatego jej działania były bardzo skromne. Powoli zamierała.

– I tutaj zaczyna się nasza historia. Kiedy przyszedł czas zakończenia formacji podstawowej w Domowym Kościele, gałęzi rodzinnej Ruchu Światło–Życie, poczuliśmy potrzebę głębszego zaangażowania i wróciła myśl związana z Diakonią Miłosierdzia – mówią Iwona i Jacek Wolscy. Wiele osób pomagało sobie w różny sposób i było gotowych pomagać jeszcze bardziej. Brakowało tylko głębszej formacji i szerszej koordynacji działań. W roku 2010 Lubelszczyznę dotknęła powódź. To zmobilizowało wielu ludzi, by przyjść z pomocą poszkodowanym. Oazowicze zaczęli zbierać dary, organizować pomoc dla powodzian, jeździć na zalane tereny.

– W tym czasie udało nam się także znaleźć kapłana, który podjął się opieki nad diakonią. Pod koniec 2010 roku doszło do pierwszego formacyjnego spotkania. Uczestniczyło w nim 14 osób. To już było coś – mówią Iwona i Jacek, dziś odpowiedzialni za Diakonię Miłosierdzia w Polsce.

Boże obietnice

Wtedy też stało się jasne, że diakonia nie może być tylko grupą akcyjną. Jej członkowie zapragnęli również sami się formować i być apostołami Bożego Miłosierdzia, szerząc tę formę kultu. Przede wszystkim modlili się koronką, z którą Jezus związał tak wiele obietnic, a możliwości działania przychodziły same. – W naszej formacji chcemy uczyć się bycia z drugim człowiekiem, dostrzegania jego problemów, nie tylko tych materialnych, ale też duchowych – zaznaczają członkowie diakonii.

– Jest wśród nas wiele osób, które nie cierpią z powodu braków materialnych, ale z braku odczucia Bożej miłości, przebaczenia, ufności w to, że nic nie jest jeszcze stracone w ich życiu – dodają członkowie diakonii. Pomysł z Lublina rozprzestrzeniał się dalej, a dzieła miłosierdzia podejmowało coraz więcej osób z różnych stron Polski. Od kilku lat spotykają się na rekolekcjach, by nie tylko dzielić się doświadczeniami, ale przede wszystkim samemu doświadczać miłosierdzia. Tegoroczne rekolekcje, w których uczestniczyło wiele osób z Lublina, prowadził bp Grzegorz Ryś.

Zasypać przepaść

– Mówiąc o miłosierdziu, warto sięgnąć do czasów Soboru Watykańskiego II. Sobór nie wziął się znikąd. Przepaść między światem i Kościołem wydawała się tak wielka, że nie sposób było ją zasypać. Jedyne, co miał Kościół do powiedzenia, patrząc na świat, to nałożyć ekskomunikę. Tymczasem papież Paweł VI był przekonany, że ekskomunikę co najwyżej można schować sobie do kieszeni, a do świata trzeba podejść z miłosierdziem – mówił biskup. Podkreślał, że na świat, który całkowicie „rozjechał się” z Kościołem, trzeba patrzeć przez pryzmat Ewangelii o dobrym Samarytaninie, który zobaczył rannego człowieka. Pochylił się nad nim i opatrzył rany. Do dziś to zadanie jest aktualne – przypominał.

O dziwo świat, któremu Kościół wydawał się niepotrzebny, gdy Sobór się kończył, zaczął zadawać właśnie Kościołowi pytania: co masz nam do powiedzenia? – To niezwykłe działanie Ducha Świętego, który tak przemienił ludzkie serca, że te, które dotąd nie miały nawet pomysłu, by zwrócić się do Kościoła, teraz pytają o przesłanie skierowane do nich. Miłosierdzie jest pierwszym krokiem do ewangelizacji – podkreślał bp Ryś. Za przykład wskazał bł. Piotra Jerzego Frassatiego, którego większość z nas zna z tego, że był studentem, umarł młodo, kochał góry i palił fajkę. Tymczasem był to człowiek, który miłosierdzie miał dobrze opanowane w praktyce.

– To rzeczywiście był student korzystający z uroków życia. Chodził do teatru, jeździł z przyjaciółmi na wycieczki, wędrował po górach, bywał na balach. Uczył się tylko wtedy, gdy przychodziła sesja, ale uczył się porządnie, rezygnując ze wszystkiego z wyjątkiem jednej rzeczy: dwa razy w tygodniu odwiedzał biednych. To były czyny miłosierdzia, z których nigdy nie rezygnował.

Niewiele osób wiedziało o tym, że Pier Giorgio Frassati chodzi do biedaków Turynu. Kiedy więc zmarł, a na jego pogrzeb przyszło pół miasta – w dodatku pół najbiedniejszej jego części, choć rodzina Frassatich należała do arystokracji – dopiero wtedy okazało się, ile miłosierdzia w praktyce okazał ten zwykły student innym ludziom – przytaczał biskup historię błogosławionego.

– To miłosierdzie zmienia świat, nie są w stanie zrobić tego żadne systemy polityczne, dlatego od przyjmowania i okazywania miłosierdzia zależy otaczająca nas rzeczywistość – mówił do uczestników rekolekcji bp Grzegorz Ryś.