Doszedłem do ściany

publikacja 16.03.2017 05:00

O drodze od poczucia bezradności do ożywienia martwej parafii mówi ks. Zdzisław Brzezinka.

Ks. dr Zdzisław Brzezinka w latach 2004–2014 był proboszczem w parafii św. Wincentego à Paulo w diecezji Nicea. W 2014 roku został proboszczem parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa i św. Jana Bosko w Katowicach-Piotrowicach. Henryk Przondziono /foto gość Ks. dr Zdzisław Brzezinka w latach 2004–2014 był proboszczem w parafii św. Wincentego à Paulo w diecezji Nicea. W 2014 roku został proboszczem parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa i św. Jana Bosko w Katowicach-Piotrowicach.

Marcin Jakimowicz: Kiedy został Ksiądz proboszczem we Francji, nie pojawiła się pokusa, żeby spakować manatki i zwiewać?

Ks. Zdzisław Brzezinka: Pojawiła się. Wiele razy. Siedziałem już dosłownie na walizkach. W pewnej chwili doszedłem do ściany. Wołałem: „Panie, tu nic nie da się zrobić. Nie mam już żadnych pomysłów”. Trudny był już sam początek. Bariera języka: ksiądz ze Śląska musi dogadać się z rodowitymi Francuzami w Cannes. Czułem się malutki, a ludzie dawali mi to czasami boleśnie odczuć. Moją głowę bombardowało setki razy pytanie: czy to była dobra decyzja? Jak ktoś się nazywa Zdzisław Brzezinka, to trudno mu zrobić we Francji karierę…

Jak Grzegorz Brzęczyszczykiewicz?

Nie do wypowiedzenia. Pytano mnie, czy jest jakiś francuski odpowiednik imienia. Nie ma. Tłumaczyłem parafianom: „Możecie mówić Rzysław”, ale to oznaczało „chce mi się pić” (J’ai soif). Reputacja Polaka legła w gruzach… W jednej z gazet pod moim zdjęciem przeczytałem kiedyś: W jego imieniu i nazwisku są aż cztery literki „z”! A poważnie: początki były niezwykle trudne. Najpierw byłem w Cannes, ale to nie był jeszcze poligon. Wielu emerytów, którzy regularnie przychodzili do kościoła, czas adaptacji, uczenia się języka, kultury. Prawdziwa lekcja pokory rozpoczęła się, gdy trafiłem na drugą placówkę: do pięciu małych miasteczek pod Niceą zebranych w jedną parafię.

Tłumów nie było?

Na oficjalne przywitanie nowego proboszcza przyszła niecała trzydziestka. Na terenie, gdzie mieszkało dziesięć i pół tysiąca ludzi. Ta garstka przyszła, by przedstawić małe kościółki, z których przyjechali. Gdyby ich o to nie poproszono, w ogóle by nie przyszli. Trzymali makiety tych kościołów i… czytali teksty z kartki. Nie chodziło nawet o to, że nie wymienili mojego imienia, ale omyłkowo wymienili imię proboszcza, który był tam… dwie kadencje przede mną! Ci ludzie kompletnie nie mieli kontaktu z Kościołem. Płakać się chciało.

Nowy proboszcz zakasał rękawy i…

To była szamotanina. Desperacka próba nawiązania relacji, ożywienia tej trzydziestki. Chodziłem na wszystkie możliwe spotkania, pomagałem przeprowadzać się sąsiadom, grałem z dziećmi w piłkę. Czy to ma coś wspólnego z duszpasterstwem? – pytałem sam siebie. Kościoły były pełne jedynie w czasie pogrzebów – wydarzeń nie tyle religijnych, co społecznych. Starałem się to wykorzystać, opowiadać Ewangelię, nawiązać relacje. Przez rok nie widziałem żadnych większych owoców tej pracy. Powiedziałem: „Panie, nie wiem już, co robić”.

Dlaczego kościoły na Zachodzie opustoszały? „Wzrosła stopa życiowa i ludzie przestali interesować się Bogiem” – słyszałem wielokrotnie.

Jest wiele diagnoz, ale ja nie mam żadnej gotowej odpowiedzi. Bardzo boję się uogólnień. Takie szukanie przyczyn kończy się zazwyczaj na obwinianiu tych ludzi. A tego bardzo się boję. Nie wiązałbym tego z zamożnością obywateli, bo w Cannes czy pod Niceą miałem często bardzo bogatych parafian. Nie wiem, dlaczego świątynie opustoszały. Wiem, że Pan Bóg trzyma nad wszystkim rękę. Kard. Lustiger zaatakowany z powodu tego, że Kościół francuski jest zżerany przez mnóstwo herezji, odparł: „To prawda. Ale jako pierwsi zaczęliśmy szukać na te choroby lekarstwa”. Nigdy nie obwiniajmy innych ludzi. To wyraz naszej pychy. Sam nauczyłem się tego, gdy zostałem doprowadzony do sytuacji bez wyjścia.

Co przelało czarę goryczy?

Chodziłem na spotkania Equipes Notre Dame – jedynej grupy działającej przy parafii. Było „fajnie”. Kawa, śmiechy, pogaduszki, elementy autoterapii. Wszystko, za wyjątkiem Pana Boga. W pewnym momencie powiedziałem: „Przepraszam was, ale wy nie jesteście grupą religijną”. Obrazili się. Wróciłem do domu: „Chłopie, właśnie rozwaliłeś jedyną grupę, jaką miałeś w parafii”. To nie był łatwy czas. Dostawałem listy od „życzliwych”. Jeden z parafian napisał: „Co za szatan posłał księdza do nas?”.

Zabolało?

Bardzo. Czasami nie mogłem spać po nocach. Ale, co istotne, właśnie ta grupa stała się zalążkiem czegoś nowego. Stopniowo udawało mi się kierować ich w stronę duchowości, żywej wiary, wyjść poza schemat. Na początku „opór materii” był straszliwy. Zobaczyłem, że ci ludzie (między 35. a 50. rokiem życia) są muzycznie uzdolnieni (ktoś grał na gitarze, inny na organach) i zaproponowałem, by służyli tymi talentami w kościele. Chwyciło! Powstała ekipa, która zaczęła animować spotkania. Stopniowo przychodzili nowi ludzie.

Było jakieś wydarzenie przełomowe?

Ogromną robotę wykonał kurs Alpha. Znałem go już wcześniej, ale dopiero we Francji zobaczyłem, jaką ma siłę rażenia. Na początku zrobiliśmy go dla naszej wąskiej grupy. Obserwowałem, jak przemieniał uśpionych ludzi w świadków wiary. Ożywił ich, zmusił do zadawania pytań, do wyjścia na zewnątrz. Zaczęli przyciągać znajomych, sąsiadów. Nie było nas wielu, ale byliśmy wszędzie: aktywni, pozytywni, radośni…

Badania pokazują, że jedynie 10 proc. ludzi trafia na Alphę po ogłoszeniach parafialnych.

Ta forma nie działa. Najmocniejszym argumentem jest to, że ludzie widzą Boga, który zmienił życie ich sąsiada. Boga, który nie patrzy na nich z góry.

Księdza przepis na uruchomienie martwej parafii?

W moim przypadku były to trzy czynniki: budowanie relacji, odwaga głoszenia Słowa i najtrudniejszy z puzzli – doświadczenie swej kompletnej bezradności. Stanięcie przed Bogiem i szczere wyznanie: „Jeśli Ty nie wkroczysz, to się wycofuję. To są Twoi ludzie, zajmij się nimi”. Bóg zainterweniował. Powybierał sobie takich, że po ludzku patrząc, już gorzej wybrać nie mógł. (śmiech) To oni przyciągnęli innych do kościoła. Ludzi pociąga przykład innych. Widzą człowieka, który wyszedł z jakiegoś bagna, w którym tkwił przez lata, takiego „boroka”, który stał się nowym człowiekiem i zaczął duchowo wzrastać. To ich pociąga. Myślą: skoro jemu się udało, to może i ja spróbuję?

Człowiek, który doświadcza swej bezradności, ma dwie drogi: albo zaczyna wierzyć, albo pakuje manatki i odchodzi. Wóz albo przewóz. Myślę, że taki wyjazd poza Polskę powinien być obowiązkowy dla każdego księdza. To ogromna lekcja pokory, samodzielności, zmierzenia się ze światem, który nie reaguje na ciebie uśmiechem. Ludzie widzą cię, gdy zamiatasz schody, gotujesz, sprzątasz, robisz zakupy w sklepie. To naprawdę najlepsze świadectwo, okazja do rozmowy, sposób na nawiązywanie relacji! Pamiętam jedno z pierwszych spotkań z merem miasteczka, w którym mieszkałem – zatwardziałym komunistą. To była mała miejscowość – trudno było się nie spotkać.

Wpadłem na niego, a on wiedząc już, kim jestem (przyszedłem wcześniej, aby się przedstawić), zażartował: „Przez osiem miesięcy nie padało. Ta susza nas wykańcza. Może pogada ksiądz z Szefem”. „Zobaczę, co da się zrobić” – uśmiechnąłem się i odjechałem. Nawet nie zacząłem się modlić. Tego dnia zaczęło padać. Lało przez dwa tygodnie. (śmiech) Spotykam na ulicy mera, a on rzuca: „Księże, już wystarczy”.

Kluczem było budowanie relacji?

Tak. Jeśli ich nie zbudujesz, będziesz miał urząd, a nie parafię. Do górnej części miasteczka prowadziły długie schody. Trzysta schodków tam i z powrotem, kilka razy dziennie. Nie wiem, jak to przeżyłem… Pewnego dnia władze miasta wybudowały windę. Ta winda cały czas im się psuła. Powiedziałem merowi: „Poświęcę ją wam”. „Nie wolno!” – zaoponował. „Rozdział Kościoła od państwa”. Stara śpiewka.

Regularnie chodziłem na spotkania rady miejskiej, szczególnie te dotyczące parafii. Musieli uważać, co przy mnie mówią, a mer czasami pytał mnie o zdanie (klimaty takie, że Don Camillo wysiada). We wrześniu przychodzę po uroczystości oddania do użytku windy, a ona… stoi. Dojechała do połowy i koniec. Ani rusz. Nie naśmiewałem się, bo sprawa społeczna. Co będę im gadał…

Po miesiącu, w październiku, prowadziłem procesję. Jedną z wielu. To koloryt tych francuskich miasteczek: święta, procesje, cuda, wianki, ateiści niosący figurkę Matki Bożej. Szedłem jako pierwszy, a tłum posłusznie za mną. Nagle zboczyłem z trasy. „Co ksiądz robi?” – organizatorzy wpadli w popłoch. A ja pomaszerowałem pod tę windę. „Skoro już tu jesteśmy i mam pobłogosławić miasteczko, to może poświęcę też i to ustrojstwo, bo widzę, że technicznie nie dajemy sobie do końca rady…”. Mera zatkało, ale ponieważ postawiłem go przed faktem dokonanym, nie wypadało mu nic powiedzieć. Zacytowałem Małą Tereskę, która powiedziała, że pragnie windy, która zawiezie ją wprost do nieba. Francuzi poczuli się docenieni. Pobłogosławiłem windę i rzuciłem: „I co? Widzicie, jak teraz pięknie działa?”. Gdybyś widział, jak ci ludzie rzucili się do przodu, by to sprawdzić! Myślałem, że umrę ze śmiechu. Bóg uczył mnie: możesz rozbroić ich humorem, uśmiechem. A nawiasem mówiąc, po jakimś czasie mer przyznał, że odtąd winda zatrzymuje się jedynie na przerwy techniczne i konserwacje.

Nie spotkał się Ksiądz z agresją?

We Francji? Nie. Nie jestem człowiekiem walczącym, nikogo nie prowokowałem, ale też tanio skóry nie sprzedawałem. Kiedyś jakaś grupka młodych bawiła się piłką. Walili w kościół, po witrażach. „Możecie przestać?” – zapytałem. „Nie jesteśmy katolikami, ale muzułmanami”. „A co by było, gdybym walił piłką w wasz meczet?”. Chłopak przejechał dłonią po szyi. Spotkałem ojca tego chłopaka. Zaczęliśmy spokojnie rozmawiać: „Widzi pan, dla nas to ważny budynek, nasz dom. Żyjemy w dobrych relacjach. Po co to psuć?”. Nie wiem, jak wyglądała ich rozmowa w domu, ale od tego czasu kopanie piłki w kościół się skończyło, a jego syn i część tych młodych zaczęła mi mówić „bonjour”. Kluczem są relacje z ludźmi, wychodzenie do nich. My często żyjemy w lęku przed innymi.

Nie twierdzę, że nie zdarzają się akty agresji. Byliśmy we wrześniu w kościele, gdzie zginął ks. Jacques Hamel. Kościół otoczony jest… kratami i kwiatami! Kraty i kwiaty. To dwa oblicza tej samej sytuacji. Ten kapłan przyjaźnił się przecież z imamem, znał dobrze muzułmańskie rodziny, a został zamordowany przez dwóch fundamentalistów. Zbyt łatwo szufladkujemy ludzi. Pamiętam jedną z pierwszych rozmów z muzułmanami. „Je suis un Polonais” – powiedziałem, a oni wymienili mi na jednym oddechu imiona i nazwiska naszych piłkarzy z mundialu w 1974 roku! Zatkało mnie! Ile razy słyszałem od muzułmanów: „Dobrze, że ksiądz tu jest!”.

Zastał Ksiądz w parafii trzydzieści osób. Ile osób przychodziło na Msze po siedmiu latach?

Siedemset. To zaczęło pracować jak zdrowy organizm. Wracałem do Polski w sierpniu 2014 roku. Wyjeżdżałem samochodem o 1.30 w nocy. Po cichutku, bez szumu. Na ostatnim rondzie w mojej parafii zastałem tłum ludzi. „Co się stało? Jakaś manifestacja w środku nocy?” – zdziwiłem się. Okazało się, że przyszli mnie pożegnać. Oj, oczy mi się zaszkliły. Ciężko było ruszyć dalej.

Nie boi się Ksiądz, że teraz sobie nie poradzą?

Moja zasada jest jasna: wiązać ludzi z Bogiem, nie z sobą. Być na tyle, na ile to konieczne. Mam ich jedynie uaktywnić, zapalić, wypuścić na szerokie wody, sprawić, by poczuli odpowiedzialność za parafię. W Roku Miłosierdzia rozpoczęliśmy w naszej katowickiej parafii środowe dyżury w konfesjonałach. Spowiadamy co tydzień od 19 do 21. Cały czas przychodzą ludzie. Często na spowiedź z całego życia. Rok po powrocie do Polski wziąłem do Francji trzydziestu moich parafian. Tuż przed Sumą przyszła kobieta, namydliła figurę św. Wincentego à Paulo i zaczęła ją pucować. Święty z pianą na włosach. Dla Polaków to szok.

Zacząłem kazanie: „Każdy święty jest przedstawiony z jakimś atrybutem. Z czym ja będę przedstawiony, jak zostanę świętym?”. A oni mówią: „Z psem i chusteczką”. Ludzie znali mojego psa lepiej niż swojego proboszcza. (śmiech) „A skąd ta chusteczka?” – pytam. „Bo ksiądz ciągle ociera pot z czoła” – uśmiechnęli się. Powiedziałem: „A ty, Paul, będziesz przedstawiony z gablotkami z motylami, które kolekcjonujesz”. I zacząłem wymieniać. To był sprawdzian, czy jako proboszcz znam swoje owce. Ci ludzie byli poruszeni tym, że ja ich ciągle pamiętam, noszę w sercu. Podkreślę jeszcze raz: w życiu parafii relacje są kluczowe.