Prowadzony

Agnieszka Gieroba

publikacja 24.05.2017 06:00

Olek marzył, by studiować. Kiedy o tym mówił, wszyscy stukali się w czoło. W Uzbekistanie, skąd pochodzi, na studia stać nielicznych. – Pan Bóg miał jednak dla mnie niesamowity plan – przyznaje chłopak.

Aleksander Iwanow doświadczył w swoim życiu, że z Bogiem nie ma rzeczy niemożliwych. Agnieszka Gieroba /Foto Gość Aleksander Iwanow doświadczył w swoim życiu, że z Bogiem nie ma rzeczy niemożliwych.

Angren, rodzinne miasto Aleksandra Iwanowa, jest oddalone o 100 km od Taszkientu. Dlatego gdy powiedział któregoś dnia swojej mamie, że wybiera się do kościoła (najbliższy był właśnie Taszkiencie), popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Brat dał wymowie do zrozumienia, że Olkowi pomieszało się w głowie.

– Wtedy sam nie wiedziałem, dlaczego jest we mnie tyle uporu, by przyjąć zaproszenie koleżanki z klasy, która od dłuższego czasu namawiała mnie, bym pojechał z nią do katolickiego kościoła. Odbywały się akurat rekolekcje dla młodzieży. Słuchałem tego, co mówiono, i dużo o tym myślałem. Miałem 16 lat, trudny charakter, bywałem agresywny. Wielu moich kolegów miało już kartoteki policyjne za różne rozboje i byłem na dobrej drodze, by do nich dołączyć.

W kościele usłyszałem o Bogu, który mnie kocha i jest moim ojcem. To był szok, bo nie znałem swego ojca. Wychowywała nas mama, która jest Koreanką i nie wyznaje żadnej religii – daje świadectwo Aleksander.

Co będzie po śmierci?

Jako młody chłopak zadawał mamie dużo pytań związanych z sensem życia i śmierci. – Pytałem ją, co się z nami dzieje, gdy umieramy. Mama odpowiadała, że nic, że po prostu znikamy. Wydawało mi się to niemożliwe. W kościele usłyszałem o Jezusie, o Jego śmierci i zmartwychwstaniu i o tym, że jest niebo, do którego można się dostać. Doznałem nieopisanej ulgi, spokoju i radości – mówi.

Od tamtej pory co niedziela wstawał o świcie, wsiadał w autobus i jechał 2 godziny do kościoła, gdzie młodzi tworzyli wspólnotę. Jezus stał mu się tak bliski, że zapragnął przyjąć chrzest. Przygotowania do takiej uroczystości miały trwać 3 lata.

– Księża pochodzili z Polski. Uczyli więc nas po polsku różnych modlitw, a dla chętnych w wakacje organizowali szkołę języka polskiego. Wiedziałem, że mój pradziadek był Polakiem. Więcej wiadomości nie mieliśmy, bo z ojcem kontaktu nie było, ale ten fakt sprawiał, że Polska stawała mi się jeszcze bliższa – opowiada.

Wraz ze spotkaniem Jezusa zmieniło się życie Olka. Nie chciał, jak wielu jego rówieśników, wejść w konflikt z prawem i doświadczać braku stałego zajęcia. – Zacząłem marzyć o studiach. Wiedziałem, że po ludzku to marzenie jest niemożliwe do zrealizowania. Pochodzę z biednej rodziny, którą na opłacenie studiów nie byłoby stać. Wielu bogatszych od nas sąsiadów nie ma możliwości kształcenia swoich dzieci, a co dopiero moja mama, która wychowywała nas samotnie. Moje marzenie jednak powierzyłem Bogu. Powiedziałem: „Jeśli Ty zechcesz, będę studiował, jeśli masz dla mnie inny plan, zgadzam się”.

Wówczas jeden z księży przyszedł do mnie i powiedział, że mogę dostać stypendium i wyjechać na studia do Polski. Wydawało się, że moje marzenie jest na wyciągnięcie ręki, ale oznaczałoby to, że nie przyjmę chrztu, bo został mi jeszcze rok przygotowań. Powiedziałem więc „nie”. Ksiądz nie mógł uwierzyć, że odrzucam taką okazję, ale ja czułem, że najważniejsze dla mnie jest zostać ochrzczonym. Jeśli Bóg zechce, da mi taką szansę za rok. Tak się stało, znów dostałem propozycję wyjazdu na studia na KUL – opowiada Olek.

Cuda pilnie potrzebne

Trzeba było załatwić wiele dokumentów, zdobyć pieniądze na ich tłumaczenie, dostać uzbecki paszport i polską wizę.

– Był taki czas, że wszystkie drzwi wydawały się zamknięte. Nie miałem dokumentów ani pieniędzy. Odczytałem to jako znak, że Pan Bóg ma dla mnie inny plan. Pogodziłem się z tym i w tym momencie w ciągu kilku dni te zamknięte drzwi się otworzyły. Kupiłem bilet na samolot. Pojechałem do Taszkientu po paszport, ale okazało się, że go nie ma. To była środa, a samolot miałem w poniedziałek. Stałem bezradny i mówiłem: „Jezu, ufam Tobie”. Wtedy obcy dla mnie urzędnik popatrzył na mnie i kazał czekać. Poszedł gdzieś i po godzinie wrócił z paszportem, który mi wręczył. To był cud.

Potrzebowałem jednak jeszcze drugiego. Niezbędna była jeszcze wiza, którą można było dostać w polskiej ambasadzie czynnej tylko w środę do godz. 13. Była środa, ale po południu. Postanowiłem jednak zadzwonić. Okazało się, że konsul zna mnie z kościoła i zrobi wyjątek – specjalnie dla mnie otworzy ambasadę i wyda mi wizę. To był kolejny cud – mówi Olek.

Dla jego mamy i wszystkich znajomych ta historia stała się powodem do zastanowienia nad tym, czy rzeczywiście Boga nie ma. – Ja, chłopak z biednej, rozbitej rodziny, jechałem na studia, na które nie było stać o wiele bogatszych od nas, i to na studia do Europy, bez pieniędzy, bez znajomości, za to z Pismem Świętym i różańcem. To było coś! – cieszy się chłopak.

Trzy lata temu zaczął w Lublinie studiować krajoznawstwo i turystykę kulturową na KUL.

TAGI: