Szacun

Marcin Jakimowicz

publikacja 10.03.2017 06:00

Czasami krew mnie zalewa, gdy słyszę: „Nie musicie aż tak ładnie śpiewać, bo to jest liturgia, a nie koncert”. A przecież liturgia powinna być piękniejsza niż koncert! Oni naprawdę tak myślą. I dlatego od 20 lat ich potężny śpiew robi tak ogromne wrażenie.

Przyglądam się im od dawna. I mocno kibicuję tej ekipie zapaleńców. Roman Koszowski /foto gość Przyglądam się im od dawna. I mocno kibicuję tej ekipie zapaleńców.

Oni naprawdę tak myślą. I dlatego od 20 lat ich potężny śpiew robi tak ogromne wrażenie.

Pierwszy raz widziałem ich w akcji na stadionie. 12 lat temu. Emocje jak na derbach Śląska. Torcida na murawie obok Psycho Fans, Gieksa obok gliwickiego Piasta? Tak, proszę państwa. Takie rzeczy zdarzały się po śmierci Jana Pawła II. Dziś wydaje się to nierealne, ale wtedy zaproszenie kibiców zwaśnionych śląskich drużyn na stadion przy Cichej nie groziło śmiercią lub trwałym kalectwem. Zgromadzeni na Mszy kibice starali się, jak umieli, ale i tak panowała luźna atmosfera. Jak to na stadionie. Do czasu gdy do mikrofonu podeszła ekipa ze Scholi Cantorum Minorum Chosoviensis. Zaśpiewała psalm. A cappella na orientalną nutę. Tłum kibiców usłyszał potężny śpiew. Mocne, męskie głosy. Stadion zamarł w skupieniu. Nie przesadzam. Pieśń przemieniła atmosferę pikniku w liturgiczne święto.

Do utraty tchu

Przyglądam się im od dawna. I mocno kibicuję tej ekipie zapaleńców. Słyszałem ich śpiew wiele razy. Co roku zachwycam się nim w czasie Triduum Paschalnego, gdy zespół wykonuje odkurzony utwór „Jest drabina do nieba” czy grecki hymn „Agios o Theos” (co roku mam ciarki!). Pamiętam czuwanie przy Bożym Grobie, gdy zaśpiewali 39 zwrotek popularnej pieśni „Ogrodzie oliwny”. − Na pierwszej stronie śpiewnika było dziesięć zwrotek, ludzie dojechali do ostatniej, a potem przewrócili kartkę i zdębieli: czekało ich jeszcze 29 dodatkowych! To był moment kryzysowy tej liturgii – śmiał się prowadzący chór Sławomir Witkowski.

Chorał w ich wykonaniu jest potężny, surowy, niemal chropowaty. Hymny porywają dynamiką. Powtarzane po wielokroć łacińskie psalmy budzą z letargu. Czy tak śpiewano chorał przed wiekami? To prawdopodobne.

Dowodzi tego od lat Marcel Pérès, lider znakomitego Ensemble Organum, chóru, którego płyty z miejsca stają się na Zachodzie best­sellerami. Gdy kiedyś ten słynny zespół śpiewał na festiwalu Pieśni Naszych Korzeni w Jarosławiu, niektórzy kręcili głowami: „A cóż to za arabskie wycia?”. – Na nas też kiedyś, gdy śpiewaliśmy psalm zaczerpnięty z liturgii bizantyjskiej, wołano „Binladeny” – śmieje się Witkowski

– Zachowało się nagranie z II Kongresu Gregoriańskiego w Rzymie z 1904 roku, gdzie śpiewa kilka schol – opowiada Marcin Bornus-Szczyciński, wybitny znawca muzyki gregoriańskiej. – Jest to bardzo mocny, ostry, rytmiczny śpiew. Zupełnie odmienny od sielskich, delikatnych, miękkich melodii, które na co dzień kojarzą się nam z chorałem. Doskonale pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobiło na ludziach wykonanie przed dwoma laty chorału starorzymskiego (VI–XIII w.). Chorzowski kościół św. Jadwigi był pełny. Z prezbiterium płynął potężny śpiew chorału na Wniebowstąpienie Pańskie. Dyrygował sam Marcel Pérès. Nieprzyzwyczajeni ludzie stali zdumieni. Zamiast delikatnego, łagodnego, ckliwego śpiewu usłyszeli mocne, surowe głosy śpiewające: „Wyrzućcie stary kwas, abyście się stali nowym ciastem”.

