Małżeńska historia z Jezusem

Agata Puścikowska

publikacja 26.05.2017 06:00

Kocia łapa, białe małżeństwo, a na końcu... sakrament.

Renata i Marek Panasewiczowie zawarli sakramentalne małżeństwo w czerwcu ubiegłego roku. agnieszka wędrychowska Renata i Marek Panasewiczowie zawarli sakramentalne małżeństwo w czerwcu ubiegłego roku.

Renata i Marek Panasewiczowie. Od blisko roku sakramentalne małżeństwo w (dalszej) drodze do świętości. Szczęśliwe. A wcześniej? Wcześniej było inaczej...

Jej historia

Renata poznała Marka krótko potem, gdy uciekła ze związku przemocowego. – Byłam młodziutka, zaszłam w ciążę. On nie dorósł do roli małżonka czy ojca. W naiwnym myśleniu, że dziecko jednak musi mieć ojca, a „wszystko się ułoży”, wzięliśmy ślub kościelny – opowiada Renata, dziś 44-latka. – Ojciec moich dzieci miał ogromne problemy emocjonalne, a ja nie potrafiłam z tym skutecznie walczyć. Zresztą on musiałby chcieć. Małżeństwo skończyło się dramatycznie. – Uciekłam po pobiciu, w obawie o swoje życie i zdrowie, z dwójką malutkich dzieci. Byłam borykającą się z trudami samotnego macierzyństwa dziewczyną. Bez perspektyw, mieszkania i wykształcenia.

Rozwój był bolesny i długi. A Renata, która próbowała być wierna nauczaniu Kościoła, poszła do spowiedzi. – Ksiądz powiedział mi, a było to 20 lat temu, że „takich jak ja” Kościół nie potrzebuje! To było dla mnie jak uderzenie czy wiadro lodowatej wody na głowę. Przecież starałam się regularnie chodzić na Mszę św., kultywować praktyki religijne. Rozwód był koniecznością, by ratować siebie i dzieci. Zostałam tak zraniona, że... zwinęłam się z Kościoła.

Na wiele lat... Kiedy spotkała Marka, miała świadomość, że wiązanie się z nim jest grzechem. Ale było jej... wszystko jedno: „Jeśli Kościół mnie nie potrzebuje, przynajmniej nie będę sama”. Bo po ludzku potrzebowała miłości, opieki i wsparcia. – Rozpoczął się nasz związek. Ja po rozwodzie, on dotąd żył na sporym luzie, bez zobowiązań. Mimo to coś nas do siebie ciągnęło. Trwaliśmy tak wiele lat, choć po jakimś czasie skala problemów, których doświadczaliśmy, była coraz większa... On w końcu postanowił odejść.

Marek poszedł swoją drogą, Renata została z synami. – Straciłam pracę, syn zwiał z domu, no i mężczyzna, którego kochałam, zostawił mnie. Obudziłam się na gruzowiskach życia – wspomina Renata. – I wtedy, w zupełnej rozpaczy, krzyknęłam: Boże, ratuj!

Potem Renata poszła na wywiadówkę do szkoły syna. Nauczycielka, trochę wychodząc z roli, zaproponowała: „A może by pani poszła do kościoła na Mszę z modlitwą o uzdrowienie?”. Renata pomyślała: „Na cokolwiek pójdę, ale niech coś się zmieni”. I niezupełnie świadomie poszła na taką Mszę. Do dominikanów na warszawskim Służewie. – Weszłam i... z dużym zaskoczeniem odkryłam, że Marek tam też był. Zdecydowałam się pójść do spowiedzi, po siedmiu latach. To była przepiękna spowiedź. Ze zdziwieniem zauważyłam, że Marek też podchodzi do konfesjonału. Nie mieliśmy takiego planu, a po naszym burzliwym związku i rozstaniu spotkaliśmy się w kościele...

Jego historia

To Renata zaproponowała Markowi spotkanie. Znali się tylko z widzenia. – Umówiliśmy się, zaczęliśmy się spotykać. A zaczęło się... słabo, bo od fascynacji fizycznej – opowiada swoją historię Marek. – Pragnienie Boga zawsze we mnie było. Ale nie robiłem z tym pragnieniem nic szczególnego. Życie na kocią łapę gryzło i było sprzeczne z sumieniem, a mimo to... tak żyliśmy. W jakiś też sposób, znając opowieść Renaty o księdzu, który strasznie potraktował ją w konfesjonale, czułem się z nią solidarny: obrażony na księży.

Więc nawet gdy jeden z paulinów próbował pomóc sytuację Marka i Renaty wyjaśnić, a może i unormować, po pierwszym spotkaniu na drugie się już nie zdecydowali... Mimo uczucia ich relacje coraz bardziej się psuły. – Zacząłem szukać wrażeń poza związkiem. Było to mocno destrukcyjne. W końcu wyszło na jaw i rozstaliśmy się... Wpakowałem ciuchy do worków na śmieci i pojechałem do Warszawy.

Znajomi znaleźli mu mieszkanie ze... współlokatorką. Marek przyjechał, wszedł i od progu został zasypany kilkugodzinną opowieścią. – Opowiadała mi przez kilka godzin historię swojego nawrócenia. O tym, że w zasadzie była wróżką, wróżyła z kart tarota i tak głęboko w to zabrnęła, że słyszała ludzkie myśli. Potem nawróciła się i jest teraz szczęśliwym, spełnionym człowiekiem.

Marek, tak po prostu, uwierzył jej. – Chyba pierwszy raz w życiu poczułem, że Bóg to nie jakaś metafora, ale On żyje i działa. I to był znaczny przełom.

