Szedł jak burza

publikacja 23.03.2017 06:00

Żył pasją, był w stanie wszystko położyć na jednej szali. Porzucił karierę uniwersytecką, by jeździć z młodzieżą na oazy. Tak ks. Franciszka Blachnickiego wspomina Andrzej Sionek.

Dr Andrzej Sionek, dyrektor Katolickiego Stowarzyszenia „En Christo”, współodpowiedzialny za Centralną Diakonię Modlitwy i Centralną Diakonię Ewangelizacji. Roman Koszowski /Foto Gość Dr Andrzej Sionek, dyrektor Katolickiego Stowarzyszenia „En Christo”, współodpowiedzialny za Centralną Diakonię Modlitwy i Centralną Diakonię Ewangelizacji.

Byłem ministrantem u franciszkanów. Moim duszpasterzem był o. Rufin Orecki. Na KUL-u spotkał ks. Blachnickiego. Tak się nim zafascynował, że właściwie nie potrafił mówić o niczym innym. W 1967 roku zorganizował dla ministrantów obóz wędrowny, który kończył się w Krościenku . Tam spotkałem ks. Franciszka.

Usnąłem, gdy przemawiał

Pierwsze spotkanie nie było porażające. Usnąłem.(śmiech) Byłem zmęczony wędrówką, a ks. Blachnicki miał nosowy, jedno­tonowy głos. A jeśli dodamy do tego, że zaczął mówić językiem teologii pastoralnej, łatwo można wyobrazić sobie efekt. Przed zaśnięciem zapamiętałem z tego wykładu dwa greckie słowa. Dopiero później wyjaśniono mi, że to bardzo ważne stwierdzenie teologiczne, oznaczające wspólnotę stołu.

Byłem tak zobojętniały, że postanowiono mnie jakoś uaktywnić. Wymyślono, że wieczorem młodzież (czyli my) zorganizuje wieczór poezji miłosnej. Opierałem się, mówiąc, że jesteśmy w sportowych ubraniach, które nie pasują do recytowania miłosnej poezji, ale znaleziono dla nas marynarki. Pożyczono je od kleryków. Stanęliśmy przed gronem księży i sióstr i recytowaliśmy jak z nut. Ziewali, mniej lub bardziej dyskretnie. Tylko jedna osoba zwracała uwagę na to, co mówię. Był to pewien kleryk. Okazało się, że to od niego miałem marynarkę, a on zapomniał wyciągnąć z kieszeni portfel i był żywo zainteresowany jego losem. Takie były moje początki znajomości z ks. Franciszkiem.

Zgodziłem się zostać w oazie, a ze względu na to, że nie było wówczas przeszkolonych ludzi, od razu zostałem animatorem. To były pionierskie i rewolucyjne posunięcia ks. Blachnickiego. Po raz pierwszy osobie świeckiej została powierzona duchowa odpowiedzialność za innych.

Młot na komunę

Ksiądz Blachnicki często przyjeżdżał do Krakowa, spotykał się z kard. Wojtyłą. Przyglądałem się mu, zaczynałem go poznawać. Widziałem, że najważniejszym celem, jaki sobie stawiał, było intensywne poszukiwanie drogi, w jaki sposób żywy Bóg ma być komunikowany młodemu pokoleniu. Było w nim coś, co jest charakterystyczne dla proroka: był wyczulony na Bożą obecność, a jeśli odkrywał jakiś jej przejaw, to żadne ludzkie względy się nie liczyły. Szedł jak burza. Nikt nie mógł go wówczas powstrzymać.

Wielokrotnie zastanawiałem się nad źródłem jego niezwykłej odwagi. Widziałem, że mają na nią wpływ dwa czynniki: cudowne ocalenie w więzieniu i chrzest w Duchu Świętym. Konsekwencją chwili, gdy jego życie zostało cudownie ocalone w celi śmierci, była świadomość, że odtąd nic już nie należy do niego. Dostał nową szansę, życie zostało mu darowane, i to było źródłem jego ogromnej odwagi. Miał też świadomość, że jeśli już raz Bóg ocalił go od śmierci, to nikt nie będzie w stanie odebrać mu życia, jeśli nie będzie to wolą nieba. Ten człowiek nie bał się komunistów, którzy nieustannie knuli, węszyli i spiskowali przeciwko niemu. Świetnie zdawał sobie z tego sprawę, ale nie było w nim lęku. Dlatego był jak młot na komunę.

Desperacko szukał Bożej obecności, a sobór podpowiedział mu sposób, jak opowiedzieć o tym doświadczeniu młodemu pokoleniu w czasach, gdy obowiązywały dwa języki: oficjalny i ten, którym mówiło się w domu. Szukał we wszystkich ruchach posoborowych tego, co pochodzi od Boga. Pamiętam jego radość, gdy odkrył, że gdy czyta się Biblię w małej grupie, to „coś się zaczyna dziać”. Nie potrafił tego początkowo nazwać, ale widział, że to przestrzeń interwencji Boga.

To jest to!

Był w nim ciągły niedosyt. Lata pracy nad pierwszym stopniem oazy nie dawały mu satysfakcji. Z różnych ruchów brał formy, które wydawały się znaczące, ale nie był usatysfakcjonowany końcowym efektem. Szukał najlepszych rozwiązań. Aż do 1975 roku, gdy wyszła adhortacja Pawła VI „Evangelii nuntiandi. O ewangelizacji w świecie współczesnym”. To narzędzie dawało możliwość kontaktu na poziomie liderów z osobami, które nie były katolikami. Był to moment przełomowy – często o tym mówił. Uświadomienie ruchowi, że absolutnym fundamentem życia chrześcijańskiego jest osobowa relacja z Jezusem. W jednej z protestanckich misji znalazł to, czego tak długo szukał: cztery prawa duchowego życia, które stanowiły potem fundament formacji oazowej. To jest to! – zawołał. Był zachwycony. Cieszył się jak dziecko, gdy słyszał coraz liczniejsze świadectwa ludzi, którzy przyjmowali Jezusa jako Pana i Zbawiciela i doświadczali życiowych przełomów. Powiedział wprost: „To jest przewrót kopernikański dla Kościoła w Polsce”. Od tego momentu kilkusetosobowa oaza ks. Franciszka zaczęła przybierać postać potężnego ruchu odnowy Kościoła.

Kluczowa dla tego przebudzenia była znajomość z Janem Paweł II. Wsłuchiwali się w siebie, podpatrywali. Papież był tarczą Blachnickiego, a jednocześnie sam czerpał z oazowych inspiracji (idea Światowych Dni Młodzieży to przecież dni wspólnoty w skali globalnej).

Co mnie w nim fascynowało? Płonął w nim ogień, żył pasją, był prawdziwie zainteresowany Bogiem i tym, czego On chce. Był w stanie wszystko położyć na jednej szali. Przecież ten człowiek porzucił karierę uniwersytecką − katedrę teologii pastoralnej na KUL, by jeździć z młodzieżą na rekolekcje!

Mnie najczęściej kolana bolały

Nigdy nie martwił się o pieniądze, nawet wtedy, gdy struktura oazy zaczęła się dynamicznie rozrastać. Miał znakomite poczucie humoru. Gdy kiedyś przygotowano mu posiłek z sera, rzucił przy stole: „Tylko sery dają zapał szczery”.

Nie byłem w stanie wytrwać przy nim w modlitwie, bo dużo czasu poświęcał na adorację. Miał żywą, dynamiczną relację z Jezusem i wiele rzeczy musiał z Nim przegadać. Mnie najczęściej kolana bolały.

Jak przyjmował krytykę? Często po prostu obracał ją w żart. Szanował autorytet hierarchii, nie szemrał, i to posłuszeństwo było źródłem jego mocy. Mnóstwo ludzi odżywało, gdy mogło skrytykować ks. Blachnickiego. Robili to jednak za jego plecami, bo nikt nie ośmielał się stanąć z nim twarzą w twarz w jawnej konfrontacji. Poziom intelektualny, przenikliwość umysłu onieśmielały jego oponentów.

Od 1982 r. wraz z przyjaciółmi staliśmy się członkami stałej diakonii męskiej. Ks. Franciszek zlecił nam przygotowanie tego, co później stało się Centralną Diakonią Modlitwy. Mieliśmy „wyposażać” wspólnoty do posługi ewangelizacyjnej. Ufał nam. Nie powierzył mi zadania na zasadzie: „I tak to za ciebie zrobię”, ale raczej: „Ćwicz się. Jeśli ty tego nie zrobisz, to nie zostanie to zrobione”.

Bardzo samotny

Im ktoś jest bardziej namaszczony przez Boga, tym bardziej jest samotny. Trzeba się z tym pogodzić. Osoby z zewnątrz nie są w stanie znieść tego, że Bóg namaścił proroka, i reagują złością, krytyką, zazdrością. Im większe namaszczenie, tym większa samotność. Ks. Blachnicki był bardzo samotny, co wcale nie znaczy, że nie miał przyjaciół.

Na Florydzie wypowiedziano nad nim proroctwo, że czas jego pobytu w Polsce nie jest długi. Potraktował te słowa poważnie. Zaczął otaczać się ludźmi, którzy mieli przejąć po nim pałeczkę. Pod koniec życia widział, że nikt nie jest w stanie uchwycić całości wizji ruchu. Bardzo z tego powodu cierpiał. Rozmawialiśmy o tym w Carlsbergu przed jego śmiercią. Powiedział mi o tym wprost. Po jego śmierci miałem wrażenie, że przestano się troszczyć o tę całościową wizję w kontekście wspólnoty, która dała oazie nieprawdopodobną moc i zdecydowała o tym, że ruch stał największym duchowym poruszeniem w Europie II poł. XX wieku. Potraktowano oazę jak sklep z zabawkami: każdy wziął to, co mu odpowiadało, jakąś część puzzli. Jeden pracę z rodzinami, drugi z młodzieżą, trzeci odnowę liturgii, czwarty Krucjatę Wyzwolenia Człowieka, piąty charyzmatyczność oazy. Elementy zostały wprawdzie zachowane, ale oaza straciła większość swej mocy, która leżała w energii wiązania tego wszystkiego.

Dziś wyraźnie widać, że „z tej śmierci życie tryska”. Dawni młodzi oazowicze zajmują odpowiedzialne pozycje w życiu społecznym i politycznym kraju. Są już ojcami swoich dzieci i przekazali im to, co wniosła w ich życie oaza. Sufit ich doświadczeń stał się podłogą wzrastania w wierze kolejnych pokoleń.

Wysłuchał Marcin Jakimowicz