Schola Cantorum Minorum Chosoviensis istnieje od 20 lat. Od początku kierownikiem muzycznym zespołu jest Sławomir Witkowski, kantor parafii św. Jadwigi, absolwent Akademii Muzycznej w Katowicach, student muzykologii UJ, świetny gitarzysta. – Czasami krew mnie zalewa, gdy słyszę od jakiegoś księdza: „Nie musicie aż tak ładnie śpiewać, bo to jest liturgia, a nie koncert” – opowiada. – A przecież liturgia powinna być piękniejsza niż koncert!

Zrodzeni z pasji

„Niech Pan cię poprowadzi naszą pieśnią w kwiaty niebieskich łąk” – odbijało się od okien knajpek i sklepów na chorzowskiej ulicy Wolności. Pogrzeb ks. Henryka Markwicy, diecezjalnego moderatora Ruchu Światło–Życie i proboszcza parafii św. Jadwigi, wyglądał raczej na wielkie świętowanie, formę ulicznej ewangelizacji niż łzawą uroczystość. – To był prawdziwy Boży gwałtownik, charyzmatyk i wielki przyjaciel młodzieży – opowiadał nad jego trumną abp Damian Zimoń. Ksiądz Henryk był też wielkim miłośnikiem muzyki. Jego pasją był chorał. Żartował, że nie będzie mógł spokojnie umrzeć, dopóki nie nauczy swoich parafian gregorianki. W lutym 1999 roku, w dniu jego pogrzebu, części stałe Mszy zaczerpnięto z jego ukochanej „Missa de Angelis”. Śpiewał cały kościół, może niezbyt czysto, ale na pewno szczerze.

Schola Cantorum Minorum Chosoviensis powstała z tej pasji. W jej narodzinach bardzo pomógł również ks. Stanisław Juraszek. Kto by wówczas przypuszczał, że chór stanie się po latach jedną z najlepszych schol śpiewających chorał nad Wisłą? Że o ich śpiewie na Lateranie zrobi się głośno, a kilka osób skomentuje to wydarzenie: „Chór Cappella Sistina ma konkurencję”? Że watykańscy pracownicy, podchodząc do ekipy z Chorzowa, rzucą: „Pierwszy raz usłyszeliśmy chorał zaśpiewany po męsku”?

Czy ks. Markwica przewidział takie ruchy? Był wizjonerem. – Pamiętam, jak mówił nam, młodym „łebkom”: „Uczcie się chorału, poznawajcie łacinę. Zobaczycie, będzie taki czas, gdy granice się otworzą, wyjedziecie za granicę na międzynarodowe spotkanie i co wtedy zaśpiewacie? No co?”. Czas pokazał, że miał rację – wspomina Witkowski. – Uczyliśmy się więc na pamięć „Missa de Angelis”. Im dłużej poznawaliśmy chorał gregoriański, tym bardziej się w nim zakochiwaliśmy. Sprowadziliśmy stare księgi, graduał, ruszyliśmy na warsztaty.

Pasja. To słowo łączy tę wielobarwną ekipę. Kilkunastu chłopa, każdy z innej branżowej bajki. Informatycy, budowlańcy, nauczyciele, teolog, dwóch zawodowych muzyków. Czternastu mieszkających w Polsce plus jeden pracujący w Microsofcie w Stanach Zjednoczonych. Łączy ich jedno: miłość do tradycyjnego śpiewu Kościoła.

Piękno zbawi świat

Przed tygodniem w czasie pobytu w Rzymie poszedłem z córką na niedzielną Mszę. Na Zatybrze. Do mojej ukochanej bazyliki Santa Maria in Trastevere. O 18.45 w tym ufundowanym przez świętego papieża Kaliksta na początku III wieku kościele rozpoczęła się Liturgia św. Jana Chryzostoma. Popłynęły hymny w obrządku bizantyjskim, a wokół unosił się słodkawy zapach kadzidła. Spoglądałem na Martę (trzecia klasa gimnazjum, pokolenie ze słuchawkami na uszach). Ponad dwie godziny stała jak zaczarowana. Zanurzona w innym świecie. „To najpiękniejsza Msza, w jakiej uczestniczyłam” – powiedziała wieczorem.

Dostojewski miał rację: piękno zbawi świat. Tydzień wcześniej w Rzymie na Lateranie chorzowska schola śpiewała w czasie uroczystego zakończenia jubileuszu 800. rocznicy powstania zakonu dominikanów. Słuchał jej papież Franciszek.

– Jak było? Liturgia jak każda inna. Zawsze jest taka sama. I za to ją kocham. Jest stała, pewna, nie jest nieprzewidywalna – opowiada Witkowski. – Czujesz, że stoisz w bardzo bezpiecznym, pobłogosławionym przez Kościół miejscu. Nie mam dwunastu lat, nie czekam na emocjonalne przeżycia, fajerwerki. Jasne, zdarzały się chwile tak ogromnego zachwytu, świadomości bliskości Boga, że zapierało mi dech w piersiach, ale liturgia to nie emocje; to świadomość, pewność tego, że stoisz w przedsionku nieba. Co miesiąc śpiewamy chorał w czasie pierwszoczwartkowych Mszy o godzinie 18 w chorzowskim kościele św. Jadwigi. Uparcie twierdzę, że ten tradycyjny łaciński śpiew Kościoła pasuje do posoborowej liturgii, nie gryzie się z nią. Denerwuję się, gdy słyszę głosy, żeby nie robić z Mszy koncertu. Unikamy śpiewania w domach kultury, w świeckich ośrodkach. To nie są właściwe miejsca do śpiewu, który wykonujemy. Chorał najlepiej brzmi w starych kościołach (mają zazwyczaj świetną akustykę i kantorzy doskonale radzą sobie bez mikrofonów).

To nie skansen!

Pochylamy się nad zapisem chorału starorzymskiego. Kto jest w stanie odczytać ten wielowiekowy kod? Zapis nie nutowy, ale neumatyczny. – On tylko na pierwszy rzut oka wygląda tak groźnie – śmieje się Sławek Witkowski. – W rzeczywistości te zapisy są bardzo intuicyjne. W czasie warsztatów, które prowadzimy, uczę ludzi, jak w kwadrans odnaleźć się w tych wielowiekowych zapisach. Najbardziej lubię śpiewać wprost z rękopisu. Można wtedy podążać za ręką skryby, anonimowego pisarza sprzed wielu wieków. W ręcznym zapisie ukrytych jest mnóstwo niuansów wpływających na interpretację. Problem w tym, że często są mocno zniszczone i przez to nieczytelne. Filip Zduńczyk, jeden z naszych śpiewaków, jest prawdziwym pasjonatem: nauczył się kaligrafii i dziś ręcznie przepisuje stare rękopisy sprzed tysiąca lat, by dało się z nich śpiewać.

– Pamiętam, jak 8 listopada 2011 r. śpiewałem psalm na pogrzebie Gerarda Cieślika, legendy chorzowskiego Ruchu – opowiada Witkowski. – Po jakimś czasie odezwał się do mnie na Facebooku jeden z kibiców: „Pan śpiewał psalm na pogrzebie Cieślika?”. „Tak” – odpowiedziałem. „Szacun” – napisał krótko. To była najlepsza recenzja, jaką czytałem. Zastanawiałem się, dlaczego nasz śpiew na stadionie po śmierci Jana Pawła II trafił do kibiców. Może dlatego, że oni też śpiewają z całego serca i na całe gardło…