Metropolita i szary brat

Bogdan Gancarz

publikacja 29.03.2017 05:00

Służba ubogim jednała św. Bratu Albertowi wsparcie i przyjaźń dostojników Kościoła, m.in. kard. Albina Dunajewskiego i abp. Adama Sapiehy. Przyjaźnił się z nim również abp Andrzej Szeptycki, wnuk Aleksandra Fredry, związany licznymi więzami z Krakowem greckokatolicki metropolita lwowski. Świadectwem tej przyjaźni jest obraz „Ecce Homo”, który Adam Chmielowski podarował metropolicie.

Portret Brata Alberta, namalowany przez Leona Wyczółkowskiego,  który był świadkiem powstawania obrazu „Ecce Homo”. Grzegorz Kozakiewicz Portret Brata Alberta, namalowany przez Leona Wyczółkowskiego, który był świadkiem powstawania obrazu „Ecce Homo”.

W 1887 r. w krakowskim salonie hr. Konstantego Przeździeckiego przy ul. Wolskiej (obecnie Piłsudskiego) spotkało się dwóch mężczyzn. Jeden z nich - 42-letni malarz Adam Chmielowski - od kilku tygodni nosił szary habit III zakonu franciszkańskiego, drugi zaś - 22-letni hr. Roman Szeptycki - miał rok później wstąpić do zakonu bazylianów i po zmianie obrządku zostać kapłanem greckokatolickim, przyszłym wybitnym lwowskim metropolitą Andrzejem.

„Już ten habit wszystkim powiadał, że pan Adam Chmielowski stanowczo chce porzucić świat i poświęcić się na wyłączną służbę Bogu. W świecie jednak bywał i gorąco uczestniczył w dyskusjach artystycznych” - wspominał w 1934 r. abp Szeptycki w opublikowanym w Krakowie tekście „Ze wspomnień o Bracie Albercie”.

Nic nie krył

To pierwsze spotkanie stało się zaczątkiem wieloletniej przyjaźni wybitnego duchownego greckokatolickiego z „szarym bratem”. Szeptycki (1865–1944) nie krył swojej fascynacji Bratem Albertem. „Jego ascetyczne czy raczej mistyczne pojęcie Ewangelii było o całe niebo wyższe od tej samej koncepcji w przeciętnych naszych umysłach – dlatego też i Brat Albert był takim olbrzymem w porównaniu z nami. (...) Ta dusza dziwnie była daleką od wszystkiego tego, co można nazwać wykrętem, udawaniem, hipokryzją, fałszem czy nieprawdą, była dziwnie szczerą – jak szczere złoto. Prawie bym powiedział przezroczystą. Można było w nim wszystko zobaczyć. On nic nie krył, nic nie zasłaniał, chyba cnoty swoje” – wspominał.

Przywoływał także swoje późniejsze spotkania z Bratem Albertem w latach 90. XIX w., m.in. przy okazji rekolekcji w schronisku albertynów na Kazimierzu, w Zakopanem, w albertyńskiej pustelni w Kuźnicach, w Werchracie, połączone z wielogodzinnymi niekiedy rozmowami: „Nieraz nocowałem w schronisku z Bratem Albertem w jednym pokoju i byłem świadkiem, jak ciężki był jego odpoczynek; godzinami całymi nie sypiał; czy ból nogi, czy twarda deska – dosyć, że o jakiejkolwiek godzinie w nocy budziłem się – prawie zawsze spostrzegałem, że Brat Albert nie śpi”.

Polak – duszpasterz Ukraińców

Szeptycki był również osobowością niepoślednią. Urodzony w polskiej rodzinie arystokratycznej o dalekich korzeniach ruskich, wnuk Fredry, mieszkający w Krakowie w czasie nauki w Gimnazjum św. Anny (obecne I LO im. Nowodworskiego), studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim i krótkiej służby wojskowej, postanowił, przy początkowym sprzeciwie ojca, zostać kapłanem greckokatolickim. Zostało to z niezrozumieniem przyjęte zarówno przez wielu Polaków, jak i przez galicyjskich Rusinów grekokatolików (z których większość z czasem określiła się jako Ukraińcy). Ci pierwsi nie mogli zrozumieć, że Polak staje się duszpasterzem Rusinów, ci drudzy uważali zaś, że Szeptyckiego im narzucono po to, żeby ich spolszczyć.

„Ja doskonale wiem, co mnie czeka. Polacy będą mnie uważać za Rusina, a Rusini za Polaka, ale darmo! Pan Bóg woła – trzeba iść” – zwierzał się matce, Zofii z Fredrów Szeptyckiej. Otrzymawszy w 1892 r. święcenia kapłańskie, w 1899 r. został greckokatolickim biskupem stanisławowskim, w 1901 r. objął zaś arcybiskupstwo lwowskie. Odegrał dużą rolę w odnowie greckokatolickiego życia kościelnego oraz ukraińskiego życia narodowego. To ostatnie zaangażowanie spowodowało, że za życia, jak i po śmierci miał wielu przeciwników w społeczeństwie polskim.

Pamiątka przyjaźni

Jedną z pamiątek przyjaźni Szeptyckiego z Bratem Albertem jest obraz-relikwia „Ecce Homo”, który Chmielowski zaczął malować w 1879 r. we Lwowie. – To owoc przemiany malarza w zakonnika. Skończył się Adam Chmielowski, narodził Brat Albert. Przestał malować twarz Chrystusa, a dostrzegł ją w drugim człowieku, sponiewieranym, umęczonym, z wrzodami na ciele. Ta idea albertyńskiego miłosierdzia przetrwała do dzisiaj wśród sióstr albertynek i braci albertynów, którzy prowadzą domy dla bezdomnych – mówił ks. dr Józef Andrzej Nowobilski, dyrektor Muzeum Archidiecezjalnego w Krakowie, podczas otwarcia w grudniu ubiegłego roku wystawy malarstwa Adama Chmielowskiego.

Obraz ma iście sensacyjną historię. Ofiarowany przez artystę ok. 1904 r. metropolicie Szeptyckiemu, wisiał przez ponad 30 lat w jego prywatnych apartamentach we Lwowie. Potem został przez metropolitę przekazany do zbiorów greckokatolickiego Muzeum Archidiecezjalnego. Po wojnie został przejęty przez sowieckie władze komunistyczne. Odnaleziony przez Polaków, został pod koniec lat 70. wymieniony na obraz ukraińskiego malarza Iwana Trusza i po wielu perypetiach przywieziony do Krakowa. Od 1985 r. znajduje się w sanktuarium św. Brata Alberta u sióstr albertynek przy ul. Woronicza, gdzie jest obiektem wielkiej czci. Do 30 marca można go oglądać na wystawie malarstwa Adama Chmielowskiego w krakowskim Muzeum Archidiecezjalnym.

Dla Szeptyckiego było to z jednej strony wybitne dzieło sztuki, z drugiej zaś – obraz sakralny, pozwalający modlitewnie zbliżyć się do Chrystusa. Nic dziwnego, że zabiegał u Brata Alberta o podarowanie mu tego obrazu. Nie było to dla „szarego brata” łatwe, gdyż bardzo był do tego malowidła przywiązany. Uległ jednak naleganiom metropolity, który przekazał mu pieniądze dla ubogich, i dokończywszy obraz w pracowni u paulinów na Skałce, podarował mu. „Obszedłem się z tym obrazem jak partacz ostatni, lecz tak mnie molestował ksiądz metropolita, że aby mieć spokój, dokończyłem go po rzemieślniczemu” – zwierzał się o. Czesławowi Bogdalskiemu, bernardynowi.

Przejmujące świadectwo stosunku metropolity do tego obrazu dał znający osobiście Brata Alberta ks. prof. Konstanty Michalski, wybitny krakowski historyk filozofii. W 1936 r. wybrał się specjalnie do pałacu arcybiskupiego na Wzgórzu św. Jura, by zobaczyć malowidło. „Będąc dwa lata temu we Lwowie, poszedłem do ks. metropolity Szeptyckiego, chcąc zobaczyć u niego »Ecce Homo«, gdyż nie wiedziałem, że obraz przeniesiono już do Muzeum Archidiecezjalnego. Chciałem pójść do muzeum, ale przykuty przez chorobę do miejsca ks. metropolita zaproponował, żeby zaczekać, bo obraz przyniosą do salonu i będzie można razem mu się przypatrzeć. Widocznie chciał coś ciekawego zauważyć, bo w jego oczach zapaliły się blaski, skoro tylko obraz stanął w miejscu. »Niech ksiądz patrzy – zawołał z uniesieniem – niech ksiądz patrzy! To przecież nowy, genialny sposób przedstawienia Serca Pana Jezusa. Picasso czasem zniekształcał jakieś szczegóły w budowie anatomicznej człowieka, kiedy chciał wydobyć na wierzch niedostępny dla innych szczegół duszy. Brat Albert zdeformował trochę ramię Chrystusa, lecz co z tego wyniknęło? Niech ksiądz popatrzy. Czerwona chlamida opada z ramion tak, że zarysowuje na ubiczowanej piersi Chrystusa olbrzymie serce. Cały Chrystus zamienia się w serce. To zbiczowane Boże Serce«. Ilekroć teraz sam spoglądam na reprodukcję »Ecce Homo«, widzę zawsze to olbrzymie Boże Serce, przecięte z ukosa kilkoma razami z biczowania” – pisał ks. Michalski w artykule „Brat Albert duszę dał”, opublikowanym w listopadzie 1938 r. w krakowskim czasopiśmie „Głos Brata Alberta” i potem będącym częścią składową jego książki „Brat Albert”.

Szeptycki był mecenasem kultury ukraińskiej. Dofinansowywał m.in. działalność wielu placówek kulturalnych, fundował stypendia dla młodych malarzy. Na bazie stworzonego przez siebie Muzeum Cerkiewnego we Lwowie ufundował w 1913 r. Muzeum Narodowe, gdzie znalazły się zgromadzone przez niego zbiory malarstwa cerkiewnego i świeckiego oraz cenne książki i dokumenty. Od 1904 do 1916 r. metropolita wydał na cele muzealne równowartość ponad 100 tys. dolarów.

Zamiłowanie do sztuki wyniósł z domu rodzinnego. Malowała jego matka i on sam. Miał doskonałą orientację w sprawach sztuki, także współczesnej. W trakcie pobytów na zachodzie Europy dobrze zapoznał się z dziełami Giotta, Fra Angelica, Rafaela i Rembrandta. W jego apartamentach w pałacu arcybiskupim znajdowało się wiele obrazów, które kupował u artystów. Nie tylko ukraińskich, jak np. u Ołeksy Nowakiwskiego, Osypa Kuryłasa czy Iwana Trusza, którzy studiowali w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, lecz także polskich, np. Jana Stanisławskiego czy Jacka Malczewskiego, z którym się przyjaźnił. Kupił do swoich prywatnych zbiorów co najmniej 12 dzieł Malczewskiego. Zapraszał go również na plenery malarskie, udostępniając pracownię.


Przy pisaniu tekstu korzystałem m.in. z publikacji: Andrzej Szeptycki „Pisma wybrane”, s. Assumpta Faron „Ecce Homo. Historia obrazu”, Liliana Hentosz „Mytropołyt Szeptyćkyj. 1923–1939. Wyprobuwannja idealiw”, ks. Konstanty Michalski „Brat Albert duszę dał” („Głos Brata Alberta nr 6/1938), Ryszard Torzecki „Metropolita Andrzej Szeptycki” („Znak”, nr 9/1988), Zofia z Fredrów Szeptycka „Mój syn metropolita Szeptycki”.