Historia z ognia

Marcin Jakimowicz

publikacja 09.06.2017 04:30

„Nie wychodziłem z kościoła. Czułem, że coś się stanie”. Po kilku godzinach ogień trawił kościółek na Stecówce, a górale stali i płakali z bezsilności. Dziś mogą być dumni. Maryja Fatimska wróciła do swoich. Do pasterzy.

Historia z ognia HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ

Anna Kunc miała sen. Powtórzył się dwukrotnie. Na ścieżce na Kubalonkę spotkała samą Matkę Boską. Gdy spytała: „Panienko, dokąd idziesz?”, usłyszała: „Na Stecówkę”. Trzeci sen był inny. Anna Kunc była w Cieszynie w sklepie z dewocjonaliami. Rozglądała się, szukając obrazu Maryi. „Nie ma – rzuciła ekspedientka. – Poszła na Stecówkę”.

Czy to bajka, czy nie bajka, myślcie sobie, jak tam chcecie. Skoro tę historię słyszałem z ust wielu górali z Trójwsi, opowiadających o powstaniu parafii na polanie, to znaczy, że coś jest na rzeczy.

Stecówka to miejsce niezwykłe. Ma ogromną siłę przyciągania. Kto był, ten wie.

Bywałem tu wielokrotnie. Jako oazowicz (pierwszy stopień w Koniakowie) i turysta (czerwony szlak − najdłuższy w Polsce; do źródeł Wisły na Baraniej Górze dwie godziny drogi). Kaplicę poświęcono w styczniu 1958 roku. Odtąd przyciągała ludzi jak magnes. Na przykład w czasie popularnych nocnych fatimskich czuwań.

Nocny alarm

W poniedziałek 2 grudnia 2013 roku kończyły się wieczorne Roraty. Ludzie wyszli z kościółka. Pozostało kilka osób. Wśród nich organistka Krystyna Kaczmarzyk i jej syn Paweł, ministrant. Chłopak ociągał się z wyjściem. Modlący się parafianie zobaczyli, że nagle podszedł do figury Maryi Fatimskiej i zaczął ją… głaskać. Tak to przynajmniej wyglądało. Ludzie opowiadają, że ocierał jej łzy.

− Chciałem oczyścić pajęczyny, które zauważyłem – opowiada dzisiaj. − Dlaczego nie wychodziłem z kościoła? Miałem dziwne przeczucie. Czułem, że coś się stanie. Powiedziałem o tym zresztą najbliższym.

− Obudził nas telefon. Między 2 a 3 w nocy. „Śpicie?” – usłyszałam głos brata. „Już nie”. „Nie mamy już kościoła na Stecówce”. To był strzał w serce − do dziś Krystynie Kaczmarzyk z Istebnej-Leszczyn szklą się oczy, gdy wspomina tamto wydarzenie.

Nie tylko jej! Przy stole siedzi grupka górali z parafii na Stecówce. I wszyscy, gdy wspominają pożogę, nie potrafią ukryć wzruszenia.

W nocy z 2 na 3 grudnia 2013 roku ogień strawił świątynię. Można zobaczyć to na YouTubie. Potężne jęzory ognia dewastowały jeden z najpiękniejszych beskidzkich kościółków. Miejsce kultowe. Bez dwóch zdań. Nie tylko dla istebniańskich górali. Iluż oazowiczów przewinęło się przez tę polanę!

Parafianie od razu przybiegli, by ratować trawiony przez pożar kościół, ale ogień był zbyt duży. Bezradnie patrzyli na dogaszanie tego, co zostało ze świątyni. Stali na polanie i płakali. Na miejsce zdarzenia wysłano 23 zastępy straży (w sumie 116 strażaków), a akcja zakończyła się po 7 rano.

„Kto we łzach sieje, żąć będzie w radości” − pocieszał parafian ks. Grzegorz Kotarba. Najbliższa Pasterka została odprawiona w kaplicy na probostwie. A dziś? − Jesteśmy na ukończeniu. Zostały detale − opowiada pod nowiutkim drewnianym kościołem proboszcz ze Stecówki. − Trudno oddać emocje, jakie towarzyszyły tej ścianie ognia. Czułem się stłamszony. Pożar potrafi nie tylko strawić budynek, ale i wypalić coś w człowieku. Jestem bardzo wdzięczny tym, którzy zainicjowali wielkie pospolite ruszenie. O akcji zbierania pieniędzy na odbudowę kościoła usłyszała cała Polska. Dochodziły do nas głosy nawet z Wybrzeża…

Jezus o zapachu dymu

To naprawdę było pospolite ruszenie. Dla Stecówki grali: Józef Skrzek (związany z kościółkiem od lat), Wałasi, Vołosi, Józef i Joszko Brodowie.

− Józek Skrzek? Jest tutaj częstym gościem − uśmiecha się Krysia Kaczmarzyk. − Pamiętam obrazek. Skoro świt przygotowuję śniadania. Otwierają się drzwi: „Józek. Gdzie byłeś?”. „Jak to gdzie? Na Stecówce! To najpiękniejsza droga do kościoła”. Ma rację. Cisza, spokój, las. Nie można lepiej przygotować się do Mszy…

Z okien domu w Istebnej-Leszczynie płyną skoczne dźwięki. Grają gajdy, czyli dudy (w rękach Jana, świetnego muzyka znanego m.in. z kapeli Vołosi), i huśle (skrzypce). Wokół stołu miejscowi górale. Od dwóch godzin opowiadają o Stecówce, na przemian wybuchają śmiechem albo ukradkiem ocierają łzy. Miłość do tej ziemi wyssali z mlekiem matki. Nie potrafią tego ukryć.

− Po pożarze zachowały się Hostie. Nie stopiły się w gorącym kielichu. Przeniesiono je do kościółka na Mlaskawce. Gdy przyjmowało się Komunię św., można było wyczuć zapach dymu – słyszę przy stole. − Zawsze wiedzieliśmy jedno: nad nami jest Matka Boża. Nie, nie tylko w sferze wiary: nawet geograficznie: wszystkie należące do parafii przysiółki leżą niżej niż Stecówka. Matka Boża zawsze jest nad nami. Dlaczego Maryja Fatimska dobrze się tu czuje? Bo przecież w 1917 roku objawiła się pastuszkom. A Stecówka to był sałasz. (Dla niewtajemniczonych: sałasz to nie budynek. Budynkiem jest kolyba albo bacówka. Salasz to miejsce wypasu). Pod bacówką w Koniakowie słyszałem przed laty rozmowę: – Tato, dlaczego „sałasz”, a nie „szałas”? – Bo najważniejszy instrument góralski to szksypcze.

− Zaczęła rządzić komuna − słyszę przy kawie i kołoczu. − Nie można było budować kościołów. Górale dostali pozwolenie na budowę na Stecówce owczarni i sprytnie przerobili ją na kościółek. A potem pojawiły się kłopoty. Władza nie chciała darować góralom tego manewru i prześladowała budowniczych.

Owczarnia. Niezwykle symboliczna nazwa. „Niewiele brakowało, by bacowie i juhasi wylądowali, jak Indianie, w rezerwatach” – pisałem przed laty. Na szczęście pasterstwo, które niemal doszczętnie wymarło, zaczęło się w Beskidach odradzać. O czym rozprawia się dziś po Mszy na Stecówce? O niedawnym miyszaniu owiec, czyli redyku. Stada pomaszerowały w stronę Ochodzitej. Dziś górale z Trójwsi przestali żartować: „Kiedyś się mówiło: »Kto ma owce, ten ma, co chce«, a teroz »Kto ma owce, ten jest baran«”.

Nie płacz!

− Opowieść o pożarze to część bardzo osobistej historii naszej rodziny − wspomina Krysia Kaczmarzyk. − Kilka miesięcy po pożarze mój młodszy syn Paweł trafił do szpitala. Najpierw do Bielska, potem do Chorzowa. 14-latek leżał na granicy życia i śmierci. Od urodzenia chorował na epilepsję, a doszło jeszcze paskudne wirusowe zapalenie mięśni. Choroba bardzo się nasiliła. Wielki Tydzień 2014 roku spędzałam przy szpitalnym łóżku. Dotykałam męki Jezusa. Razem z Nim przeżywałam Triduum. Gdy mąż z córką przyjechał do Chorzowa, Iza w pierwszej chwili nie poznała brata. Tak bardzo zmieniła go choroba. Pamiętam, jak mąż, Janek, stał w drzwiach i płakał. W Wielkanoc przyjechał ksiądz, który przez lata opiekował się naszą wspólnotą. Wszedł do szpitala z przyjaciółmi z Ognia Bożego. Zapytali personel, czy mogą zaśpiewać przy łóżku paschalną pieśń. Pielęgniarki się zgodziły. Paweł leżał od kilku dni nieprzytomny, podłączony do aparatury. Poza zasięgiem. Nie było z nim kontaktu. Nie reagował. Nagle, gdy usłyszał pieśń „Zwycięzca śmierci”, zaczął poruszać ustami. Bezgłośnie śpiewał z nami: „Alleluja”. Otwierał usta i ruchem języka chciał wypowiedzieć słowa. Rozkleiłam się. W moje serce wstąpiła nadzieja. Poczułam, że zmartwychwstanie. Tak się stało. Wrócił. Ooo, właśnie wychodzi z kościółka na Stecówce. Służył do Mszy o 9.00.

− Z dawna Polski Tyś królową, Maaaryjo – wiatr niesie pieśń w stronę Złotego Gronia, Młodej Góry i Ochodzitej. Przed wybudowanym po pożarze pięknym drewnianym kościołem szpaler strażaków. − Jesteście związani z tym miejscem na śmierć i życie – przypomina im ks. Kotarba.

Pierwsza Msza św. w pachnącym nowością drewnianym kościele odbyła się w ubiegłym roku w uroczystość Chrystusa Króla. Górale znów padali na kolana przed wizerunkiem Maryi Fatimskiej.

Jeśli nie macie zbyt wiele czasu, nie wymieniajcie przy nich nazwiska ks. Antoniego Goliasza, pierwszego administratora kościoła na Stecówce. Nie będziecie mogli zatrzymać lawiny pochwał i wzdychań. Zacytuję kilka z półgodzinnej litanii: „W czasie religii w swym maleńkim pokoiku (stół, szafa, łóżko) przyjmował nas, dzieci z Istebnej. Często znajdował dla nas jakieś jabłko”. „Gdy padał śnieg, schodził po nas w doliny, by udeptać dla naszej garstki wąską ścieżkę”. „Dbał o najbiedniejsze rodziny. Ile razy ratował im życie! To były czasy, gdy starsi parafianie nie mieli emerytur, a czasami nie starczało nawet na kromkę chleba”. „Święty człowiek! Pamiętam, jak jadł kiedyś na obiad ziemniaki, które były gotowane dla świń. Nie mogłam w to uwierzyć”. „Nawet w trumnie leżał w tych swoich starych, prostych butach”.

Przerywam tę lawinę wspomnień. – No dobrze, ale dlaczego tak bardzo kochacie ten kościółek na Stecówce? − Szczerze? – rzuca siedzący obok mnie Jan Kawulok. − Odpowiedź jest prosta. Bo go nam tu wybudowali.

Po co pisać więcej?

TAGI: