Wiara daje mi nadzieję

ks. Wojciech Parfianowicz

publikacja 28.06.2017 04:30

Z ks. Jerzym Popiełuszką, którego grał w filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”, jest na ty, bo tak rozumie tajemnicę świętych obcowania.

Spotkanie z Adamem Woronowiczem odbyło się 8 czerwca w Koszalińskiej Bibliotece Publicznej w ramach cyklu „Gość na Plus”, wspólnej inicjatywy koszalińskich redakcji „Gościa Niedzielnego” i Radia Plus. Katarzyna Matejek /Foto Gość Spotkanie z Adamem Woronowiczem odbyło się 8 czerwca w Koszalińskiej Bibliotece Publicznej w ramach cyklu „Gość na Plus”, wspólnej inicjatywy koszalińskich redakcji „Gościa Niedzielnego” i Radia Plus.

Z Adamem Woronowiczem rozmawiają Alicja Górska z Radia Plus i ks. Wojciech Parfianowicz z „Gościa Niedzielnego”.

Ks. Wojciech Parfianowicz: 6 czerwca przypadła 7. rocznica beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki. Film „Popiełuszko. Wolność jest w nas” otworzył Panu drogę do bycia znanym szerszej publiczności. W wielu wywiadach mówił Pan o tym, że ta postać stała się Panu bliska, że jesteście wręcz po imieniu, że Pan się do niego modli. Jak ta przyjaźń wygląda dzisiaj?

Adam Woronowicz: Ma się dobrze. Ale żałuję, że brakuje mi czasu, żeby zajechać na jego grób na Żoliborz. Myślę, że on mnie nie zaniedbuje, ja zaniedbuję go bardziej. Jurek jest osobą mi bliską. Mam wiarę w to, że nie jestem sam, że świat duchowy to nie jest bajka, ale rzeczywistość, którą można żyć, która na nas czeka, bo każdy przekroczy granicę śmierci i zmierzy się z jej tajemnicą.

W.P.: Czy rola ks. Jerzego, dziś bł. Jerzego, jest jakimś rodzajem aktorskiego zobowiązania, że nie można już zagrać np. w jakiejś szmirze?

To jest tak jak w życiu. Bo przecież jesteśmy niezłymi szujami, zdarzają nam się błędy, porażki, ale przecież życie składa się także z tego. Uważam, że mam, jak każdy, prawo do błędów. Tak naprawdę liczy się droga, to, żeby w szczerości serca i intencji ją przejść. Wydaje mi się, że najważniejsze jest, żeby dojść do mety, móc powiedzieć, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, na ile mogłem, na ile mi, Panie, pozwoliłeś. Odkrywam, że prócz bycia aktorem jestem przede wszystkim mężem i ojcem. Zawód jest dopiero na kolejnym miejscu. Był czas, że był najważniejszy, ale to nie dawało mi szczęścia, nie spełniało mnie. To spełnia tylko na moment, na moment daje zadowolenie.

Alicja Górska: Krzysztof Zannussi uważa, że dzieło sztuki ma wartość, jeśli spotkanie z nim czyni człowieka lepszym, bogatszym, lepiej pojmującym świat i siebie. W polskim kinie nie brakuje dzieł sztuki, ale i też wiele filmów na to miano nie zasługuje. Czym Pan się kieruje, przyjmując propozycje ról?

Głodem grania, pasją, dzieckiem, które jest we mnie, które jest spragnione poznawania czegoś nowego, które jest ciekawe innego człowieka – wierzącego, niewierzącego, które się buntuje, które stawia sobie pytania o granice zła w człowieku. Aktor to tajemnica, to człowiek, który jakby siedzi w konfesjonale, to ktoś, kto „rozgrzesza”, stara się rozumieć dramat człowieka.

W.P.: Pracował Pan w Teatrze Powszechnym w Warszawie, gdzie w ostatnim czasie wystawiony został kontrowersyjny spektakl „Klątwa”. Przyjąłby Pan rolę w tym przedstawieniu?

Aktor jest osobą wolną. Zawsze, jak każdy. Może wziąć rolę, może odmówić. Zdarzyło mi się kilkukrotnie wycofać w trakcie jakiegoś projektu. To jest decyzja człowieka, jeśli nie chce w tym brać udziału, to ma do tego prawo.

W.P.: Jakie są granice wyrazu artystycznego? Co według Pana wolno wolnej sztuce?

Jest tak duża ilość spektakli, że tym, co się dzisiaj liczy w sztuce – jak się wydaje – jest afera. Polega to na obrażaniu uczuć religijnych, mówiąc przy tym: „to są granice wolności”. Dzieją się rzeczy straszne przed teatrem, który kiedyś był moim teatrem. Jak wspominali moi nieżyjący koledzy, kolejki do teatralnej kasy stały kiedyś aż do wiaduktu. Teraz inaczej: stoją kolejki, kordony policji, rzucany jest gaz, ludzie są wyzywani. No… sztuka.

A.G.: Co Pana definiuje jako aktora? Kolejne role? Życie? To, co się dzieje w Polsce i na świecie?

Coraz mniej rozumiem ten świat. Nie podejmuję się oceny, bo mam wrażenie, że nie jestem kompetentny. Tym, co mnie definiuje, jest to, w czym znajduję swoje spełnienie. Coraz bardziej zagłębiam się w religię. Tylko tam odnajduję jakiś sens. Nie należę do ludzi, którzy się z tym obnoszą. Staram się szanować poglądy innych, ale coraz mniej je rozumiem. Nie potrafię pojąć tej wszechogarniającej nas nienawiści, tego czasu rzucania kamieni. Mam wrażenie, że każdy rzuca w każdego, nawet nie patrząc, liczy się, żeby rzucić celnie. Mam nadzieję że jednak przyjdzie czas zbierania tych kamieni. I że będzie komu je podnosić.

W.P.: Zauważył Pan kiedyś w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego”: „Jeden z moich kolegów powiedział, że dzisiaj znacznie łatwiej mówić o seksie niż o Panu Bogu”. Okazuje się, że pytanie „Czy pan wierzy?”, jest bardziej intymne niż „Z kim pan sypia?”. A czym dla Pana jest wiara?

Wiara daje mi nadzieję. Widzę, że w głębi mojego serca, cokolwiek się wydarza, gdzieś na samym dnie jest nadzieja, że będzie dobrze. Druga rzecz to wiara, że moje życie nie zależy ode mnie. Że wstaję rano i ufam, że jestem w rękach Kogoś, kto może mnie uśmiercić w sekundę, ale ufa mi na tyle, że pozwala mi przeżyć kolejny dzień. A nawet dopuszcza jakąś próbę, żebyśmy się okazali wierni Jemu, tak jak On jest nam wierny i nie opuszcza nas w próbie, nawet gdy nam się wydaje, że zostaliśmy sami, że nikt nas nie rozumie.

A.G.: À propos tych prób – one wiążą się często ze strachem albo z pokusami. Czy z racji Pana zawodu, jest Pan bardziej narażony na te pokusy? Czy w związku z show-biznesem bycie katolikiem jest większym wyzwaniem?

Nie będę mówił, że jesteśmy jakoś strasznie narażeni, że tych pokus jest strasznie dużo. Uważam, że gdy człowiek będzie chciał sobie coś znaleźć, to znajdzie. Tylko kwestia: co z tym robimy. Myślę, że znacznie poważniejsze jest zagrożenie, które przeżywa pokolenie naszych dzieci.

A.G.: Czy praca nad rolami ks. Jerzego Popiełuszki czy św. Maksymiliana Kolbego przybliża Panu niebo?

Nie mogę powiedzieć, że zagrałem ks. Jerzego i się nawróciłem. Ale, owszem, to przybliżyło mi tę rzeczywistość. My tych naszych świętych często gloryfikujemy, a to są ludzie z krwi i kości, czasem straszni cholerycy, charaktery tak trudne… Różnią się od nas tylko tym, że totalnie zawierzyli. I łaską. Świętość to jest coś tak konkretnego, zwyczajnego. Najlepszy przykład to nasz papież Jan Paweł II.

W.P.: Wziął Pan udział w wielkim projekcie „Biblia audio”. Czyta Pan głos Pana Jezusa. Może być tak, że kiedyś ktoś Pana usłyszy i na dźwięk Pańskiego głosu powie „O, Jezus”. Co Pan na to?

Kiedy Krzysiek Czeczot do mnie zadzwonił z propozycją, byłem pewny, że zaproponuje mi rolę Judasza. Zdziwiłem się, że to ja mam być Jezusem. Ale ufam Krzyśkowi. To cudowne, że w tym projekcie połączył i wierzących, i niewierzących, myślę, że to jest w takim razie czysta Ewangelia – spotykamy w niej różnych ludzi: albo mają kryzys, albo są niewierzący, albo są celnikami, zdrajcami, zdziercami, cudzołożnymi kobietami.

A.G.: Jest Pan żonaty od kilkunastu lat. Macie troje dzieci. To model rodziny normalny, ale coraz mniej oczywisty…

To powołanie jest człowiekowi dane, zadane, ale nie raz na zawsze. Trzeba o to walczyć każdego dnia. Jeden z moich znajomych księży mówi mi, że ludzie pod koniec życia najbardziej żałują dwóch rzeczy: że dostatecznie nie bronili pierwszego związku i że nie postarali się o jeszcze jedno dziecko. Tak samo jest z powołaniem. Czy ja je obronię? Co odpowiem, gdy Bóg mnie zapyta: gdzie jest twoje serce? Gdzie jest twoja pierwsza miłość? Co z nią zrobiłeś? Uważam, że to jest – jak powiedział kiedyś papież Jan Paweł II – nasze Westerplatte, którego trzeba bronić do końca. Nawet gdyby wszyscy powiedzieli: to koniec, poddaję się. Pan Bóg nie powie mi kiedyś: „Cześć, Adam, witaj, aleś ty nagród nakosił! Popiełuszkę żeś zagrał, i Maksymiliana… Ale to dla mnie się nie liczy. Powiedz, co żeś z miłością zrobił, gdzie jest twoja żona Agnieszka?” To muszę obronić, to jest mi dane.

W.P: Aktorstwo to zawód, który angażuje mentalnie i czasowo. Jak Panu się udaje budować relacje z bliskimi?

W pewnym momencie uznałem, że wyjście z moją żoną na kolację czy do kina to święta sprawa. Na to zawsze musi być czas. Staramy się o tym pamiętać. Miłość to nie jest emocja, to coś, co trzeba pielęgnować. Staram się też spędzać czas, na ile to możliwe, z dziećmi, z każdym z nich oddzielnie. To jest najważniejsze. Dlatego nauczyłem się odmawiania ról, bo nie chcę przeżyć mojego życia na planie, z dala od bliskich.

A.G.: Kolejna odsłona Adama Woronowicza: poza tym że aktor, że mąż i ojciec, to też kibic.

Lubię sport. Przyznam, że to była tragedia mojego dzieciństwa, bo tato bardzo często oglądał mecze piłki nożnej, a ja tego nie lubiłem. Ale było tego tak dużo, że w końcu się przekonałem. Lubię Ligę Mistrzów, zawsze bardzo na to czekam. Resetuję się przy tym.

A. G.: Angażuje się Pan charytatywnie. Na przykład na rzecz białostockiego stowarzyszenia „Jasny Cel”, które zajmuje się dziećmi z porażeniem mózgowym. Na czym polega to Pańskie zaangażowanie i dlaczego Pan to robi?

Jeśli chodzi o Białystok i w ogóle ścianę wschodnią, to „Jasny Cel” jest jedynym takim miejscem, do którego można na kilka godzin oddać dzieci z porażeniem mózgowym. One są tam rehabilitowane, spędzają w ośrodku kilka godzin, potem są odwożone do domu. To jest ogromne odciążenie dla rodziców. „Jasny Cel” mieści się w starym przedszkolu, wypadałoby to wyremontować albo zbudować na nowo. Razem z Tomkiem Frankowskim i Jackiem Chańką jesteśmy twarzami „Jasnego Celu”. Teraz lecę do Kanady, będę zbierać pieniądze na sprzęt rehabilitacyjny wśród Polonii. Spróbujemy zebrać pieniądze i coś tym dzieciom podarować.

W.P.: Jesienią czeka nas polska premiera filmu o św. Maksymilianie Kolbem. Dlaczego warto byłoby pójść na ten film do kina?

Zanim ktoś wybierze się na film, proponowałbym przeczytać wyjątkową biografię „Kolbe” Tomka Terlikowskiego. Jak powiedziałem we wstępie do niej: nie spodziewałem się po Terlikowskim takiej książki. To dość gruba „cegła”, ale czyta się jednym tchem. Poznajemy człowieka nieprawdopodobnego. Mistyka, który wiedział o swojej śmierci i wiedział, jak zginie. Człowieka, który w tym całym swoim ideale budowy Niepokalanowa, wiedział, że to wszystko dla Maryi, żeby zdobyć jak najwięcej dusz. Niebywała postać. Pojawia się obraz człowieka, którego w ogóle nie znaliśmy. Jego całe życie ginie w tym ostatnim wydarzeniu, w akcie, który się dokonał w bunkrze głodowym w Auschwitz, w bunkrze śmierci. Warto tak przygotować się do tego filmu.

TAGI: