Albertowe zlecenie

Urszula Rogólska

publikacja 17.06.2017 04:30

Z malarstwa bywa chleb albo… nie bywa. Nieraz drżeli, czy starczy na czynsz. – Kiedyś tak pogadałem z Matką Bożą: „Maryjo, po co ja to wszystko robię…? Skoro dostałem talent od Pana Boga, to może… wykorzystajcie to?” – mówi Wacław Sobieraj.

Bielszczanie z wyboru – artyści malarze: Urszula i Wacław Sobierajowie – są małżeństwem od 45 lat. Urszula Rogólska Bielszczanie z wyboru – artyści malarze: Urszula i Wacław Sobierajowie – są małżeństwem od 45 lat.

Ona z Lubelszczyzny, on z Uniejowa. Bielska Straconka stała się ich wybranym miejscem na ziemi. Poznali się na studiach w wyższej szkole sztuk plastycznych w Łodzi – dość niefortunnie. Podczas zajęć z malarstwa ona musiała walczyć ze swoją sztalugą o miejsce z dobrym widokiem na model. On stał przed nią i… skutecznie przeszkadzał! On ją później wypatrzył, kiedy wychodziła z kościoła. Zaskoczenie było niemałe! – Bo kto ze studentów w Łodzi wówczas chodził do kościoła…? – uśmiechają się Urszula i Wacław Sobierajowie. Kiedy się pobierali, jej babcia zapytała, skąd ten narzeczony pochodzi. I tym razem Urszula była zaskoczona – bo babcia, choć z Lubelszczyzny, korzenie miała… w Uniejowie!

Od sztalugi do chorych

Dom w Straconce, pilnowany przez kundelka Pędzla, nieustannie żyje ich pracą. Akwarelowe, subtelne, fioletowe bzy w starym wazonie – powstały wczoraj spod ręki Urszuli. W pracowni Wacława na ostatnie pociągnięcia pędzla czekają: kopia Matki Słowa Bożego dla kościoła w Ustroniu-Hermanicach i postać św. Jana Pawła II dla Aleksandrowic. Urszula kocha impresjonizm i kolory. Wacław – malarstwo barokowe: przestrzeń, perspektywę, formę. Choć swoje prace sygnują osobno, niemal w każdej widać coś z nich obojga. W jego pracach – odrobina jej, a w jej – jego. Bo nie sposób nie współpracować, kiedy się kocha to, co się robi, a jednocześnie kocha się ten jedyny na świecie prezent od Pana Boga – siebie nawzajem.

– Gdybyśmy rywalizowali, pewnie już by nas razem nie było – mówią. 1 lipca minie 45 lat ich małżeństwa. Mają dwoje dzieci: Agatę i Bartłomieja; cieszą się dziewięciorgiem wnuków! Byli już dobrze znanymi artystami malarzami, kiedy ponad 25 lat temu poznali doktor Annę Byrczek, inicjatorkę bielskiego Hospicjum św. Kamila. Właśnie wtedy rodził się pomysł na tę placówkę. – Ania zapytała kiedyś, czy bym nie poszła razem z nią do chorych – wspomina Urszula Sobieraj. – Nie wiedziałam, do czego mogłabym się przydać. Ania mi tłumaczyła: czasem trzeba zrobić zakupy, pomóc w domu, posiedzieć przy chorym, pomodlić się. Pojechałam.

– Byłem wtedy radnym w Bielsku-Białej – dodaje Wacław. – Udało się załatwić bezpłatne bilety autobusowe dla wolontariuszy dojeżdżających do chorych. A Ania czasem wpadała do nas, żeby odetchnąć, popatrzeć na obrazy. Cieszy nas, kiedy mówi: „Tego mi było trzeba”. Z wolontariuszami hospicjum są do dziś. I to dzięki tej wspólnocie pomagającej potrzebującym odnalazł ich… św. Brat Albert.

Odnalezieni

– Z grupą hospicyjną pojechałam do Krakowa na rekolekcje, prowadzone w sanktuarium Ecce Homo, u albertynek, przez już śp. ks. Eugeniusza Dudkiewicza, ówczesnego duszpasterza polskich hospicjów – wspomina Urszula. – Wróciłam stamtąd z kolorowym drukiem obrazu „Ecce Homo”. Dużo potem opowiadałam w domu o tym, co usłyszałam, co zobaczyłam… – Postać Brata Alberta – Adama Chmielowskiego – była mi dość dobrze znana z historii sztuki. Wpadały mi w ręce różne książki o nim – mówi Wacław. – Był mi zawsze bliski dlatego, że dla mnie to jedyny święty, który czuje trud tworzenia. I jeszcze ten jego dylemat, który ja także znałem: czy służąc sztuce, można służyć Bogu? Znaliśmy się więc, ale jeszcze bez nadzwyczajnej fascynacji.

Święty nie odpuszczał. Kiedy w Bielsku-Białej powstała łaźnia miejska, Tadeusz Cozac, nieżyjący już prezes bielskiego koła Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta, poprosił Wacława o namalowanie obrazu świętego. – Zrobiłem luźną kopię Wyczółkowskiego – tę z chłopcem, którego przytula Brat Albert. Ten obraz wisi dziś w łaźni. A za jakiś czas Tadeusz Cozac znowu zwrócił się z prośbą o mozaikę z wizerunkiem świętego na elewacji budynku. Powstała w 1997 r. i do dziś jest charakterystycznym elementem miejsca, w którym pomocy szukają bezdomni, zagubieni, potrzebujący.

Rzemieślnicy Pana Boga

Wacław przyznaje, że dużo czytał w tym czasie o Bracie Albercie. – Zachwyciła mnie jego krótka rozprawka „O istocie sztuki”, o tym, że sztuka jest drogą do Boga, ale nie Bogiem samym. Jedynym twórcą jest Bóg, my jesteśmy tylko odtwórcami, rzemieślnikami – uśmiecha się artysta, a jego żona cytuje zdanie z rozprawki: „Udziałem człowieka w sztuce jest siebie zakląć w słowo, kamień, tony, kolor…”. Siebie zakląć… Już wkrótce przyszło kolejne albertowe zlecenie: obraz swojego patrona zamówiła parafia św. Brata Alberta w Bielsku-Białej. – Przygotowałem kompozycję, na której chciałem pokazać, jak Adam Chmielowski z malarza przemienił się w Brata Alberta. W kącie stoi obraz „Ecce Homo”, paleta, rozrzucone pędzle. Brat Albert stoi z bochenkiem chleba, a przy nim klęczy ubogi w czerwonej szacie – jest analogią do postaci Chrystusa z obrazu…

– Tego na obrazie nie widać, ale mieliśmy wówczas wielki kłopot ze znalezieniem modeli. Najpierw z postacią Brata Alberta. Pojechałem do Krakowa do braci albertynów z prośbą, żeby któryś z nich mi zapozował, żebym mógł zdjęcia porobić, poszkicować. Powiedzieli mi krótko: my nie jesteśmy po to, żeby gwiazdy z siebie robić. Pojechałem szukać dalej. O to samo poprosiłem braci albertynów w Bulowicach. Okazało się, że mieszka tam jeden brat staruszek, który nie miał już większych obowiązków, i on stał się modelem. Twarz namalowałem dzięki fotografii Brata Alberta. Problemem pozostał żebrak. Nikt z osób, które prosiliśmy, nie chciał się zgodzić, żeby „być dziadem”. W końcu zgodził się kolega, który potrafił wczuć się w tę rolę.

To może wykorzystajcie to?

Sobierajowie przyznają, że św. Brat Albert odnalazł ich w sobie właściwy sposób, w odpowiedniej chwili. – To było tuż po takim czasie rozterek. Na studiach uczono nas, że trzeba tworzyć ambitnie, górnolotnie. Pogardza się twórczością na użytek. Ale... nie sposób utrzymać siebie i rodziny przy takim podejściu. Z malarstwa bywa chleb albo… nie bywa. Mam cudowną żonę, która nigdy nie wymagała ode mnie, żebym rzucił malowanie na rzecz etatu i pensji. Ale to równocześnie wiązało się z tym, że nie mieliśmy stałych dochodów – opowiada Wacław. – I nieraz drżeliśmy, czy starczy na czynsz – uzupełnia Urszula.

– Z tymi rozterkami pojechałem na plener malarski do Lanckorony. Wieczorami chodziłem do Kalwarii na zasłonięcie obrazu. I kiedyś tak pogadałem z Matką Bożą: „Maryjo, po co ja to wszystko robię…? Skoro dostałem talent od Pana Boga, to może… wykorzystajcie to…?”. Minęło jakieś pół roku, ksiądz proboszcz z Aleksandrowic poprosił o obraz Jezusa Miłosiernego. Zaraz potem o św. Jana Sarkandra, o Matkę Bożą Piekarską. Zamówienia zaczęły się sypać jak nigdy – duży tryptyk do kościoła św. Pawła, wizerunki św. Brata Alberta… Dziś prace Sobierajów można spotkać m.in. w kościołach w Kalnej (obraz Jezusa Miłosiernego), w Godziszce (mozaika Matki Bożej Szkaplerznej), w Kętach (obraz Celiny i Jadwigi Borzęckich), a także w czeskim Krnovie, w białoruskich Zaniewiczach, w Rzymie, w Nowym Jorku…

Ty się módl, ja buduję

Nawet historia domu Sobierajów ma związek z tym czasem. Urszula zawsze marzyła o domu. Wacław stwierdził – to go wybudujmy! – Żona ręce załamała, złapała Pismo Święte i mówi: tu jest napisane, że jak nie masz na wykończenie domu, to nie zaczynaj, bo sąsiedzi się będą z ciebie śmiali – wspomina Wacław. – Powiedziałem: ty się módl, a ja będę budował. Na kupce mieliśmy tysiąc złotych. Tyle wystarczyło na wykopanie fundamentów. Cóż… Przyszła ulewa i trzeba było kopać od nowa. Żona się modliła, żeby drugiej ulewy nie było. Budowałem własnymi rękami, a „jak na złość” to właśnie wtedy dostałem zlecenia dla kilku kościołów. Przyszedł też jeden pan z zamówieniem obrazów do jego willi. Jak zobaczył, że buduję dom, dał mi 10 tys. zł i powiedział: proszę brać, później będziemy się rozliczać. Niebawem zjawiła się u nas znajoma – dama zakonu bożogrobców. Nie tylko nas poratowała gotówką, ale i zleciła kolejne zamówienia… Po kilkudziesięciu latach mieszkania w bloku swój własny dom marzeń postawili w 2003 roku.

Z Madonną

Sama Matka Boża daje znać Sobierajom, że jest z nimi. Specjalne zamówienie na trzy wizerunki Pani z Rychwałdu złożył u nich jeden z podopiecznych hospicjum św. Kamila, a o ikonę Matki Bożej Częstochowskiej dla kościoła w Czeskim Cieszynie poprosili uczestnicy Pielgrzymki Zaolziańskiej na Jasną Górę. – Obraz częstochowskiej Madonny to także nasz najczęstszy prezent dla nowożeńców. Ale i najczęściej zamawiany u nas na takie uroczystości przez innych – opowiadają.

– A Maryja sama robi nam niespodzianki... Kiedyś jechaliśmy przez Alpy i Przełęcz św. Bernarda. Turystów samochodowych przyjmuje tam jedynie czterogwiazdkowe schronisko. Obok stoi stare, kamienne, z kaplicą – ale tylko dla piechurów. Wchodzimy do kaplicy, a tam – nasza Madonna Częstochowska! – Początkowo nie chcieli nas przyjąć, ale powiedzieliśmy, że to nasza Matka Boska i że my tu chcemy spać. Popatrzyli i stwierdzili: „Skoro tak, to zostańcie!”. W ubiegłym roku jechaliśmy do Medjugorja. Jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy nocleg w Chorwacji, w Lepoglavie. Weszliśmy do tamtejszego kościółka, a w ołtarzu głównym… znowu nasza Madonna!

Nasi gospodarze, młodzi ludzie, wytłumaczyli nam, że przed laty, w czasach zaboru austriackiego, duszpasterzowali tu.. paulini. Stąd obraz. A co więcej – oni sami przed tygodniem wrócili z pielgrzymki na Jasną Górę!

W zachwycie

– Niezależnie od tego, czy mam temat sakralny, czy zupełnie „świecki”, traktuję je podobnie: moje malarstwo ma być dobre. Tyle lat maluję, a za każdym razem mam lęk, czy podołam… Kiedy siadam do sztalugi, to się żegnam jak przed zjedzeniem zupy. To jest naturalne. Nie rozgraniczam twórczości „z Panem Bogiem” i bez Niego – mówi Wacław. A Urszula dodaje: – Nie tworzę, jeśli nie ma we mnie zachwytu. A zachwyt jest zawsze pokłonem w kierunku Boga...