Sąsiadka gaduła powiedziała mu też o dominikanach na Służewie, o Mszach św. z modlitwą o uzdrowienie. – Potraktowałem to trochę jako sensację: popatrzę na dziwy – z uśmiechem opowiada dziś Marek. – Pojechałem jednak, choć trochę zły na siebie, że zimą, w środku tygodnia, znalazłem się w kościele. Pocieszał mnie tylko widok młodych ludzi – jeśli byli tam młodzi, to chyba cała impreza nie była dla „moherów”?

Marek znalazł się przy ołtarzu. Ukląkł i jak wszyscy podniósł ręce do góry. Jak wszyscy zaczął wzywać Ducha Świętego. – Czułem złość, że taki frajer jestem. Nawet chciałem wyjść, ale popatrzyłem za siebie: było morze ludzi. Wstydziłem się przeciskać między nimi i zostałem. Choć bez przekonania, włączyłem się w modlitwę.

Ale kolejny poranek był już inny. – Poczułem głód Pisma Świętego. Ja, który nigdy nie czytałem Biblii. I skończył się, tak po prostu, mój problem z pornografią...

Bóg błogosławił. – Chodziłem do kościoła coraz częściej i częściej. Znów zacząłem się spotykać z Renatą, a po pewnym czasie postanowiliśmy do siebie wrócić. I... znów zamieszkaliśmy razem.

Ich historia

Marek znalazł grupę Odnowy w Duchu Świętym. Chodził regularnie na spotkania, co... niezbyt podobało się Renacie. – Widziałem, że i ona kruszyła się po kawałku. I że to kwestia czasu, gdy naprawdę się nawróci.

– Czułam, że dzieje się z nami coś ważnego i że nie chcemy tego stracić, zmarnować. Że nasza relacja z Bogiem jest na tyle istotna, że nie chcemy tego zepsuć – opowiada Renata. – Jednak wspólne życie kłóciło się z przykazaniami. Czuliśmy tęsknotę za Bogiem, za sakramentami, a jednocześnie nasza miłość była silna... Nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić.

W miarę możliwości trwali przy Bogu z poczuciem, że coś jest nie tak, że jednak toną. – Kiedyś ktoś mi powiedział: „Spróbujcie żyć jak białe małżeństwo” – mówi Marek. – Poczułem wściekłość i wyparcie. Też pomysł dla młodych i kochających się ludzi! Po czym, w ciągu dwóch tygodni, pojawiło się absolutne przeświadczenie, że tak należy zrobić i damy radę. I to nie było ode mnie, lecz od Ducha.

A Renata, jak przewidywał Marek, podczas kolejnych rekolekcji, oddała życie Jezusowi. Jednocześnie dotarło do niej, że ważną część tego życia zachowuje dla siebie. – Nie chciałam tak, bo nie dawało mi to prawdziwego szczęścia. Kiedyś, podczas spowiedzi, ks. Andrzej Grefkowicz powiedział: „Ja nie mogę dać ci rozgrzeszenia, ale pamiętaj, że Pan Bóg może wszystko”. To był ogromny przełom w moim życiu duchowym i deska ratunku wtedy, kiedy żyłam w grzechu i czułam się niegodna przychodzić do kościoła. Gdyby nie to zdanie, nie miałabym odwagi trwać – przed białym małżeństwem – w Kościele.

A jeszcze później, podczas rekolekcji, Renata usłyszała też bardzo mocne świadectwo o starszym małżeństwie. On stał się skrajnie niepełnosprawny tuż po ślubie. Żona trwała przy mężu wiernie, przez całe życie. – Pomyślałam: „Boże, czy ja tak kocham swojego faceta?”. Uświadomiłam sobie, że byłabym w stanie poświęcić Markowi swoje życie. I mogłabym żyć w celibacie, tylko jak miałam mu o tym powiedzieć?

Niemal w tym samym czasie Marek zapytał o to sam. W zasadzie poprosił...

Potem spowiedź dwojga, z całego życia. Postanowienie życia w czystości. Ślub cywilny. Renata, za namową znajomego księdza, złożyła papiery do sądu metropolitalnego o stwierdzenie nieważności pierwszego małżeństwa. – Nie wiedziałem, jak skończy się proces. A i tak byłem gotowy na wspólne życie w celibacie – wspomina Marek. – Choć to ciężka droga.

– Początki takiego życia były trudne i musieliśmy nauczyć się wielu kwestii, jak bez grzechu żyć obok siebie. Wspierał nas proboszcz, ks. Dariusz Gocłowski, nasz kierownik duchowy – opowiada Renata. – Nie wychodziło do czasu, gdy prosiłam Jezusa, by pomógł to wszystko ułożyć. I to był Jego gest miłosierdzia: to On wlał w nas siłę.

Białe małżeństwo Panasewiczów trwało sześć lat. Aż do czerwca ubiegłego roku. Wtedy – po pomyślnym zakończeniu procesu o stwierdzenie nieważności małżeństwa Renaty – mogli zawrzeć sakrament. – Miał być cichy ślub, a zwiedzieli się nasi przyjaciele ze wspólnoty. Było huczne wesele na świeżym powietrzu, w ogrodzie parafialnym. Przyjaciele z Odnowy, rodzina. Przy ołtarzu wielu księży, a wszystkim udzielała się nasza radość – śmieją się Panasewiczowie. – I od ślubu to już nie jest nasza historia. To wspólna historia z Jezusem.

Tylko z Bogiem takie historie.

TAGI: